Литмир - Электронная Библиотека

Doul wyprowadził ją z tej makabrycznej klitki. Przebiwszy się przez kolejne pokłady metalu, wyszli na nocne powietrze. Doul wciąż nic nie mówił.

„Do czego ty zmierzasz? – pomyślała wpatrzona w jego plecy. – „Po co ta prezentacja?”

W jego zachowaniu nie było ani śladu lubieżności. Bellis nie mogła pojąć, o co chodzi. Sztywny, wymowny i oficjalny w swoim pokoju ujawniający niezwykłe historie i teorie, żeby tylko nie przestać mówiona tych korytarzach przeistoczył się w łobuzerskie dziecko z tajną kryjówką. Z niemą, nie wyartykułowaną dumą, której należy się spodziewać u takiego dziecka, zaprowadził ją tam i zapoznał ze swoim sekretem. Nie umiała zgłębić pobudek, które nim kierowały.

Zadrżała na wspomnienie tych zasapanych krzyknięć, pokręconych deklaracji namiętności. A może miłości. Pomyślała o bliznach, cieciu. Krew i rozorana skóra, żarliwość. Trochę zbierało się jej na wymioty. Tym, co ją przeraziło, nie była jednak przemoc, fakt użycia noży i tak dalej. Nie o to chodziło. Erotyczne grzeszki jej nie przeszkadzały, bez trudu potrafiła je zrozumieć.

Podsłuchane poczynania miały jednak zupełnie inny charakter. Strach wzbudziło w niej samo uczucie, intensywna, śliska, przyprawiająca o wymioty i zawroty głowy żarliwość, którą usłyszała w ich głosach. Usiłowali przeciąć oddzielającą ich membranę i zlać się w jedno. Zrezygnować ze swej odrębności dla czegoś dalece wykraczającego poza seks.

To agresywne, jęczące zespolenie, które oni uważali za miłość, jej kojarzyło się raczej z masturbacją i budziło w niej obrzydzenie.

Bellis czuła się nie tylko zniesmaczona, ale i zagrożona, wystraszona.

Rozdział trzydziesty pierwszy

W ciągu dnia Szekel był wolny.

Podobnie jak większość młodych zbirów, którzy kręcili się po porcie Basilio, zarabiał na życie tak samo jak w Nowym Crobuzon – jako goniec przekazujący wiadomości i towary. Zawsze miał oczy i uszy otwarte, wypatrując garści monet, które mógł dostać od swego chwilowego pracodawcy. Językiem salt posługiwał się sprytnie i komunikatywnie, chociaż nie biegle.

Trochę więcej niż połowę wieczorów spędzał z Angevine, która kwaterowała na „Kastorze”, pod dzwonnicą statku Tintinnabuluma. Często wracała bardzo późno, ponieważ ten odbywał wielogodzinne spotkania ze swymi pretorianami, Krüachem Aumem, Bellis i Kochankami. Angevine przynosiła mu książki i materiały z biblioteki i z tajnego laboratorium w tylnej części statku. Wracała zmęczona, a Szekel poprawiał jej humor kolacją i niewprawnym masażem.

Angevine niewiele mówiła na temat projektu podniesienia awanka, ale Szekel z łatwością wyczuwał w niej napięcie i rozemocjonowanie.

Pozostałe wieczory spędzał w dzielonym z Tannerem Sackiem mieszkaniu, które nadal uważał za własne.

Tanner nie zawsze tam był – podobnie jak w wypadku Angevine, projekt zatrzymywał go do późna w pracy. Ale jeśli już był, więcej mówił o tym, co robił. Opisał Szeklowi ciągnące się w wodzie niezwykłe wędzidło, ławice tropikalnych ryb przepływające przez ogromne ogniwa, już obrastające roślinami i upartymi skorupiakami, w nocy podświetlane zimnymi światłami. Po tych długich godzinach pracy, spędzonych na spawaniu, testowaniu i podpowiadaniu rozwiązań, na odgrywaniu roli projektanta, szefa zmiany i budowlanego, Tanner był wykończony i bardzo szczęśliwy.

Szekel dbał o to, żeby w mieszkaniu było czysto i ciepło. Jeśli nie gotował dla Angevine, gotował dla Tannera. W jego duszy zalągł się jednak niepokój.

