Литмир - Электронная Библиотека

Sterowiec zwolnił, napotykając na lekki przeciwny wiatr.

Po przekroczeniu skalistego grzbietu wpadł w turbulencję. Nastąpiła eksplozja sapnięć i szeptów, zapanowało niedowierzające podniecenie. W dole, w cieniu wzgórz pokrytych przypadkowymi łatami bujności i jałowości, rozciągała się skalista zatoka z zakotwiczonymi trzema statkami.

– Jesteśmy na miejscu – szepnął Hedrigall. – To są statki z Dreer Samher. Stoją przy Plaży Maszyn.

Były to galeony, suto przyozdobione złotem, zamknięte wśród skał, dzioby sterczały w morze, tworząc naturalną przystań. Bellis uzmysłowiła sobie, że wstrzymała oddech.

Piasek i łupek plaży wokół zatoczki był ciemnoczerwony, brudny jak stara krew. Wznosiły się na niej głazy o dziwacznych kształtach, rozmiarów torsów i domów. Bellis wędrowała wzrokiem po pasie brzegu i dostrzegła wyżłobione w nim szlaki, ścieżki. Za strąkowatymi chaszczami na skraju plaży ścieżki nabierały bardziej określonego charakteru. Wchodziły na skaliste wzniesienia, które powoli dźwigały się nad poziom morza. Przez powietrze szły fale gorąca, słońce przypiekało kamień, drzewa podobne do oliwnych i karłowate gatunki roślin rodem z dżungli.

Bellis pobiegła wzrokiem za ścieżkami wijącymi się po spalonych słońcem zboczach, aż jej oczy – tu znowu wstrzymała oddech – spoczęły na garstce spłowiałych od światła domów, wyglądających jak organiczne narośle na skałach. Miasto anopheliusów, ludzi-moskitów.

W zatoce nie było wiatru. Słońce otaczał wieniec maleńkich chmurek podobnych do kropek farby, ale gorąco przebijało się przez obłoki i kotłowało się w tym kamiennym garncu.

Nie było żadnych odgłosów życia. Monotonny szum morza raczej uwydatniał ciszę, aniżeli ją zakłócał. Sterowiec zawisł w powietrzu na zmniejszonych obrotach silników. Samheryjskie statki skrzypiały i kolebały się na wodzie. Były puste. Nikt nie wyszedł statkowi powietrznemu na powitanie.

Wartownicy strupodzieje w swoich zakrzepowych zbrojach pełnili straż wraz z ludźmi-kaktusami, kiedy pasażerowie schodzili na ląd. Bellis przykucnęła koło drabinki sznurowej i przebiegła palcem po piasku. Oddech miała szybki i huczało jej w głowie.

Z początku jedynym jej odczuciem była świadomość, że po raz pierwszy od bardzo dawna stoi na gruncie, który się nie kołysze. Z zachwytem przypomniała sobie, jak się chodzi po stałym lądzie. Potem wróciła jej świadomość otoczenia i Bellis dopiero teraz zarejestrowała, jak dziwna jest ta plaża.

Wypomniała sobie naiwne ryciny w książce Auma. Stylizowany chromatyczny profil mężczyzny na plaży, w otoczeniu popsutych mechanizmów.

„Plaża Maszyn” – pomyślała i powiodła spojrzeniem nad czerwonym piaskiem i piarżyskami.

Trochę dalej wznosiły się kształty, które z aerostatu wzięła za głazy, olbrzymy wielkości pokojów. To silniki. Przysadziste, ogromne, pokryte rdzą i śniedzią, dawno zapomniane urządzenia o nieznanym przeznaczeniu, z tłokami zapranymi solą i upływem lat.

Były też mniejsze kamienie i Bellis ujrzała, że są to odpryski większych maszyn: śruby, złączki rur albo bardziej skomplikowane, kompletne elementy, takie jak zegary pomiarowe, wodowskazy i kompaktowe silniczki parowe. Całkiem malutkie kamyczki okazały się trybikami, kółkami zapadkowymi, śrubami i wkrętami.

