Литмир - Электронная Библиотека

Bellis wzruszyła ramionami.

– Czego oczekujesz? – odparła głosem bardziej zmęczonym niż napastliwym.

– Wiem, że nie jest lekko. Wiem, że sprawa jest bardziej skomplikowana, niż myśleliśmy. Niczego od ciebie nie oczekuję. Ale, Bellis – łączą nas pewne rzeczy, które razem zrobiliśmy. Choć z drugiej strony nie uważam, że spędzaliśmy ze sobą czas tylko z tego powodu, chciałbym, żebyśmy byli przyjaciółmi. Czy naprawdę mogłabyś pozwolić sobie na to, żeby nie zadawać się ze mną? Nie mieć nikogo, kto wie? Co naprawdę czujesz? Jak sobie wyobrażasz nasze relacje?

Nie była do końca pewna, co czuje, ale Silas miał rację: łączyły ich rzeczy, które razem zrobili. Czy mogła pozwolić sobie na to, aby to stracić? Być może ma przed sobą lata życia w tym mieście. Na samą myśl dreszcz ją przechodził. Czy stać ją na to, żeby nie mieć ani jednej osoby, której mogłaby mówić prawdę?

Kiedy wstał do wyjścia, wyciągnął rękę, wnętrzem dłoni do góry, wyczekująco.

– Gdzie jest pieczęć Nowego Crobuzon? – spytał. Bellis bała się tego.

– Nie mam jej.

Tym razem nie rozgniewał się, tylko zamknął dłoń i uniósł pytająco brwi.

– Tanner upuścił ją do morza – wyjaśniła, przygotowana na to, że Silas urządzi awanturę.

– To jest sygnet, Bellis – stwierdził spokojnie Silas. – Nosi się go na palcu. Nie gubi się go. Tanner go nie zgubił. Zatrzymał go dla siebie, bogowie raczą wiedzieć po co. Jako pamiątkę z ojczyzny? Żeby cię szantażować? Bogowie raczą wiedzieć. – Pokręcił głową i westchnął. Była wściekła na jego zachowanie, które mówiło: „Zawiodłem się na tobie”. – Lepiej sobie pójdę, Bellis. Bądź ostrożna. Pamiętaj, że jesteś pod obserwacją. Nie dziw się zatem, że przychodzę i wychodzę niekonwencjonalnymi metodami. Czy mogę cię na chwilę przeprosić?

Zszedł po spiralnych schodach. Bellis usłyszała dzwonienie jego butów o metal, głuche jak odgłos stukania cienką blachą o blachę. Odwróciła się, ale Silas zniknął. Nadal słyszała dudnienie jego stóp o coraz niższe stopnie, ale nic nie zobaczyła. Przypuszczalnie zrobił się niewidzialny.

Otworzyła oczy trochę szerzej, ale nawet pod nieobecność Silasa nie chciała dać po sobie poznać, że budzi w niej podziw.

„Przychodzi teraz i odchodzi jak szczur albo nietoperz” – pomyślała. „Nie chce być widziany. Czyżby uczył się taumaturgii? Nabył jakąś umiejętność, trochę mocy?”

Czuła się zdezorientowana i odrobinę ją to wystraszyło. Sposób jego odejścia sugerował czary o wyjątkowej subtelności i sile. „Nie sądziłam, że masz ten dar, Silasie” – pomyślała. Po raz kolejny zdała sobie sprawę, jak mało o nim wie. Ich rozmowa przypominała skomplikowaną grę. Na przekór jego słowom, na przekór świadomości, że łączą ich wspólne tajemnice, czuła się samotna.

Nie wierzyła, żeby Tanner Sack zatrzymał pieczęć Nowego Crobuzon, chociaż nie umiałaby powiedzieć, skąd to przekonanie.

Bellis miała takie poczucie, jakby na coś czekała.

Mężczyzna stoi i czeka owiewany przez wiatr na spiralnych schodach w jej absurdalnym kominowym mieszkaniu i wie, że oczy, które prawdopodobnie obserwują jej drzwi, nie mogą go widzieć.

