Литмир - Электронная Библиотека

W bocznym pomieszczeniu, oświetlonym bardzo długimi pionowymi szybami, zaopatrzonymi w lustra, które odbijały światło dnia, jak również odświeżały to, które zleciało wcześniej na dół, stanęli przed nimi dwaj spośród anopheliusów i pokłonili się grzecznie. Bellis, wspominając ten dzień w Salkrikaltorze, kiedy jej zadaniem było tłumaczenie ustne, chociaż z innego języka, wyszła przed szereg i powitała ich w wysokim kettai, jak najstaranniej artykułując słowa.

Stali bez ruchu z pytającymi minami, najwyraźniej nie zrozumiawszy ani słowa.

Bellis jeszcze raz spróbowała się z nimi skomunikować w kwiecistym, mało elastycznym języku. Ale oni wymienili jedynie spojrzenia i wydali z siebie syczące dźwięki podobne do pierdnięć.

Na widok drgających i rozszerzających się gębozwieraczy Bellis zrozumiała, w czym problem, i zamiast mówić, zaczęła pisać. „Na imię mam Bellis. Przybyliśmy z bardzo, bardzo daleka, aby porozmawiać z waszym ludem. Czy mnie rozumiecie?”

Kiedy podała im kartkę, otworzyli szeroko oczy, spojrzeli po sobie i zaświergolili z zachwytem. Starszy z mężczyzn wziął od Bellis pióro.

„Jestem Mauril Crahn” – napisał. „Upłynęły dziesiątki lat, odkąd mieliśmy gości takich jak wy”. Podniósł na nią roziskrzony wzrok.

„Witajcie w naszej ojczyźnie”.

Pohukująca mowa anopheliusów nie miała formy pisanej. Wysokie kettai było dla nich językiem wyłącznie pisanym, nigdy nie słyszeli, żeby ktoś nim mówił. Umieli doskonale wyrażać w nim myśli eleganckim pismem, ale nie mieli pojęcia, jak brzmi. Sama idea, że miałby jakoś „brzmieć”, była im obca.

Przez dziesiątki czy setki lat wytworzyła się symbioza między marynarzami z Dreer Samher i władzami Gnurr Kett w Kohnid. Samheryjscy ludzie-kaktusy przybywali na wyspę z trzodą i niewielką ilością towarów handlowych, pobierając prowizję za pośrednictwo. Kohnid kupowało od nich wszystko, co dawali ludzie-moskity.

Wspólnie kontrolowali przepływ informacji do anopheliusów. Zadbali o to, żeby na wyspę nie dotarł żaden język oprócz wysokiego kettai i żeby ani jeden anophelius jej nie opuścił.

Makabryczne wspomnienia Malarycznej Reginokracji wciąż były żywe. Kohnid uprawiało strategiczną grę, „hodując” anopheliusów jako udomowionych myślicieli. Zapewniali im takie warunki, aby mogli myśleć, ale nie mogli urosnąć w siłę ani uciec – nie chciano ryzykować ponownego wypuszczenia samic w świat. Przybysze z Gnurr Kett zamykali im dostęp do wszelkich informacji, które pozostawały pod ich kontrolą. Środkiem do tego celu było wprowadzenie i pielęgnowanie wysokiego kettai jako ich języka pisanego. Dzięki temu tutejsza nauka i filozofia znajdowała się w rękach tamtejszej elity, która miała prawie monopol na umiejętność czytania w tym języku.

„Układankowe elementy starożytnej techniki, którą posiadła rasa anupheliusów, jak również dzieła ich filozofów, muszą być zadziwiające, pomyślała Bellis – skoro ten niezwykły system wciąż trwa. Każda samheryjska wyprawa z Kohnid na wyspę przywoziła pewną ilość starannie wyselekcjonowanych książek i czasem zleceń”. „Jeśli przyjmiemy te założenia – pisał jakiś teoretyk z Kohnid – to przypomnimy sobie paradoks przedstawiony w poprzednim eseju, jak jest rozwiązanie następującego zagadnienia…” Ręcznie pisane prace anopheliusów, których autorzy przybierali pseudonimy pochodzące z języka kettai, płynęły w podróż powrotną z odpowiedziami na te pytania albo kwestiami stawianymi przez nich samych i były drukowane przez wydawców z Kohnid – za darmo. Czasami jakiś tamtejszy uczony podawał je jako swoje, podnosząc prestiż kanonu wysokiego kettai.

