Литмир - Электронная Библиотека

– Czym pan handluje?

– Wszystkim. – Wzruszył ramionami. – Futrami, winem, maszynami, bydłem, książkami, siłą roboczą. Wszystkim. Alkohol za skóry w tundrze na północy Jangsach, skóry za tajemnice w Hinter, tajemnice i dzieła sztuki za siłę roboczą i przyprawy w Cromlech…

Umilkł na widok spojrzenia Bellis.

– Nikt nie wie, gdzie leży Cromlech – powiedziała, ale on pokręcił głową.

– Niektórzy wiedzą. To prawda, że podróż jest sakramencko ciężka. Z Nowego Crobuzon nie można pojechać na północ przez ruiny Suroch, drogą na południe trzeba nadłożyć setki kilometrów przez Vadaunk i Cacotopic Stain. Trzeba się wybrać przez Przełęcz Pokutnika do sawann Wormseye, wokół Bulgoczących Wód, ominąć królestwo Kar Torrer, potem przez Cieśninę Zimnego Pazura… – Zawiesił głos, ale natarczywe spojrzenie Bellis sugerowało, że chce wiedzieć, jak jedzie się dalej. – Potem są Shatterjacks i Cromlech. – Pociągnął długi łyk wina. – Ludzie z zewnątrz budzą w nich nerwowość. To znaczy żywi. Ale nasza kompania prezentowała się bardzo mizernie. Od wielu miesięcy w drodze, straciliśmy czternastu ludzi. Ze środków lokomocji posługiwaliśmy się sterowcami, barkami, lamami i ptera- ptakami, setki kilometrów przebyliśmy pieszo. Mieszkałem tam wiele miesięcy. Przywiozłem do Nowego Crobuzon masę niezwykłości. Ale powiem pani, że widziałem rzeczy dziwniejsze niż w tym mieście. – Bellis nie umiała powiedzieć nic. Zmagała się z tym, co usłyszała. Niektóre z wymienionych przez niego nazw geograficznych były w gruncie rzeczy mitologiczne. Myśl, że mógł odwiedzić te krainy i mieszkać tam, na Jabbera!, była niezwykła, ale nie sądziła, żeby kłamał. – Dla większości ludzi, którzy próbują tam dotrzeć, kończy się to śmiercią – powiedział rzeczowym tonem. – Ale jeśli uda się dostać nad Zimne Pazury, zwłaszcza na drugą stronę, to po kłopocie. Jest dostęp do kopalń Shatterjack, sawann na północ od Hinter, i do wyspy Yanni Seckilli na Morzu Zimnego Pazura – a ich mieszkańcy są chętni do robienia interesów. Spędziłem tam czterdzieści dni. Mają możliwość handlować tylko z dzikusami z Północy, którzy raz do roku przypływają wiklinowymi łodziami obciągniętymi skórą, z takimi towarami jak suszone mięso w paskach. A tego można zjeść ograniczoną ilość. – Uśmiechnął się szeroko. – Ale ich główny problem jest taki, że Gengris blokuje dostęp do ich kraju od południa, dlatego każdego, kto dotrze do nich z tego kierunku, traktują jak zaginionego brata… Jak się uda, człowiek dysponuje informacjami, towarami i usługami, które dla wszystkich innych są niedostępne. Dlatego mam pewien… układ z parlamentem. Stąd owa przepustka, która w określonych okolicznościach daje mi prawo dowodzenia statkami, daje mi pewne przywileje. Mogę dostarczyć miastu informacji, których nigdzie indziej nie zdobędą.

– A zatem szpieg.

– Kiedy Seemly sześć wieków temu przebył Wezbrany Ocean i odkrył Bered Kai Nev, to jak pani myśli, co wiózł w swoich ładowniach? „Gorliwa Mantyszka” to był duży statek, pani Bellis… – Urwał, bo nie udzieliła mu pozwolenia na zwracanie się do niej w ten sposób, ale nie zobaczył u niej żadnych oznak dezaprobaty i kontynuował swoją opowieść. – Wiózł gorzałkę, jedwab, miecze i złoto. Seemly chciał nawiązać kontakty handlowe. To otworzyło dostęp do kontynentu wschodniego. Wszyscy odkrywcy, o których pani słyszała: Seemly, Donleon, Brubenn, przypuszczalnie Libintos i sam cholerny Jabber byli handlarzami – mówił z dziecinnym entuzjazmem. – Właśnie tacy ludzie jak ja wracają z mapami i wiadomościami. Nikt nie ma lepszych informacji niż my. Możemy przehandlować je władzom, takie mam zlecenie. Nie ma odkrywców czy naukowców, są tylko kupcy. To kupcy podróżujący do Suroch przywieźli z powrotem mapy Dagman Beyn, które zostały użyte podczas Wojen Pirackich. – Poznał po minie Bellis, że jej zdaniem ta historia nie stawia jego profesji w najlepszym świetle. – Zły przykład – mruknął, a ona nie umiała powstrzymać śmiechu na widok jego skruchy.

