Литмир - Электронная Библиотека

Wyskakuje organicznym ruchem, kojarzącym się z wymiotowaniem, ale jest nieodparcie i rozstrajająco seksualna. Nie sposób pojąć, jak zmieściła się w jej głowie i jakim sposobem przeszła przez gardło. Kobieta frunie ku nim na rozwrzeszczanych skrzydłach, po czym ze ściółki wynurzają się inne.

Wspomnienia rozmazują się. Bellis była pewna, że nie uroiła sobie tego, co widziała, ale kiedy o tym wspominała, nagłość obrazów nigdy me przestawała jej szokować. Przejęta zgrozą ekspedycja o mało nie idzie w rozsypkę i padają strzały, niebezpiecznie na oślep; Doul warczy gniewnie: „Wstrzymać ogień!”.

Bellis widzi, jak pierwsze kobiety-moskity omijają ludzi-kaktuów, nie są nimi zainteresowane. Kierują się ku strupodziejom, lądują na nich, a ci umięśnieni mężczyźni tylko nieznacznie się uginają pod ciężarem pozbawionych tłuszczu skrzydlatych kobiet. Podobnymi do włóczni wypustkami ust dźgają strupopancerze, ale nie potrafią ich przebić. Bellis słyszy trzask zrywanych smyczy: przerażone świnie i owce rozbiegają się, ciągnąc za sobą trop gówna i pyłu.

Kobiet-moskitów jest już kilkanaście. „Tak wiele tak szybko”. Po ucieczce świń i owiec natychmiast kierują się ku tej łatwiejszej do upolowania zwierzynie. Wzlatują na cienkich skrzydłach, głowy mają pochylone, biodra i kończyny zwisają luźno, ręce dyndają w powietrzu niby pajacyki podwieszone do wydłużonych kości barkowych. Z ciemną kłujką wciąż mokrą i wystawioną spadają na przejęte zgrozą zwierzęta. Łatwo je doganiają, zastawiają drogę i rozczapierzonymi palcami chwytają za sierść czy runo i skórę. Bellis patrzy – pamięta i cały czas szła tyłem, niefachowo, potykając się o stopy sąsiadów, ale siłą przerażenia utrzymała się na nogach – struchlała i zahipnotyzowana, jak pierwsza z nich przystępuje do jedzenia.

Kobieta-moskit siada okrakiem na ogromnej maciorze, oplata ja kończynami, jakby to była jej ukochana pluszowa zabawka. Odchyla głowę do tyłu i długa kłujka wysuwa się jeszcze kilka centymetrów gładka jak bełt do kuszy. Nagłym ruchem wbija ją w ciało zwierzęcia.

Świnia bez końca kwiczy rozdzierająco. Bellis wciąż patrzy; nogi oddalają ją od tego widoku, ale oczy pozostają desperacko w nim utkwione. Nogi świni ustępują pod nią kiedy skóra zostaje przebita, kiedy piętnaście, dwadzieścia pięć, trzydzieści centymetrów chityny z łatwością pokonuje opór skóry i mięśni, aby przeniknąć do najgłębszych części układu krwionośnego. Kobieta-moskit siedzi na powalonym zwierzęciu, wpycha w nie usta, boruje kłujką, napręża ciało – przez cienką skórę widać każdy mięsień, ścięgno i żyłę – i zaczyna ssać.

Świnia jeszcze przez kilka chwil wydaje z siebie przeraźliwe dźwięki, po czym głos odmawia jej posłuszeństwa.

Jest coraz chudsza.

Bellis widzi, jak świnia się zmniejsza. Skóra zaczyna się marszczyć. Usta kobiety nie wypełniają wybitej w skórze dziury z idealną szczelnością, toteż sączą się z niej strużki krwi. Bellis nie może uwierzyć własnym oczom, ale wyobraźnia nie płata jej figli – świnia się kurczy. Wierzga ze spazmatyczną zgrozą, a potem z dygotem obumierających nerwów, kiedy w skrajnych punktach ciała nie ma już krwi. Tłuste boki zapadają się, gdy wnętrzności nagle zmniejszają objętość. Skóra jest teraz mocno pofałdowana, całe ciało pokrywają grzbiety i wąwozy. Uchodzi z niej kolor.

Uciekając ze świni, krew i zdrowie przechodzą z niej na kobietę-moskita.