Ludzie-moskity zostali sprowadzeni do roli uczonych niewolników.

Miejscowe ruiny mieściły stare teksty, oczywiście w wysokim kettai, w którym ludzie-moskity umieli czytać, lub w martwych od dawna kodach, które pieczołowicie rozszyfrowywali. Dysponując dodatkowo książkami, które powoli napływały z Kohnid, oraz spuścizną pisarską ich przodków, prowadzili oni również własne badania. Niekiedy rezultat tej pracy wysyłali swoim panom w Kohnid. Zdarzało się nawet, że je publikowano.

Tak właśnie było z książką Krüacha Auma.

Dwa tysiące lat temu ludzie-moskity rządzili obszarami południowymi. Był to koszmar krwi, zarazy i monstrualnego pragnienia, na szczęście krótkotrwały. Bellis nie wiedziała, w jakim stopniu ich mężczyźni znają swoją historię, ale na pewno nie mieli złudzeń co do natury swoich kobiet.

„Ile kobiet zabiliście?” – napisał Crahn.

Kiedy Bellis po wahaniu napisała: „Jedną”, skinął głową i odpisał: „To nie tak wiele”.

W mieście nie obowiązywała żadna hierarchia. Crahn nie był władcą. Bardzo chciał jednak pomóc i udzielić gościom wszelkich potrzebnych im informacji. Przyjęli Armadyjczyków z grzeczną, wyważoną fascynacją. Była to reakcja flegmatyczna i refleksyjna, aby nie rzec abstrakcyjna, zdradzająca zupełnie obcy dla Bellis sposób funkcjonowania psychiki.

Ona natomiast pisała pytania Kochanki i Tintinnabuluma najszybciej, jak umiała. Nie dotarli jeszcze do najważniejszego tematu, czyli celu ich wizyty na wyspie, kiedy z drugiej sali, w której czekali ich towarzysze dobiegł ich jakiś harmider. Głośne wołania w sunglari i wykrzykiwane odpowiedzi w salt.

Stacjonujący na wyspie kupcy-piraci z Dreer Samher wrócili na swoje statki i odkryli obecność przybyszów. Do małego pomieszczenia wparadował krzykliwie odziany człowiek-kaktus, z którym szło dwóch jego niegdysiejszych ziomków, obecnie kaktusów armadyjskich, złorzeczących mu gniewnie po sunglaryjsku.

– Na słoneczne gówno! – wrzasnął w języku salt, którym posługiwał się z silnym akcentem. – Kto wy, kurwa, jesteście? – Ze złością wymachiwał potężnym kordelasem. – Ta wyspa należy do Kohnid i nie wolno tutaj przyjeżdżać. Jesteśmy tu ich przedstawicielami, upoważnionymi do ochrony ich terytorium. Podajcie mi jeden powód, dla którego nie miałbym kazać was zabić na miejscu.

– Proszę pani, to jest Nurjhitt Sengka, kapitan „Sercopyłu Tetneghi” – powiedział jeden z armadyjskich ludzi-kaktusów, machając ze znużeniem dłonią tytułem prezentacji.

– Miło pana poznać, panie kapitanie – powiedziała Kochanka, podchodząc ku niemu. Uther Doul podążał za nią jak cień. – Musimy porozmawiać.

Sengka nie był zwykłym piratem, lecz posiadaczem listu kaperskiego Dreer Samher. Regularna służba na wyspie była monotonna, łatwa i nudna: nic się nie działo, nikt nie przypływał, nikt nie odpływał. Co miesiąc, dwa czy sześć z Kohnid lub Dreer Samher zawijała nowa misja z ładowniami pełnymi trzody dla kobiet-moskitów, plus może jakimś przypadkowym wyborem towarów dla mężczyzn. Nowa załoga luzowała znudzonych rodaków, którzy odpływali, żeby pohandlować zdobytymi błyskotliwymi esejami i materiałem naukowym z odzysku.