Dwie noce wcześniej, w luddi, Szekel obudził się nagle trochę po północy w swoim starym mieszkaniu na statku fabrycznym. Usiadł i trwał bez ruchu.

Rozejrzał się po pokoju, w bladym półcieniu rzucanym przez światła i gwiazdy na zewnątrz. Zobaczył stół, krzesła, wiadro, talerze, garnki, puste łóżko Tannera. „Znowu pracuje do późna” – pomyślał. Mimo panującego w pokoju półmroku nie było gdzie się schować i Szekel wiedział, że jest sam.

A mimo to miał poczucie, że nie jest sam.

Zapalił świecę. Nie było żadnych nietypowych dźwięków, świateł czy cieni, lecz stale miał wrażenie, że przed chwilą coś usłyszał albo zobaczył – jakby jego wspomnienia wyprzedziły go, przypominając mu o czymś, co jeszcze się nie wydarzyło.

W końcu zasnął ponownie i kiedy zbudził się rano, został w nim tylko mglisty ślad po strachu, który odczuwał w nocy. Ale tego wieczoru, na długo zanim położył się do łóżka, naszło go identyczne doznanie, że w mieszkaniu jest jakiś intruz. Wstał i z niedorzecznym skupieniem rozejrzał się dokoła. „Czy te ubrania są gdzie indziej, niż były? A ta książka? A te talerze?”

Przedmiot jego uwagi szybko się zmieniał. Szekel przenosił spojrzenie z jednej szuflady czy sterty rzeczy na następną, podążał wzrokiem w taki sposób, jakby obserwował kogoś chodzącego po pokoju, dotykającego tych rzeczy albo grzebiącego w nich. Ogarnęła go złość i strach.

Chciał uciec, ale z lojalności wobec Tannera nie zrobił tego, tylko pozapalał lampy i przyśpiewując sobie głośno, gotował kolację aż do powrotu Tannera, który na szczęście nastąpił tego dnia wcześnie, zanim odgłosy życia na zewnątrz przycichły.

Kiedy Szekel poruszył temat swoich dziwnych intuicji, ku jego wielkiej uldze i zaskoczeniu Tanner zareagował z zainteresowaniem i powagą.

Rozejrzał się po małym pokoju i mruknął:

– Dziwne mamy czasy, chłopie. – Mimo potwornego zmęczeni wstał i przemierzył opisaną przez Szekla trasę po pokoju. Brał do ręki wskazane przez niego przedmioty i dokładnie je oglądał. Nucił coś i drapał się w brodę. – Nic tu nie widzę, Szekel – oznajmił, ale oczy nadal miał czujne. – Dziwne mamy czasy. Przeróżne typy przeróżnie kombinują, krążą kłamstwa, plotki i Jabber wie, co jeszcze. Ci, którym nie bardzo się podoba projekt niszczukowodzki, nie mówią o tym za głośno. Ale to przyjdzie później, idę o zakład. Może są też ludzie, którzy próbują inaczej nabruździć. Nie, żeby była ze mnie jakaś wielka szycha, Szekel, ale ludzie wiedzą, że poleciałem na wyspę i że pracuję przy budowie wędzidła. Może ktoś się tutaj zakrada, żeby, nie wiem namotać. Znaleźć coś, co by wzmocniło opozycję. Ale ja nie jestem taki głupi, żeby trzymać tu jakieś plany. Na mieście jest napięcie. Wszystko się dzieje za szybko. Ludzie nie mają pewności, czy ktoś nad tym panuje. – Jeszcze raz rozejrzał się po pokoju, po czym spojrzał na Szekla. – Kusi mnie, żeby powiedzieć: „Niech przyjdą!” Jeśli masz rację, to byle nic nie zabrali i nie tykali nas, pieprzyć ich. Nie boję się. – Uśmiechnął się po chojracku i Szekel odwzajemnił uśmiech.

– Jasne, że nie, ale mimo wszystko – powiedział cicho.

Na drugi dzień, kiedy opowiadał Angevine o swoich przeżyciach, zareagowała prawie identycznie jak Tanner Sack.

