Литмир - Электронная Библиотека

Widział ostatnich inżynierów gramolących się desperacko ku światłu, przeraźliwie wolno i nieporadnie w swoich skafandrach. Widział spory obszar wody przebarwionej przez krew. W miejscu, gdzie jeden z rekinów-wartowników został rozszarpany, ryba pancerna opadała na dół przez mgławicę mięsa.

Tanner nurkował szybko, odpychając się mocnymi kopnięciami. Trochę dalej, u dolnego końca ogromnej rury, prawie dwadzieścia metrów pod wodą, zobaczył przywartego do metalu mężczyznę, sparaliżowanego strachem. Poniżej, chwiejąc się na wszystkie strony jak płomień świecy, majaczyło ciemne cielsko.

Tanner szarpnął się przerażony. Stworzenie było gigantyczne.

Z góry dobiegał go stłumiony odgłos uderzeń ciał o wodę. Uzbrojeni ludzie schodzili w dół, spuszczani w uprzęży z żurawi, najeżeni harpunami i włóczniami, ale poruszali się powoli, centymetr po centymetrze, zdani na łaskę silników.

Bastard John przemknął obok Tannera, zaskakując go. Z ukrytych zakątków spodniej strony miasta wypływali ludzie-ryby z Cieplarni i sunęli przez wodę ku drapieżcy.

Ośmielony Tanner odepchnął się nogami i nurkował dalej.

Jego mózg pracował na przyspieszonych obrotach. Wiedział, że o czasu do czasu zdarzają się ataki dużych drapieżców – czerwonych rekinów, zębaczy, kałamarnic i innych, rozbijających rybie klatki i rzucających się na robotników – ale nigdy nie był świadkiem czegoś takiego. Nigdy nie widział dinichtysa, ryby pancernej.

Ścisnął w dłoni nóż Hedrigalla.

Z odrazą zdał sobie sprawę, że przepływa przez obłok zapaskudzonej krwią wody, poczuł jej smak w ustach i skrzelach. Skręciło go w żołądku, kiedy zobaczył powoli opadające na dno resztki skafandra do nurkowania z bliżej nieokreślonymi strzępami w środku.

A potem dotarł do dolnego końca rury, o kilka długości ciała od krwawiącego, znieruchomiałego nurka. Wielkie stworzenie wyruszyło mu na spotkanie.

Usłyszał przetaczający się przez wodę łomot fali i poczuł wzrost ciśnienia. Spojrzał w dół i krzyknął bezgłośnie w słoną wodę.

Wielka ryba mknęła ku niemu. Łeb miała osłonięty pancerzową czaszką, gładką i okrągłą jak kula armatnia, przeciętą dwoma kreskami potężnych szczęk, w których Tanner zobaczył nie zęby, lecz dwa ostre jak brzytwa wały kości oblepione strzępami mięsa, między którymi przewalała się woda. Korpus był długi, zwężony ku tyłowi, bez konturów albo wachlującego ogona. Opływowa płetwa piersiowa ciągnęła się daleko, zlewając się z kością ogonową, jak u spasionego okonia.

Ryba miała prawie dziesięć metrów. Paszczę zaś tak wielką, że bez wysiłku przegryzłaby Tannera na pół. Z ukrytych za wałem ochronnym oczek patrzyło bezinteligentne bestialstwo.

Tanner wydał z siebie chojracki okrzyk, wymachując nożykiem.

Bastard John podpłynął do dinichtysa od tyłu i przyłożył jej z byka w oko. Ogromny drapieżca obrócił się z przerażającą prędkością i wdziękiem, aby kłapnąć paszczą. Płyty kostne zacisnęły się ze zgrzytem.

Potwór szarpnął się gwałtownie i pomknął za Johnem. Lance z kości słoniowej rozpychały wodę, kiedy ludzie-traszki zaczęli strzelać do ryby pancernej ze swojej dziwnej broni. Ta po prostu zignorowała pociski i rzuciła się na delfina.

Tanner spazmatycznymi ruchami nóg uciekł w stronę przywartego do rury nurka. Spojrzał za siebie i ku swojej zgrozie zobaczył, że mimo odwracających uwagę manewrów Johna ryba zeszła trochę niżej, żeby nabrać rozpędu, i teraz płynęła prosto na niego.