Pełniącym tutaj służbę Samheryjczykom czas schodził na kłótniach, bójkach, hazardzie, ignorowaniu kobiet-moskitów i odwiedzaniu mężczyzn tylko celem zaopatrzenia się w żywność i niezbędne wyposażenie. Ich oficjalnym zadaniem było kontrolowanie dopływu informacji na wyspę, stanie na straży czystości języka, której Kohnid zawdzięczało swoją hegemonię – jak również uniemożliwianie ludziom-moskitom ucieczek.

Zupełnie niedorzeczna lista obowiązków. Na wyspę nikt nie przybywał. Niewielu marynarzy o niej wiedziało. Z rzadka trafiał tutaj jakiś zabłąkany statek, ale nie mającą o niczym pojęcia załogę czekała szybka śmierć z rąk wyspiarskich kobiet.

I żadni z anopheliusów nie opuszczali wyspy.

Oficjalnie zatem obecność przybyszów z Armady na wyspie była zakazana w ramach umowy pomiędzy Dreer Samher a Kohnid. Posługiwano się przecież wyłącznie wysokim kettai i Armadyjczycy nie przywieźli żadnych towarów na handel. Ale wizyta obcych ludzi którzy potrafili porozumiewać się z tubylcami, była bezprecedensowa.

Sengka rozglądał się dokoła furiackim wzrokiem. Kiedy zdał sobie sprawę, że ci pomyleni intruzi pochodzą z Armady, tajemniczego nautycznego miasta, wybałuszył oczy. Zachowywali się jednak uprzejmie i najwyraźniej bardzo pragnęli się wytłumaczyć. I chociaż rzucał swoim niegdysiejszym rodakom-kaktusom gniewne spojrzenia, syczał do nich obelgi, nazywał ich zdrajcami i pozorował lekceważący stosunek do Kochanki, słuchał, co miano mu do powiedzenia, i pozwolił się zaprowadzić z powrotem do sali, w której czekało szefostwo armadyjskiej wyprawy.

Kochanka, strażnicy-kaktusy i Uther Doul odstąpili do tyłu, u boku Bellis stanął zaś Tintinnabulum. Swoje długie, siwe włosy zebrał w koński ogon, a jego potężne barki i ramiona zasłaniały Bellis i pozostałe osoby.

– Nie przerywaj teraz – mruknął. – Przejdź do sedna sprawy.

„Crahn” – napisała.

Absurdalność tego wszystkiego wprawiła ją w krótką histerię. Wiedziała, że gdyby wystawiła nos na zewnątrz, groziłaby jej natychmiastowa i nieprzyjemna śmierć. Żarłoczne kobiety-moskity w miarę szybko by namierzyły taki worek pełen krwi jak ona. Zwęszyłyby ją i wyssały do ostatniej kropli, wydrenowałyby ją z taką łatwością jakby odkręciły kurek.

A przecież w tych murach ochronnych, zaledwie godzinę po rzezi na szlaku znad morza – wciąż miała w oczach trupa kobiety-moskita rozbryzganego na skórze i kościach wydrenowanych zwierząt – zadawała uprzedzająco grzecznemu gospodarzowi pytania w martwym od stuleci języku. Pokręcił głową.

„Szukamy jednego z waszych ludzi” – napisała.

„Potrzebujemy z nim porozmawiać. To sprawa ogromnej wagi. Zna pan niejakiego Krüacha Auma?”

„Aum – odpisał, dokładnie w tym samym tempie i z identycznym zainteresowaniem czy brakiem zainteresowania – który myszkuje po starych ruinach za starymi księgami. Wszyscy znamy Auma. Mogę wam go przyprowadzić.”

Rozdział dwudziesty czwarty

Tanner Sack tęsknił za morzem.

Skóra pękała mu od gorąca, a macki bolały.

Większość dnia spędził na czekaniu, aż Kochanka, Tintinnabulum, Bellis Coldwine i pozostali skończą rozmawiać z milczącymi samcami anopheliusów. On i jego towarzysze gadali ze sobą półgłosem, jedli suszone mięso i bez powodzenia prosili swoich dziwnych, zdystansowanych gospodarzy o coś świeższego do jedzenia.

– Te kretyny, kutasy jedne, mordy mają do dupy podobne – bluzgali niektórzy wygłodniali mężczyźni.

64
{"b":"94843","o":1}