– Może coś w tym być – powiedziała z namysłem. – Szczególne mamy czasy. Ludzie są przejęci i niektórzy się boją. Wątpię, czy ci niewidzialni intruzi to będzie najdziwniejsza rzecz, która nas czeka w najbliższych tygodniach, kochasiu. W fabrykach trzeba pracować na nadgodziny przy budowie wędzidła, to i ludzie narzekają. Nie ma czasu i inżynierów do naprawiana innych maszyn, nie produkuje się części zapasowych do silników ani artykułów żelaznych. „Mamy tyle energii z tej platformy, mówią ludzie, kiedy wreszcie zostanie użyta dla ludzi? Zresztą, ile ten przeklęty awank jej potrzebuje?” Powiem ci Szekel, że potrzebuje jej cholernie dużo. – Spojrzała mu w oczy i wzięła go za rękę. – A pomruki niezadowolenia, które się tera słyszy, zwłaszcza w dzielnicach Cieplarnia, Budy i Pragnieniowice, ale gdzie indziej też, będą coraz donośniejsze. Kiedy ludzie zrozumieją, że ropę naftową i skalne mleko można przeznaczyć na ważniejsze cele. – mówiła z nieobecną miną, przypominając sobie zasłyszane rozmowy Tintinnabuluma z innymi. Szekel kiwał tylko głową. – Już teraz wichrzyciele wychylają głowy – ciągnęła. – Vordakine w Bud, Sallow w Cieplarni. Tajemniczy Simon Fench. Bibuła, napisy na murach, szepty. Nawet porządni obywatele mają pewne wiadomości, słyszałam, że Hedrigall, który jest lojalny do szpiku swoich drewnianych kości, zna tego całego Fencha i czasem z nim pije. Ludzie będą pełni entuzjazmu, kiedy awank zostanie przywołany, takie cudowne wydarzenie nie może ich pozostawić obojętnymi. Ale na tym się nie skończy, Szekel, uwierz mi.

W przygniatającym upale przypadkowego równikowego lata park Crooma rozkwitał.

Podczas poprzedniej wizyty Bellis był cały zielony: wilgotny, bujny i śmierdzący żywicą. Teraz na zieleń nałożyły się kolory wiosny i lata: ściółka błyskawicznego kwiecia pod stopami i gdzieniegdzie pąki, które przyprószyły korony drzew. Pierwsze wielobarwne kwiaty lata walczyły o przestrzeń życiową z chwastami, dereniami i żonkilami. Las szeleścił drobnym życiem.

Bellis przyszła do parku nie z Silasem, lecz z Johannesem Tearflyem. Ubawiła ją myśl, że jest w jakimś sensie niewierna.

Szła swoją ulubioną trasą, dawnym korytarzem między okrętowymi kajutami, który przerodził się w porośnięty bluszczem kanion. Kwiaty passiflory zdobiły ściany. Zza plątaniny korzeni prześwitywały rozbite okna. Tam, gdzie dawne kajutowe pagórki wtapiały się w trawiastą powierzchnię i ścieżka wychodziła na słońce, wokół kępy wonnego wiciokrzewu bzyczały pszczoły.

„To jest przyjemna chwila” – pomyślała Bellis, za którą szedł nieśmiały i zamyślony Johannes. „Ale wkrótce będziesz musiał ją zepsuć, Johannesie… będziesz musiał zacząć mówić”.

Po kilku kolejnych minutach wśród kwiatów i trawy, kiedy jedynym dźwiękiem było vibrato rozgrzanych owadów, rzeczywiście zaczął.

Długo rozmawiali o toczących się pod miastem pracach.

– Kilka razy schodziłem na dół w batyskafie – powiedział jej Johannes. – Coś niezwykłego, Bellis. Tempo budowy zapiera dech.

– Widziałam, jak szybko kroili na kawałki „Terpsychorię”, to potrafię to sobie wyobrazić.

Johannes nadal odnosił się do niej nieufnie, ale bardzo mu zależało na odnowieniu więzi, która kiedyś ich ze sobą łączyła. Bellis czuła, że Tearfly próbuje wyciągnąć do niej rękę, jakoś sobie tłumacząc okazywaną przez nią opryskliwość.

82
{"b":"94843","o":1}