Tanner dotknął szorstkiego metalu rury niedaleko nurka. Wpatrywał się w potwora, który sunął ku niemu groźnie. Przyssawki macek przykleiły się do rury. Machał trzymanym w prawej ręce nożem i modlił się, żeby John, ludzie-traszki albo uzbrojeni nurkowie przyszli mu z odsieczą. Lewą dłonią sięgnął ku znieruchomiałemu mężczyźnie.

Ręka trafiła na coś ciepłego i miękkiego, co ustąpiło pod palcami w przerażający sposób, dlatego Tanner cofnął ją natychmiast. Spojrzał do góry i zobaczył hełm wypełniony wodą i białą twarz; oczy wytrzeszczone, usta otwarte i nieruchome. Skóra skafandra była rozdarta a żołądek mężczyzny wyrwany. Wnętrzności snuły się w wodzie jak anemony.

Tanner jęknął i oderwał się od rury, czując za sobą dinichtysa. Odpychał się panicznie nogami i bezsensownie ciął nożem wodę, kiedy nagle uderzył w niego pęd wody i tuż obok prężyły się tony obłożonych kością mięśni. Rura zawibrowała, kiedy dinichtys oderwał od niej zwłoki. Myśliwy zygzakiem oddalił się przez odwrócony do góry nogami las kilów Armady, z martwym mężczyzną zwisającym u szczęk.

Bastard John i ludzie-ryby z Cieplarni popłynęli za nim, ale nie zdołali w stanie rozwinąć takiej prędkości. Zszokowany Tanner niepotrzebnie skierował się w ich stronę. Pamięć o obecności monstrualnej ryby spowalniała go i przejmowała chłodem. Miał mglistą świadomość, że powinien się wynurzyć, że powinien się ogrzać i napić posłodzonej herbaty, że czuje się chory i mocno wystraszony.

Dinichtys płynął teraz w dół, do królestwa miażdżących ciśnień, których członkowie ekipy pościgowej by nie przeżyli. Tanner obserwował tę rejteradę, poruszając się powoli, usiłując nie wdychać rozpylonej w wodzie krwi. Był teraz sam.

Miał wrażenie, że woda jest gęsta jak smoła, kiedy mijał nieznajome rewiry dna miasta, zdezorientowany i zagubiony. Wciąż miał przed oczyma twarz i śliskie trzewia trupa. Kiedy odzyskał orientację, ujrzawszy statki w porcie Basilio i rozsypane jak okruszki łodzie Targu Zimowej Słomy, podniósł wzrok i w zimnym, przeszywającym cieniu łodzi w górze zobaczył jeden z ogromnych, niewyraźnych kształtów, które zwisały pod miastem, które były zasłaniane zaklęciami i pilnie strzeżone, których nie miał prawa widzieć. Zobaczył, że kształt jest połączony z innymi, i podpłynął bliżej, przez nikogo nie zaczepiany, bo pilnujący kształtu rekin nie żył. Kształt był coraz wyraźniejszy. Tannera dzieliło teraz od niego tylko kilka metrów. Przebiwszy się przez półmrok i dymne zaklęcia, zobaczył go wyraźnie i od razu wiedział, co to jest.

***

Następnego dnia kilka koleżanek uraczyło Bellis drastycznymi opisami ataku potwora.

– Bogowie w pieprzonych niebiesiech! – emocjonowała się przerażona Carrianne. – Wyobrażasz sobie? Zostać poszatkowanym przez tę bestię?

Jej opisy robiły się coraz bardziej groteskowe i nieapetyczne.

Bellis nie słuchała Carrianne. Myślała o tym, co powiedział jej Silas. Podchodziła do tego tak samo jak do większości tematów: chłodno, analitycznie. Szukała książek o Gengris i grindylow, ale oprócz mitologii dla dzieci i bzdurnych spekulacji niewiele znalazła. Skala niebezpieczeństwa, w jakim znalazło się Nowe Crobuzon, była dla niej trudna, a może nawet niemożliwa do ogarnięcia. Przez wszystkie lata jej życia miasto zewsząd ją otaczało, ogromne, zróżnicowane i trwałe. Zagrożenie dla jego istnienia było właściwie nie do pojęcia.

No, ale grindylow też byli nie do pojęcia.