W ręku trzyma posążek, z filigranową płetwą pofałdowaną jak warstwy surowego ciasta, okrągłe, zębate usta jak u minoga są wydęte do góry i mężczyzna nadal ma zimny język w miejscu, w którym je pocałował. Jest teraz znacznie szybszy; dużo łatwiej akceptuje trzepoczące języczkowanie zimnego kamienia i zdecydowanie sprawniej steruje energią wyzwalaną przez ich beznamiętne zespolenie.

Stoi pod kątem w stosunku do nocy w miejscu pokazanym mu przez posążek, tam gdzie pozwala mu stać pocałunek, w miejscu - o ile wolno to tak nazwać – gdzie przecinają się promienie światła, jest niewidoczny, drzwi, ściany i okna nie zauważają go, dopóki jest kochankiem cuchnącego morską wodą posążka.

Całowanie nie sprawia mu przyjemności, ale moc, która przechodzi na niego ze śliną kamiennego stworu, jest niezwykła.

Mężczyzna wstępuje w noc, niewidziany i rozzuchwalony, pełen tajemnych energii, aby poszukać swego sygnetu.

Rozdział trzydziesty

Armada dyszała w słońcu. Robiło się cieplej.

Gorączkowe prace trwały, kształt uprzęży awanka pod wodą powoli tężał. Jej upiorny obrys tworzyły dźwigary i drewniane wsporniki, przypominała projekt koncepcyjny jakiegoś niemożliwego do realizacji budynku. Z upływem dni nabierała kształtu, jej skomplikowane bolce i kółka zębate wyglądały bardziej realnie. Powiększała się dzięki niezwykłym wysiłkom ekip montażowych. Miasto jakby przestawiło się na gospodarkę wojenną, cały przemysł i wszystkie zasoby siły roboczej podlegały kierownictwu projektu związanego z awankiem. Ludzie mieli świadomość, że na złamanie karku pędzą ku nowej epoce.

Rozmiary uprzęży nie przestawały zdumiewać też Tannera Sacka. Majaczyła pod ekologią padlinożernych ryb, które nigdy nie oddalały się od dna miasta, nieporównanie większa od największego statku na świecie. „Wielki Wschodni” wyglądał przy niej jak zabawka do kąpieli.

Ukończenie wędzidła było kwestią tygodni. Praca nie ustawała ani na moment. W ciemnych godzinach plująca iluminacja chymicznych flar i lamp spawalniczych przyciągała nocne ryby, które otaczały łańcuchy i ekipy nurków. Całe ich ławice wgapiały się wielkimi oczami w rozmaite światełka.

Były części ruchome, złączki, gumowane komory gazowe wyszabrowane ze starych sterowców. Były silniki w wodoszczelnych obudowach. Zasadniczo jednak konstruowano olbrzymią uprząż, której segmenty i połączenia ciągnęły się na prawie pół kilometra.

Patroszono statek po statku, obdzierano ze wszystkich metalowych części i przetapiano je. Flotę okrętów wojennych i kupieckich, która tworzyła miasto i jego porty, przerzedzono dla dobra tego projektu.

Składane w ofierze statki ogradzał wał pióropuszy dymu, kiedy krojono je na kawałki za pomocą palników.

Pewnego wieczoru, zmierzając do domu Bellis przez rufową część Niszczukowód, Szekel spojrzał w stronę horyzontu i zobaczył na skraju miasta w połowie zlikwidowany statek. Była to „Terpsychoria”: jej kontury skruszone i potrzaskane; mostek, większość omasztowania i pokład skasowane; metalowe wnętrzności zabrane do fabryk. Szekel nie czuł sympatii do „Terpsychorii”, dlatego nie zmartwił się, tylko zdziwił – z powodów, których nie umiał wyrazić.

Spuścił wzrok na wodę. Trudno było uwierzyć, że to się dzieje, że tak ogromnym wysiłkiem wciska się kolejne ogniwa w powstającą pod miastem gigantyczną konstrukcję.

W życiu Bellis funkcjonowało kilka języków. Z radością odświeżyła sobie stare techniki ich nauki: segmentacja umysłu, celem rozdzielenia wewnętrznych słowników, czy trans językowy, który po raz ostatni zastosowała w Smołoujściu.

Aum robił szybkie postępy w nauce salt. Jej uczeń był uzdolniony językowo.