Bellis spuściła wzrok na swoje ułożone w miseczkę dłonie. Pełno w nich było miniaturowych trybików, kółek zapadkowych i obrosłych kamieniem sprężynek, jakby trzymała w ręku wnętrzności niewyobrażalnie małych zegarów. Każda cząstka tego rumowiska była twardym, rozgrzanym ziarnkiem piasku, mniejszym od okruszka. Bellis przepuściła je przez palce, które zabarwiły się na kolor ciemnej krwi, a raczej, jak teraz już wiedziała, na kolor rdzy.

Plaża była imitacją rzeźbą trouvée małpującą naturę przy użyciu materiałów ze złomowiska. Każdy atom pochodził z jakiejś rozwalonej maszyny.

„Z jakich to jest czasów? Co tu się stało?” – pomyślała Bellis. Była zbyt odrętwiała, aby czuć cokolwiek poza przemęczonym podziwem. „Jaka katastrofa, jaka przemoc?”. Wyobraziła sobie dno morza wewnątrz zatoki, odebrana morzu rafa odpadów przemysłowych, produkcja miejskich fabryk oddana na pastwę żywiołów, łomotana przez fale i słońce, utleniająca się, krwawiąca rdzą rozpadająca się na poszczególne komponenty i jeszcze mniejsze okruchy, wyrzucana przez wodę na brzeg, przekształcająca się w tę upiorną plażę.

Bellis wzięła do ręki kolejną garść maszynowego piasku i przesiała przez palce. Poczuła zapach metalu.

„To są te rupiecie, które miał na myśli Hedrigall” – uzmysłowiła sobie. „Jesteśmy na cmentarzu martwych urządzeń. Miliony tajemnic rozkładają się tutaj na rdzawy pył. Oni pewnie to przesiewają czyszczą co bardziej obiecujące elementy i próbują sprzedać, kilka rzeczy wybranych na chybił trafił z liczącej tysiąc elementów układanki. W tej postaci jest to zupełnie niezrozumiałe i nieprzeniknione, ale gdyby odtworzyć schemat i poskładać to do kupy, co by się otrzymało?

Oddaliła się od drabinki linowej, słuchając chrzęstu wiekowych maszyn pod stopami.

Kiedy ostatni pasażerowie zeszli na ziemię, strażnicy zaczęli czujnie obserwować horyzont, mrucząc coś pod nosami. Kilka kroków od Bellis spuszczono na ziemię zagrodę z trzodą. Cuchnęła jak gospodarstwo rolne, a jej mieszkańcy napełnili okolicę głupkowatymi hałasami.

– Zbliżcie się wszyscy i słuchajcie mnie – powiedziała Kochanka surowym tonem i została otoczona. Inżynierowie i naukowcy rozproszyli się po zejściu na ląd, leniwie grzebiąc palcami w metalowym łupku. Kilka osób, na przykład Tanner Sack, weszło do morza. Tanner zanurzył się na chwilę z westchnieniem rozkoszy. Po zarządzeniu przez Kochankę zbiórki przez chwilę panowała absolutna cisza, jeśli nie liczyć pluskania spienionych falek o rdzawy brzeg. – Słuchajcie uważnie, jeśli chcecie przeżyć – podjęła. Ludzie przestępowali niespokojnie z nogi na nogę. – Do miasteczka jest stąd parę kilometrów, po tych skałach. – Podnieśli wzrok. Zbocze wyglądało na puste. – Trzymajcie się razem. Każdemu zostanie wydana broń, ale wolno wam jej użyć tylko w wypadku bezpośredniego zagrożenia życia. Jest nas zbyt wiele, w tym sporo niewyszkolonych i nie byłoby dobrze, gdybyśmy w panice zaczęli strzelać do swoich. Będziemy szli w eskorcie ludzi-kaktusów i strupodziejów, którzy umieją posługiwać się bronią, więc strzelajcie tylko w ostateczności. – Anophelie, kobiety-moskity są szybkie – ciągnęła. – Wygłodzone i niebezpieczne. Pamiętacie, co wam mówiono na odprawach. Mężczyźni są gdzieś w tym miasteczku i musimy ich znaleźć. Trochę dalej ciągną się mokradła Wody, tam mieszkają kobiety. Jeśli nas usłyszą lub poczują, przylecą, więc ruszajcie się żwawo. – Wszyscy gotowi? – Wydała gestem polecenie i strażnicy-kaktusy otoczyli ich wieńcem. Otworzyli kojec dla zwierząt, wciąż przymocowany łańcuchami do „Trójzębu” niby kotwica. Bellis uniosła brwi, zobaczywszy, że świnie i owce mają nałożone obroże i muskularni ludzie-kaktusy trzymają je na smyczach. – W takim razie ruszamy.

