Żarłoczna zawziętość kobiet-moskitów głęboko wstrząsnęła Armadyjczykami. Mieli świadomość, że partnerki ich gospodarzy czyhają w powietrzu tuż za murami, że panujący w mieście osowiały spokój jest zwodniczy – że tkwią w pułapce.
Niektórzy spośród towarzyszy Tannera rzucali nerwowymi żartami z samic anopheliusów. „Czego się spodziewać po kobietach?”, mówili, trzęsąc się ze śmiechu, komentowali, że samice wszystkich gatunków to krwiopijcy i tak dalej.
Nie chcąc psuć atmosfery, Tanner próbował się śmiać z tych idiotyzmów, ale nie potrafił.
Osoby zgromadzone w dużej, ascetycznej sali podzieliły się na dwa obozy: po jednej stronie Armadyjczycy, po drugiej ludzie-kaktusy z Dreer Samher. Obserwowali się nawzajem nieufnie. Kapitan Sengka toczył zażartą dyskusję z Hedrigallem i dwoma innymi kaktusami z Armady, czemu jego podwładni przysłuchiwali się niepewnie. Kiedy Sengka i jego ludzie w końcu wyszli, Armadyjczycy z ulgą odetchnęli. Hedrigall powoli podszedł do ściany i usiadł koło Tannera.
– Nie przepada za mną – powiedział ze zmęczonym uśmiechem. – W kółko powtarzał, że jestem zdrajcą. – Wywinął oczami. – Ale nie popełni żadnego głupstwa. Boi się Armady. Powiedziałem, że szybko się stąd zmywamy, że nic nie przywieźliśmy i nic nie bierzemy, ale dałem mu też do zrozumienia, że jak nam coś zrobią, to będzie się to równało wypowiedzeniu wojny. Nie przewiduję żadnych kłopotów.
Po jakimś czasie Hedrigall zauważył, że Tanner bez końca masuje sobie skórę, polizawszy najpierw palce. Wyszedł z sali i Tanner był bardzo wzruszony, kiedy po piętnastu minutach Hedrigall wrócił z trzema pękatymi bukłakami morskiej wody. Tanner spryskał się nią obficie i nalał wody do skrzeli.
Ludzie-moskity wchodzili do środka i przyglądali się Armadyjczykom. Kiwali głowami do kolegów, pohukiwali i pogwizdywali. Tanner patrzył, jak ci roślinożercy jedzą, wciskają do ciasnych otworów gębowych garście wielobarwnych kwiatów i przeżuwają je z taką samą zapalczywością, z jaką ich kobiety wysysały krew z żywego ciała. Potem z cichym prychnięciem wypluwali zużyte płatki, zgniecione i cienkie jak bibułka, odsączone z nektaru i soków, odbarwione.
Armadyjska załoga godzinami pociła się i cierpiała pragnienie, podczas gdy Kochanka i Tintinnabulum ustalali plany. W końcu Hedrigall i kilku innych ludzi-kaktusów wyszło z sali pod eskortą anopheliusów. Światło, wlatujące przez wykute w skale szyby, zaczęło przygasać. Zmierzch zapadł szybko. Przez niewielkie szczeliny i w lustrzanych odbiciach Tanner widział, że niebo jest fioletowe.
Warunki mieli iście koszarowe. Gospodarze wyłożyli podłogę sali trzciną. Noc była gorąca. Tanner zdjął śmierdzącą koszulę, złożył w kostkę i wsunął pod głowę w roli poduszki. Znowu opryskał się morską wodą i zobaczył, że inni Armadyjczycy też usiłują dokonać z konieczności skromnych ablucji.
Nigdy w życiu nie był taki zmęczony. Czuł się tak, jakby wyssano z niego energię do ostatniej iskry i zastąpiono nocnym upałem. Złożył głowę na zaimprowizowanej poduszce, mokrej od jego potu, i mimo odległości podłogi – tylko w nieznacznym stopniu złagodzonej przez zimny podkład, zresztą zapach pyłku i roślinnego kurzu wiercił w nosie – błyskawicznie zasnął.
Po przebudzeniu miał wrażenie, że spał nie więcej jak dziesięć minut. Zobaczył światło dnia i jęknął smętnie. Głowa go bolała i łapczywie napił się wody z dzbana.