Podczas popołudniowych dyskusji z Tintinnabulumem i innymi naukowcami Aum – ku zadowoleniu Bellis – od czasu do czasu zaczynał odpowiadać na pytanie, jeszcze zanim ona je przetłumaczyła i zapisała. Zdarzało się nawet, że sam pisał odpowiedzi w elementarnym salt.

„To musi być dla niego niezwykłe przeżycie” – pomyślała Bellis. Do tej pory nie uświadamiał sobie, że język może mieć jednocześnie wymiar pisany i mówiony. Usłyszeć wysokie kettai – to była dla niego rzecz nie do pomyślenia. Słuchanie pytań w salt i zapisywanie ich w tym samym języku wymagało od Auma psychicznego przestawienia się, ale poradził z tym sobie znakomicie.

Bellis nie żywiła do Krüacha Auma ciepłych uczuć. Jego nieustanna, nienasycona ciekawość, pod którą nie wyczuwała silnej osobowości, nużyła ją. Był szalenie inteligentnym, nudnym człowiekiem o mentalności nad wiek rozwiniętego dziecka. Cieszyło ją, że Aum ta szybko uczy się języka Armady, bo podejrzewała, że wkrótce nie będzie miała zbyt wiele do roboty w roli tłumaczki.

Wysokie kettai i salt otaczały ją każdego dnia.

Ale jej głowa była królestwem ragamoll. Bellis nie należała do kategorii lingwistów myślących w języku, którym w danej chwili się posługują. Jedyną osobą, z którą rozmawiała w swoim pierwszym języku był Silas, w tych rzadkich sytuacjach, kiedy się z nim spotykała. Pewnego dnia w jej życiu na krótko pojawił się czwarty język.

Quiesy – potocznie zwany trupiackim. Język Cromlech.

Do tej pory nie bardzo rozumiała, dlaczego Uther Doul powiedział to w swojej ojczystej mowie. Po jednej z sesji z Aumem Doul spytał ją, czy lubi uczyć się nowych języków, co skwapliwie potwierdziła. – Chciałabyś usłyszeć coś w quiesy? Nieczęsto mam okazję mówić w swoim rodzimym języku.

Osłupiała Bellis zgodziła się. Tego wieczoru poszła z nim do jego mieszkania pod pokładem „Wielkiego Wschodniego”.

Fonemy quiesy powstawały w tylnej części gardła, miękko szczekane na wdechu i rozdzielane milczeniami o ściśle określonej długości, równie ważnymi jak dźwięki. Doul ostrzegł ją, że jest to język pełen dziwnych subtelności. Przypomniał jej, że wielu szlachciców-thanati ma zaszyte usta, a nagłośnie innych nie działają, bo za bardzo przegniły. Poinformował ją, że quiesy ma formę pisaną, a także migano-mruganą.

Bellis była zafascynowana tym delikatnym językiem, jak też samym występem Uthera Doula. Z typowym dla siebie spokojnym, kontrolowanym entuzjazmem recytował fragmenty czegoś, co brzmiało jak poezja. Bellis zdała sobie sprawę, iż przyszła na „Wielki Wschodni” nie po to, aby nauczyć się języka, lecz po to, żeby go podziwiać z pozycji słuchacza.

Przebywanie w towarzystwie Doula nadal budziło w niej strach. Ale budziło też inne emocje, w tym podniecenie.

Bez słowa podał jej kieliszek wina. Odczytała to jako zaproszenie, by została dłużej. Siedziała, piła wino i czekała, rozglądając się po pokoju. Spodziewała się jakiejś ukrytej fortecy, a tymczasem Doul mieszkał w zwykłej kajucie, podobnie jak tysiące innych Armadyjczyków. Pomieszczenie było skąpo urządzone: biurko, dwa krzesła, koda, mała, czarno-biała rycina na ścianie. Koło okna stojak z bronią, w rogu skomplikowany instrument muzyczny, ze strunami i klawiszami: coś na kształt hybrydy harfy i akordeonu. Mniej więcej po minucie, gdy Uther Doul wciąż się nie odzywał, Bellis powiedziała:

80
{"b":"94843","o":1}