Tej z kolei brzuch pęcznieje. Wpiła się w świnię jako wychudzona niedożywiona skorupa. Im świnia jest mniejsza, tym ona jest wiek rośnie w niesamowitym tempie, rumianość rozlewa się od puchnącego żołądka po całym ciele. Kobieta siedzi na zdychającym zwierzęciu. Wraz z sytością przychodzi na nią ociężałość.

Bellis patrzy z chorobliwą fascynacją, jak całe kwarty świńskiej tkanki mkną przez kościstą kłujkę, przepływając z jednego ciała do drugiego. Świnia zdycha, pobrużdżona skóra tworzy nowe doliny między kośćmi a wydrenowanymi mięśniami. Anophelia jest gruba i różowieją jej ramiona i nogi niemal podwoiły swój obwód, a skóra naciągnęła się. Spęcznienie ogranicza się przede wszystkim do piersi, brzucha i tyłka, które są teraz otyłe, ale nie miękkie jak u tłustego człowieka. Wyglądają rakowato: naprężone, nabrzmiałe krwią narośle.

W całej przełęczy ten sam los spotyka inne zwierzęta. Niektóre dosiada jedna kobieta, niektóre dwie. Wszystkie się kurczą, jakby słońce je wysuszyło, a wszystkie anophelie robią się wielkie i ciasno wypełnione krwią.

Wydrenowanie świni z całej krwi zajęło pierwszej kobiecie-moskitowi półtorej minuty. Bellis nie umiała się otrząsnąć ze wspomnienia tego widoku i wydawanych przez samicze stworzenie odgłosów zadowolenia.

Anophelia stacza się ze skurczonego trupa zwierzęcia, oczy ma senne, a z wciąganej z powrotem do ust kłujki skapuje trochę krwi. Kobieta odchodzi, zostawiając po sobie worek świńskich kości i pustych żył.

Gorące powietrze wokół Bellis jest teraz gęste od smrodu rzygowin, ponieważ jej towarzysze tracą panowanie nad sobą na widok tej uczty. Ona jednak nie wymiotuje, choć usta ma wykrzywione w gwałtownym odruchu. Bezwiednie unosi pistolet, powodowana nie gniewem czy strachem, lecz obrzydzeniem.

Ale nie strzela, co by się stało, gdyby ktoś tak słabo wyszkolony jak ona pociągnął za spust? Wielokrotnie zadawała sobie to pytanie.

Wydaje się, że niebezpieczeństwo minęło. Armadyjczycy maszerują dalej w górę, zostawiając za sobą niewielką otwartą przestrzeń razem wonią łajna i ciepłej krwi, mijają kolejne skały i zapowietrzoną wodę. Zdążają ku miastu, które widzieli z powietrza.

Teraz zdarzenia już mniej się rozmywają, mniej się rozpuszczają w zupie gorąca, strachu i niedowierzania. Ale w momencie, gdy Bellis oddaliła się od tego pobojowiska świńskiej i owczej krwi tudzież odsączonych z niej podrobów, zostawiła za sobą odrażający amok, uczty kobiet-moskitów i późniejsze, jeszcze gorsze, spęczniałe odrętwienie. Jedna z nich podniosła wzrok znad owcy, którą za późno dopadła, i zobaczyła ich rejteradę. Zgarbiła ramiona i pofrunęła ku nim z rozdziawionymi ustami i ociekającą krwią kłujką. Zdążyła tylko trochę się nasycić resztkami po swych siostrach, dlatego była zgłodniała żywego ciała. Ominęła ludzi-kaktusów i strupodziejów, aby ze skowyczącymi skrzydłami rzucić się na przerażonych ludzi.

Strach szarpnął Bellis z powrotem ku tej sieczce rozczłonkowanych obrazów i zobaczyła, jak Uther Doul spokojnie zastawia drogę kobiecie-moskitowi – miał teraz w rękach dwa pistolety – i czekał, aż się zbliży. Kiedy jej otwór gębowy wyskoczył ku jego twarzy, Doul wystrzelił.

Broń buchnęła gorącem, hałasem i czarnym ołowiem, rozrywając brzuch i twarz kobiety-moskita.

Chociaż napełniła się krwią owcy tylko do połowy, z jej żołądka chlusnęła posoka. Kobieta runęła w dół i jej zgruchotana twarz zaryła w ziemię. Kłujka nadal była wysunięta i lepka, czerwona struga szybko wsiąkała w grunt. Ciało znieruchomiało u stóp Doula.

