Литмир - Электронная Библиотека

Ptaki krążyły zdezorientowane nad wieżami Bud, gdzie odbywały się kolejne nadzwyczajne sesje Rady Demokratycznej, zażarcie i jałowo debatującej na temat kierunku podążania Armady. Rajcy byli zgodni, że tajne plany Kochanków nie mogą być dobre dla miasta, że trzeba coś zrobić. Im bardziej widoczna była ich bezsilność, tym żałośniej się kłócili.

Największą władzę zawsze miał okręg Niszczukowody, który teraz dodatkowo dysponował platformą „Sorgo”, toteż Rada Demokratyczna Bud nie mogła absolutnie nic zrobić.

Niemniej jednak Budy zainicjowały rozmowy sondażowe z Brucolakiem…

***

Najtrudniejsze dla Tannera było nie oddychanie skrzelami, nie poruszanie kończynami jak żaba czy vodyanoi, lecz patrzenie w gigantyczną toń ciemnej wody w dole. Spojrzeć jej prosto w oczy bez strachu – to sprawiało mu największą trudność.

W kombinezonie nurka był intruzem. Wkładał zbroję i rzucał morzu wyzwanie. Trzymając się kurczowo szczebli i odciągów, wiedział że bezkresna przestrzeń, która ziała w dole niby paszcza, jest właśnie tym: ustami wielkości świata, chcącymi go połknąć.

Teraz pływał swobodnie, schodził ku ciemnościom, które nie sprawiały już wrażenia łasych na niego. Tanner pływał coraz niżej i niżej. Z początku zdawało mu się, że wystarczy sięgnąć ręką, aby dotknąć palców u nóg pływaków w górze. Z rozkoszą podglądacza patrzył, jak pedałują i trzepią panicznie rękami. Ale kiedy odwracał twarz ku bezsłonecznej wodzie pod sobą, jej bezlitosny ogrom szarpał go za żołądek. Szybko płynął wtedy w stronę światła.

Ale każdego dnia schodził głębiej.

Nurkował poniżej poziomu kilów, sterów i plątaniny rur. Dłudzy wartownicy z zielska, którzy to wszystko otaczali, którzy wyznaczali najniższe punkty miasta, wyciągali ku niemu ręce, ale on przemykał obok jak złodziej. Wpatrywał się w głębię.

Pokonał strefę deszczu małych rybek, które pogryzały miejskie odpadki, i znalazł się w przezroczystej wodzie – nie było wokół niego ani śladu Armady. Znajdował się daleko, daleko pod miastem.

Zawisł nieruchomo w wodzie. Nie było w tym nic trudnego.

Ciśnienie otuliło go ciasno niby powijaki.

Statki Armady zajmowały półtora kilometra kwadratowego powierzchni morza, tarasując drogę światłu. Nad głową Tannera Bastard John kręcił się w okolicach portu niby szerszeń. W wodnym półmroku dokoła Tanner widział gęstą zawiesinę cząstek, mnogość maleńkich istnień. Za planktonem i krylem niewyraźnie dostrzegał morskie wyrmeny Armady i jej okręty podwodne, garść ciemnych cieni u podstawy miasta.

Walczył ze strachem, ale starał się nie wyrzucić razem z nim uczuć, które mu towarzyszyły, takich jak zachwyt i pokora.

„Jestem sakramencko mały – pomyślał, wisząc jak drobina kurzu w nieruchomym powietrzu – w sakramencko wielkim morzu. Ale nic nie szkodzi. Dam radę”.

***

Przy Angevine był nieśmiały i trochę obrażony, ale pracował nad sobą ze względu na Szekla.

Przyszła do nich na kolację. Tanner próbował z nią rozmawiać, ale na trzymała dystans, wyczuwał chłód. Przez jakiś czas jedli chleb listownicowy, nie wydając z siebie żadnych dźwięków. Po pół godzinie Angevine skinęła na Szekla, ten zaś stanął za nią i wyćwiczonym ruchem przesypał trochę koksu z zasobnika do paleniska kotła.

Angevine bez zażenowania spotkała się spojrzeniem z Tannerem.