Kiedy wszyscy Armadyjczycy już się obudzili, z małego, bocznego pomieszczenia wyszła Kochanka, Doul i Coldwine, w towarzystwie tych ludzi-kaktusów, którzy opuścili ich poprzedniego wieczoru. Był z nimi bardzo stary anophelius, odziany tak samo jak jego rodacy i z tym samym wyrazem spokojnego zainteresowania na twarzy.
Kochanka przemówiła do zgromadzonych w jednym miejscu sali Armadyjczyków.
– To jest Krüach Aum.
Krüach Aum, stojący obok niej, ukłonił się i przebiegł wzrokiem po Armadyjczykach.
– Wiem, że wielu z was zastanawiało się nad sensem tej wyprawy – powiedziała Kochanka. – Zostaliście poinformowani, że na tej wyspie jest coś koniecznie nam potrzebnego do podniesienia awanka. Oto, czego potrzebujemy. – Pokazała na Auma. – Krüach Aum wie, jak podnieść awanka. – Dała im czas na przetrawienie tej sensacyjnej nowiny. – Przybyliśmy tutaj do niego po naukę. W grę wchodzi wiele różnych zjawisk. Żeby awank nam nie uciekł i żebyśmy mogli zaprząc go do swoich celów, musimy posłużyć się inżynierią równie wyrafinowaną jak nasza taumaturgia i oceanologia. Panna Coldwine będzie naszą tłumaczką. Jest to proces czasochłonny, toteż musicie być cierpliwi. Mamy nadzieję, że odpłyniemy stąd najpóźniej za dwa tygodnie, ale to wymaga ciężkiej i szybkiej pracy… – Na chwilę umilkła i uśmiechnęła się szeroko, co było wydarzeniem bez precedensu. – Gratulacje dla was wszystkich. Dla nas wszystkich. Dla Armady jest to wielki dzień. Naprawdę wielki dzień.
Chociaż większość adresatów tych słów w gruncie rzeczy nie miała pojęcia, o co chodzi, wywarły one zamierzony efekt. Nawet Tanner dołączył do ogólnego aplauzu.
Ekipa ludzi-kaktusów pozakładała obozy na terenie miasta. Dla pozostałych Armadyjczyków znaleźli bezpieczne od kobiet-moskitów puste pomieszczenia, w których można było zamieszkać w mniejszy grupach, a za to w większej wygodzie.
Ludzie-moskity nadal pałali ciekawością bardzo chcieli rozmawiać, bardzo chcieli wziąć udział w tym projekcie. Szybko wyszło jaw, że Aum jest osobą o szemranej reputacji, ponieważ mieszka i pracuje sam – Mimo to wszyscy najwybitniejsi myśliciele w mieście chcieli pomóc przybyszom. Broń ukryta na „Trójzębie” okazała się zupełnie potrzebna. Nie chcąc uchybić wymogom grzeczności, Kochanka pozwoliła anopheliusom uczestniczyć w konsultacjach, aczkolwiek, słuchała tylko Auma, a wszystkie inne wypowiedzi kazała Bellis jedynie streszczać.
Przez pierwsze pięć godzin dnia Aum toczył dyskusje z armadyjskimi naukowcami, pochylonymi nad jego książką. Kiedy pokazali mu uszkodzony aneks, ku ich zaskoczeniu powiedział, że nie ma ani jednego egzemplarza swojej pracy, ale na szczęście wszystko pamiętał. Za pomocą liczydła i rozmaitych kryptourządzeń zaczął uzupełniać luki w informacjach.
Po jedzeniu – ludzie-kaktusy zdobywali dla swoich towarzyszy jadalne rośliny i ryby, aby było czym uzupełnić suszony prowiant – nauki od Krüacha Auma pobierali inżynierowie i budowlańcy. Przed południem Tanner i jego koledzy zapoznawali się z danymi na temat wytrzymałości materiałów i mocy maszyn, sporządzali ogólne schematy i spisywali pytania, które nieśmiało zadawali Aumowi po południu.
We wszystkich sesjach brała udział Kochanka i Tintinnabulum, no i oczywiście Bellis Coldwine. „Musi być wykończona” – pomyślał ze współczuciem Tanner. Prawą rękę miała zdrętwiałą i poplamioną atramentem, ale nigdy się nie skarżyła ani nie prosiła o przerwę. Bez końca przepuszczała przez siebie pytania i odpowiedzi, zużywając kolejne ryzy papieru, przekładając pisemne odpowiedzi Auma na język salt.