Bellis powróciła do linearnego czasu. Czuła się oszołomiona, ale daleka od tego, co widziała. Opite krwią anophelie nie zauważyły swojej poległej opodal siostry. Kiedy ekspedycja ruszyła w dalszą drogę stromą ścieżką pośród wzgórz, ociężałe kobiety-moskity powoli opuściły bezkrwistą już teraz arenę urządzonej przez siebie jatki. Napęczniałe jak winogrona, zwisły między muzykującymi złowrogo skrzydłami i powoli odleciały do dżungli.

Rozdział dwudziesty trzeci

Czekali w milczeniu: Kochanka, Doul, Tintinnabulum, Hedrigall i Bellis. Przed gośćmi stało dwóch anopheliusów, z minami, które przypuszczalnie wyrażały uprzejmą dezorientację.

Dwaj mężczyźni-moskity zaskoczyli Bellis. Spodziewała się czegoś dramatycznego – skóra przebarwiona przez chitynę, sztywne, małe skrzydła jak u kobiet.

A tymczasem do złudzenia przypominali niewysokich, zgarbionych ludzi. Ochrowe szaty były pokryte kurzem i plamami najwyraźniej pochodzenia roślinnego. Starszy z mężczyzn łysiał, a sterczące z rękawów ramiona były niesłychanie chude. Nie mieli ust, szczęk, zębów. Rolę ust pełniły zwieracze, mięśniowe kółka, które wyglądały zupełnie jak odbyty. Skóra opadała ze wszystkich stron do tej dziury.

– Spróbuj jeszcze raz, Bellis – powiedziała Kochanka surowym tonem.

Weszli do miasta, ściągając na siebie zaskoczone spojrzenia mężczyzn-moskitów.

W nieładzie, spocony i oślepiony kurzem armadyjski desant pokonał ostatnie kilka metrów zbocza, aby nagle znaleźć się w cieniu domów wbudowanych w ściany rozcinającego skałę wąwozu. Miasto sprawiało wrażenie pozbawionego urbanistycznego planu: małe, kanciaste domy bezładnie porozrzucane na głównych zboczach, jakby ktoś rozsypał je z krawędzi urwiska, połączone wykutymi w skale stopniami i przejściami. Kominy podziemnych pomieszczeń wyrastały wokół nich jak grzyby.

Wszędzie stały maszyny sprowadzone z Plaży Maszyn, w setkach nieczytelnych kształtów, dokładnie oczyszczone z rdzy. Niektóre się poruszały, niektóre nie. Te stojące w słońcu połyskiwały. Żadna nie napędzana hałaśliwymi, parowymi tłokami znanymi z Nowego Crobuzon i Armady. W powietrzu nie unosił się tłusty dym. Bellis podejrzewała, że są to silniki heliotropowe – popękane szklane obudowy chłoną światło słoneczne, które obraca łopatkami i śrubami, posyłając ezoteryczne energie po drutach, które w przypadkowy sposób łączyły ze sobą poszczególne domy. Długie druty były splecione z krótkich odcinków.

Na płaskich dachach, na zboczach wzgórz, w cieniu wąwozu i w koronach sękatych drzew, rozsianych po całym mieście, zjawili się mężczyźni-moskity, żeby popatrzeć. Nie było słychać żadnych dźwięków żadnych pohukiwań, okrzyków czy sapnięć. Jedyną reakcją było zaskoczone spojrzenie tych wszystkich oczu.

W pewnym momencie Bellis w straszliwym spazmie strachu odniosła wrażenie, że widzi anophelię szybującą nieregularnym lotem nad jednym z położonych wyżej budynków. Wrażenie okazało się słuszne, ale znajdujący się w pobliżu samce obrzucili ją kamieniami i odpędzili, zanim zdążyła zauważyć Armadyjczyków albo wejść do któregoś z domów.

Dotarli do czegoś w rodzaju placu, otoczonego takimi samymi domami w ziemistym kolorze i szkieletami silników słonecznych. Szczelina między skałami była w tym miejscu szersza i wpuszczała światło z nieba w spieczonym błękitnym kolorze. Na drugim końcu miasta Bellis zobaczyła rozdarcie w ścianie klifu, który opadał stromo do morza. Na placu nareszcie ktoś do nich wyszedł: mała delegacja niespokojnych anopheliusów, którzy pokłonili im się i powiedli ich ku wielkiej sali wykutej w kamieniu wzgórz.

63
{"b":"94843","o":1}