– Trzymasz silniki pod parą? – spytał w końcu.

– Nie są zbyt wydajne – odparła powoli w salt, chociaż on odezwał się do niej w ragamoll, a przecież był to jej ojczysty język.

Tanner pokiwał głową. Przypomniał sobie starca z ładowni „Terpsychorii”. Znowu język stanął mu kołkiem. Ta sroga prze-tworzona budziła w nim onieśmielenie.

– Jakiego modelu jest twój silnik? – spytał wreszcie, w salt. Wytrzeszczyła oczy skonsternowana i Tanner ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że Angevine nie zna się na mechanice swego prze-tworzonego ciała. – Przypuszczalnie to jest stary model sprzed wymiany – podjął powoli. – Z jednym zestawem tłoków i bez skrzyni rekombinacyjnej. Nigdy nie były za dobre… – Urwał na chwilę. „No, zaproponuj jej” – pomyślał. „Może się zgodzi i chłopak będzie zadowolony”. – Jakbyś chciała, to mógłbym rzucić okiem. Całe życie robiłem w silnikach. Mógłbym… Mógłbym cię nawet… – Zawahał się, bo w kontekście osoby czasownik, którego zamierzał użyć, brzmiał wysoce niestosownie. – Mógłbym cię nawet wyremontować.

Odszedł od stołu, niby po dokładkę, aby nie musieć słuchać krępującego monologu Szekla: chłopak jednocześnie wyrażał wdzięczność Tannerowi i namawiał nieprzekonaną Angevine. Pośród refrenicznie powtarzanego: „Zgódź się, Ange” i „Jesteś moim najlepszym kumplem, Tanner” ten ostatni zauważył, że Angevine jest zdeprymowana. Nie przywykła do tego typu ofert, nie wiążących się z zaciągnięciem długu. „To nie dla ciebie, tylko dla chłopaka” – myślał gorączkowo Tanner – żałując, że nie może jej tego powiedzieć.

Odsunął się jeszcze dalej, kiedy Angevine i Szekel wdali się w szeptaną dyskusję. Uprzejmie odwrócił się do nich plecami, rozebrał z kalesonów i wszedł do blaszanej wanny z solanką. Podziałało to na niego kojąco. Namaczał się z taką samą rozkoszą, z jaką kiedyś brat gorącą kąpiel. Miał nadzieję, że Angevine zrozumie jego pobudki.

Nie była w ciemię bita. Po krótkiej chwili z godnością powiedziała coś w rodzaju: „Dzięki, Tanner, byłoby fajnie”. Zgodziła się i Tanner stwierdził z pewnym zaskoczeniem, że go to ucieszyło.

Szekel wciąż był podniecony wrzawą niemych dźwięków, którą udostępniła mu umiejętność czytania, ale powoli się z nią oswajał. Teraz nie zatrzymywał się już bezwiednie na środku korytarza i nie sapał ze zdumienia, kiedy słowo „gródź” czy „reling” krzyknęło do niego z jakiejś tabliczki na statku.

Przez pierwszy tydzień upajał się graffiti. Stawał pod ścianami albo burtami statków i myszkował oczami po mozaice komunikatów wydrapanych, nabazgranych lub namalowanych na wertykalnych powierzchniach miasta. Cóż za różnorodność stylów: te same litery można napisać na dziesiątki sposobów, ale zawsze znaczą to samo. Fakt ten nie przestawał być dla niego źródłem radości.

Większość tekstów była wulgarna, polityczna albo skatologiczna. „Jebać Pragnieniowice!” – przeczytał. Dziesiątki imion. Ktoś kocha kogoś, powtórzone bogowie wiedzą ile razy. Oskarżenia natury seksualnej i innej. „Barsum” albo „Peter”, albo „Oliver to kutas”, albo „kurwa”, albo „pedał” czy co tam jeszcze. Liternictwo nadawało każdemu takiemu zapisowi odmienny wyraz.

W bibliotece buszowanie wśród półek stało się mniej furiackie, mniej chaotyczne w swoim pośpiechu i rozradowaniu, ale Szekel nadal ściągał tabuny książek, czytał je powoli i zapisywał niezrozumiałe dlań słowa.