Pod koniec każdego dnia przychodziła krótka, ale pełna strachu chwila kiedy ludzie, hotchi i khepri rozbiegali się do swoich kwater. Nikt nie musiał przebywać na zewnątrz dłużej niż trzydzieści sekund, ale i tak eskortowali ich strażnicy-kaktusy z kuszarpaczami, a samce anopheliusów chronili gości przed swoimi partnerkami uzbrojeni w kije, kamienie i klaksony.
W tym samym domu co Tanner mieszkała jeszcze pewna kobieta inżynier. Kiedy Tanner leżał już w łóżku, za oknami rozległ się głos strażnika-kaktusa:
– Dokwaterowali wam jeszcze jedną osobę. Nie zamykajcie drzwi na skobel.
Tanner zdmuchnął świecę i zasnął, ale znacznie później przyprowadzono Bellis Coldwine i ta zamknęła za sobą drzwi wejściowe, potykając się ze zmęczenia, gdy przeszła przez ciemny pokój Tannera do następnego, obudził się i zobaczył ją.
Mimo że przebywali w tej upalnej, dziwnej krainie daleko od domu, zagrożeni przez krwiożercze istoty, Armadyjczycy szybko narzucili sobie codzienną rutynę.
Zajęło im to ledwo jeden dzień. Ludzie-kaktusy zbierali rośliny jadalne, łowili ryby, eskortowali swoich oraz wywozili śmieci – tak samo jak tutejsi mieszkańcy zabierali odpadki wąwozem na skalną półkę, skąd wrzucali je do morza.
Każdego ranka Aum, któremu zawsze towarzyszyła tubylcza świta, debatował z armadyjskimi naukowcami i prowadził dla nich wykłady, a po południu robił to samo z inżynierami. Ta nieustanna praca w upale wyzuwała z sił. Bellis miała zamgloną świadomość. Przerodziła się w piszącą maszynę syntaktyczną, istniejącą tylko po to, aby skondensować, przełożyć i napisać pytania, a następnie odczytać odpowiedzi.
Sens tego, co tłumaczyła, w większości jej umykał. Od czasu do czasu musiała odwoływać się do glosariusza zawartego w jej monografii wysokiego kettai. Nie pokazywała go anopheliusom. Nie chciała ponosić odpowiedzialności za to, że nauczą się innego języka, wyrwą ze swojego więzienia.
Zbiory wyspiarskiej biblioteki nie cechowały się szczególną systematycznością ani jednolitością. Władze w Kohnid i Dreer Samher nie udostępniały swoim poddanym żadnych prac, które uznały za niebezpieczne. Nie było prawie nic, co by zawierało informacje na temat świata zewnętrznego. Aby znaleźć takie książki, ludzie-moskity musieli przeszukiwać ruiny domostw swoich przodków po drugiej stronie wyspy.
I czasem znajdowali bajki, na przykład historię o człowieku, który podniósł awanka.
Historie były samorodne. Krótkie wzmianki w ezoterycznych tekstach filozoficznych, przypisy, mgliste wspomnienia ludowe. Mieli swoje niedożywione legendy.
Bellis nie dostrzegała rozszalałej ciekawości świata, której się spodziewała.
Odnosiła wrażenie, że tubylców interesują wyłącznie zagadki o wysokim stopniu abstrakcji. Świadectwo zainteresowania bardziej przyziemnymi kwestiami dał jednak Krüach Aum.
„W wodzie są mierzalne prądy – napisał – które nie mogą porwać w naszych morzach”.
Aum zaczął na najwyższym poziomie pojęciowym i udowodnił sobie samemu realność awanka. Armadyjscy uczeni siedzieli jak zaczarowani kiedy Bellis niezbyt płynnie tłumaczyła jego historię. Trzy, cztery równania, cała strona tez logicznych, wywody oparte na tych pracach z biologii, oceanologii i filozofii wymiarowej, które udało mu się znaleźć. Jakaś hipoteza. Weryfikacja rezultatów, sprawdzanie szczegółów historii pierwszego przywabienia.