***

Wyprawa z Plaży Maszyn do miasteczka ludzi-kaktusów była koszmarem. Z perspektywy dni i tygodni Bellis nie umiała ułożyć wydarzeń w żaden spójny łańcuch. W jej wspomnieniach nie było porządkującego wymiaru czasu, tylko wycinki obrazów pozlepiane w coś na kształt majaku sennego.

Upał tworzy w powietrzu wokół niej zakrzepy, zatyka jej pory skórne, oczy i uszy. Wszędzie unosi się gęsta woń zgnilizny i żywicy Roi się od insektów, kąsających i liżących. Bellis wręczono skałkówkę, którą, o ile pamięta, trzymała na wyciągnięcie ramienia, jakby to było śmierdzące jajo.

Idzie jak krowa w stadzie, człapie noga za nogą razem z innymi pasażerami – kolce jedynego uczestniczącego w wyprawie hotchi naprężają się i rozluźniają z nerwową naprzemiennością, głowonogi kheprich podrygują – otoczonymi przez tych, których fizjonomia zapewnia im bezpieczeństwo: ludzi-kaktusów i strupodziejów, ciągnących za sobą na smyczach świnie i owce. Ci pierwsi bezkrwiści, ci drudzy tak obficie wypełnieni krwią, że to ich chroni. Są też uzbrojeni w karabiny skałkowe i kuszarpacze. Jedyny człowiek wśród strażników to Uther Doul. W obu rękach niesie broń. Bellis gotowa jest przysiąc, że za każdym razem, gdy na niego patrzy, widzi w jego dłoniach coś innego: nóż i nóż, pistolet i nóż, pistolet i pistolet.

Spogląda na porośnięte pnączami skały i w szczeliny między nimi, w głąb lądu, nad zboczami zieleniącymi się gęstym listowiem i stawami wypełnionymi cieczą, która sprawia wrażenie gęstej jak smarki. Słyszy dźwięki. Jakieś ruchy pośród listowia, nic groźniejszego. Ale potem wybucha straszliwy skowyt, nie sposób określić, skąd dochodzący, jakby samo powietrze było bólem.

To ten dźwięk był wszechogarniający i szczelnie ich otulający.

Bellis i jej sąsiedzi wpadają na siebie, niezdarni z przerażenia, zmęczenia i gorąca, rozglądają się na wszystkie strony i widzą pierwsze oznaki ruchu, kształty mknące zygzakiem między drzewami niby niesione przez wiatr drobiny kurzu – coraz bliżej i bliżej, niestabilna mieszanina przypadkowego ruchu i złych zamiarów.

A potem pierwsza z anophelii biegiem wyskakuje zza osłony drzew.

Wygląda jak kobieta zgięta wpół, a potem jeszcze raz, jakby miała kości z gumy, poskręcana i pozwijana w postawie, z którą coś jest nie w porządku. Szyja za bardzo wykręcona, długie, kościste ramiona odrzucone do tyłu jak zwoje drutu, ciało robaczobiałe, wielkie oczy otwarte bardzo szeroko, totalnie wygłodzone, piersi podobne do puch bukłaków. Nogi poruszają się obłąkańczo szybko, kobieta biegnie i upada, ale nie uderza o ziemię, dalej sunie ku nim tuż nad ziemią, ramiona i nogi podrygują drapieżnie, i nagle – na wszystkich bogów jebniętego Jabbera – na plecach otwierają się skrzydła i unoszą jej ciężar, gigantyczne, opalizujące skrzydła moskita trzepoczą z tym wibrującym skowytem, tak szybko, że ich nie widać, przez co ta potworkowata kobieta zdaje się niesiona ku nim na poduszce mętnego powietrza.

To, co się za chwilę wydarzyło, raz po raz nawiedzało Bellis we wspomnieniach i snach.

Spozierając wygłodniałym wzrokiem, kobieta-moskit otwiera usta, odciągając wargi od bezzębnych dziąseł, i pluje śliną. Charczy, a z ust wyskakuje jej mokra od plwociny długa na trzydzieści centymetrów kłujka.

62
{"b":"94843","o":1}