Czasami po otwarciu książki trafiał na wyrazy, które przy pierwszej styczności pokonały go, ale je zapisał i uczył się ich. Był tym zachwycony. Czuł się jak na łowach – wytropił je. Tak było ze słowami „gruntowny”, „wspinaczka” i „khepri”.

Na półkach z książkami obcojęzycznymi Szekel znajdował ukojenie. Fascynowały go zaszyfrowane alfabety i ortografie, dziwne obrazki dla obcojęzycznych dzieci. Przychodził tam pogrzebać, kiedy tęsknił za ciszą w głowie. Mógł mieć pewność, że będą milczały.

Aż tu pewnego dnia zdjął z półki książkę, obrócił ją w rękach i przemówiła do niego.

***

O zmierzchu coś wynurzyło się powoli z morskich głębin i zmierzało w stronę Armady.

Zbliżało się do ostatniej dziennej szychty podwodnych inżynierów. Powoli wychodzili na wierzch, wspinali się po drabinach lub perforowanych powierzchniach podmiasta, świszcząc w hełmy, nie patrząc w dół, nie widząc, co nadchodzi.

Tanner Sack siedział z Hedrigallem w porcie Basilio. Niby dzieci wywiesili nogi za burtę małej kogi i patrzyli, jak żurawie przeładowują towary.

Hedrigall coś sugerował. Mówił do Tannera ogródkami. Kluczył i owijał w bawełnę. Tanner zrozumiał, że sprawa tyczy tajnego projektu, o którym wiedziało tak wielu jego kolegów z pracy, chociaż głośno się o tym nie mówiło. Pozbawiony choćby wycinka tej wiedzy Tanner nic nie pojmował ze słów Hedrigalla. Wiedział tylko jedno: że jego przyjaciel jest zasmucony i czegoś się boi.

Kawałek dalej ekipa ociekających wodą inżynierów wynurzyła się z morza. Wchodzili po drabinach na tratwy i sfatygowane parowce, na których wibrujące silniki, koledzy i konstrukty pompowały dla nich powietrze.

Woda w tym rogu portu nagle zaroiła się bąbelkami powietrza, jakby osiągnęła stan wrzenia. Tanner dotknął Hedrigalla w ramię, żeby go uciszyć, po czym wstał i wyciągnął szyję.

W wodzie przy nabrzeżu zrobiło się zamieszanie. Podbiegło kilku robotników portowych i zaczęło wyciągać nurków. Wypływali kolejni „mężczyźni, chwytając panicznie za hełmy i drabiny, aby wydostać się na powierzchnię. Bruzda w wodzie pogłębiła się i rozerwała wodę, Kiedy wyskoczył Bastard John. Wymachiwał ogonem jak szaleniec, aż końcu wyglądało to tak, jakby stał niepewnie na powierzchni wody i trajkotał jak małpa.

Z zielonej wody wyprysnął następny mężczyzna, zdarł z głowy hełm i wrzasnął o pomoc.

– To ryba pancerna! – krzyczał. – W dole są ludzie!

Wystraszeni Armadyjczycy z sąsiedztwa wyglądali przez okna, rzucali pracę, biegli nad wodę, wychylali się znad burt małych trałowców na środku portu, pokazywali palcami i krzyczeli do robotników portowych.

W Tannerze zamarło serce, kiedy kłęby czerwieni wzbiły się na powierzchnię.

– Nóż! – krzyknął do Hedrigalla. – Dawaj mi, kurwa, swój nóż.

Zrzucił koszulę i pobiegł bez chwili wahania.

Skoczył, rozpościerając maski. Hedrigall ryczał coś za jego plecami, ale Tanner nie słyszał. Potem długie, obciągnięte błoną palce u nóg rozorały powierzchnię i uderzony obuchem zimna znalazł się w wodzie, a potem pod wodą.

Zamrugał gorączkowo, zsunął wewnętrzną powiekę i spojrzał w dół. Na średnim planie, przesłaniane przez wodę, cienie batyskafów grasowały topornie pod miastem.

40
{"b":"94843","o":1}