Opisy Silasa i jego widoczny strach mocno zaniepokoiły Bellis. Ze swego rodzaju makabrycznym rozmachem Bellis usiłowała wyobrazić sobie Nowe Crobuzon po inwazji. Obrócone w gruzy i przetrącone. Z początku była to gra, intelektualne wyzwanie polegające na wypełnianiu głowy jak najbardziej przerażającymi obrazami. Ale potem zaczęły jej migotać w głowie bez ustanku, jakby rzucane przez latarnię magiczną, i budziły trwogę.

Widziała rzeki gęste od ciał, pod którymi grindylow poruszali się jak duchy. Widziała popiół płatków kwiatów buchający ze spalonego Fuchsia House, drobny gruz w Gargoyle Park, Szklarnię pękniętą jak skorupa jajka i wypełnioną po brzegi zwłokami ludzi-kaktusów. Wyobraziła sobie nawet Dworzec Perdido w stanie zniszczenia: tory kolejowe poskręcane i wywichnięte, fasada oderwana, misterne architektoniczne zaułki agresywnie zalane światłem.

Bellis wyobraziła sobie, że starodawne, potężne Żebra rozpięte nad miastem pękły, ich krzywizny pozrywały się pośród kaskad kościanego pyłu.

Zmroziło ją. Ale nie mogła nic zrobić. Nikt, kto na Armadzie miał władzę, nie przejąłby się losem Nowego Crobuzon. Bellis i Silas byli sami.

Doszła do wniosku, że póki nie zrozumieją, co się dzieje na Armadzie i póki się nie dowiedzą, dokąd płyną, ucieczka będzie niemożliwa.

Bellis usłyszała, że drzwi się otwierają, i podniosła głowę znad stert książek. W progu stał Szekel, trzymając coś w ręku. Miała powiedzieć mu dzień dobry, ale widok jego miny zastopował ją.

Na twarzy Szekla malowała się wielka powaga i niepewność, jakby podejrzewał, że zrobił coś złego, ale nie był o tym do końca przekonany.

– Mam ci coś do pokazania – powiedział powoli. – Wiesz, że zapisuję wszystkie słowa, których nie rozumiem. Potem, kiedy na nie trafię w innych książkach, już je znam. No i… – Spojrzał na książkę, którą miał w ręku. – No i trafiłem na jedno wczoraj. Książka nie jest napisana w ragamoll, a słowo nie jest… ani czasownikiem, ani rzeczownikiem, ani niczym, co znam.

Techniczne terminy, których go nauczyła, wymawiał z naciskiem: nie z dumy, ale dla podkreślenia wagi swego odkrycia. Podał jej niewielki wolumin.

– To jest imię. – Metalową blaszką napisane było na okładce imię i nazwisko autora.

„Krüach Aum” – przeczytała w myślach. Praca, której szukał Tintinnabulum, bardzo istotna dla projektu Kochanków. Szekel ją znalazł. Na półkach z literaturą dziecięcą. „Nic dziwnego, że dali ją do nieodpowiedniego działu” – pomyślała Bellis, kartkując książkę. Roiło się w niej od rysunków w prymitywnym stylu: wykonanych grubymi, niewyszukanymi kreskami w dziecinnej perspektywie, tak że proporcje były zaburzone i człowiek prawie dorównywał wzrostem sąsiadującej z nim wieży. Na każdej stronie nieparzystej był tekst, a na każdej parzystej rysunek, toteż cała niewielka książeczka kojarzyła się z ilustrowaną bajką.

Odbyło się to z pewnością tak: ktoś przyjrzał się jej pobieżnie i włożył między inne książeczki z obrazkami. Nie była skatalogowana. Stała na półce nietknięta przez wiele lat.

Szekel mówił do Bellis, ale do niej docierały tylko urywki: „nie wiem, co robić”, „pomyślałem, że mi pomożesz”, „ta, co jej Tintinnabulum szukał”, „zrobiłem jak trzeba”. W Bellis kipiało od adrenaliny i rozdygotanych emocji. Na okładce nie było tytułu. Otworzyła książkę na stronie tytułowej i serce zabiło jej szybciej, kiedy zdała sobie sprawę, że nie pomyliła się co do nazwiska Aum. Książkę napisano w wysokim kettai.

41
{"b":"94843","o":1}