***

– Nie będę tutaj żyła – powiedziała Bellis koło drugiej w nocy. Patrzyła przez okno na gwiazdy. Potwornie ślamazarnie przesuwały się po szybie, gdy holowniki obracały Armadą. – Nie podoba mi się tutaj. Mam do nich żal, że mnie uprowadzili. Potrafię zrozumieć, dlaczego niektórym innym ofiarom z „Terpsychorii” to nie przeszkadza… – słowa te miały być leczniczą maścią na poczucie winy, które zaszczepił w nią Johannes, ale zdawała sobie sprawę, że jej wypowiedź jest skandalicznie niewystarczająca, że umniejsza wagę wolności przyznanej ludzkiemu frachtowi „Terpsychorii”. – Ale nie zamierzam spędzić tutaj życia. Wracam do Nowego Crobuzon.

Mówiła to z żelaznym przekonaniem, które nie całkiem odczuwała.

– A ja nie – odparł. – Lubię tam wrócić i zaszaleć po jakiejś podróży… Kolacje w Chnum, tego typu sprawy… Ale nie mógłbym mieszkać tam na stałe. Rozumiem jednak, dlaczego tobie się ono podoba. Widziałem mnóstwo miast i żadne nie może się równać z Nowym Crobuzon. Ale kiedy pobędę tam dłużej niż dwa tygodnie, dostaję klaustrofobii. Czuję się osaczony przez brud, żebractwo, ludzi i obłudę, która wylewa się z parlamentu. Nawet jak jestem daleko od centrum: BilSantum, Flag Hill, Chnum, dalej czuję się tak, jakbym tkwił w Dog Fenn albo Badside. Nie umiem zapomnieć o ich istnieniu. Muszę się stamtąd wyrwać. A co się tyczy tych drani, którzy rządzą miastem… – Jego radykalny brak patriotycznych uczuć zainteresował Bellis. W końcu Silas był na żołdzie władz Nowego Crobuzon i mimo że wino trochę mąciło jej myśli, ani na chwilę nie zapomniała, że to jego szefowie zmusili ją do ucieczki z miasta. Tymczasem Fennec najwyraźniej nie poczuwał się do żadnej lojalności wobec nich. Szkalował władze crobuzońskie z artystowską ironią. – To są węże – ciągnął. – Rudgutter i cała reszta. Nie mam do nich ani krzty zaufana. Psiakrew, biorę od nich pieniądze. Skoro mają ochotę płacić mi za rzeczy, które z radością bym im powiedział i bez tego, to czy mam odmówić? Ale to nie są moi przyjaciele. Nie czuję się w ich mieście bezpiecznie.

A więc konieczność życia tutaj nie jest dla ciebie katastrofą? – Pytała ostrożnie Bellis, próbując go wysondować. – Skoro nie darzysz Nowego Crobuzon wielką miłością…

– Nie, tego nie powiedziałem – przerwał jej ostrym tonem, stojący m w jaskrawym kontraście z przyjazną arogancją, którą przejawiał do tej pory. – Jestem Crobuzończykiem, Bellis. Chcę mieć jakieś miejsce, do którego mogę wracać. Nawet jeśli tylko po to, by znowu je opuścić. Nie jestem wykorzeniony. Nie jestem tułaczem. Jestem biznesmenem, kupcem, z bazą i domem w East Gidd, z przyjaciółmi i kontaktami w Nowym Crobuzon, gdzie zawsze wracam. Tutaj… jestem więźniem. Nie kręci mnie taka przygoda i niech mnie szlag trafi, jeśli tu zostanę.

Usłyszawszy te słowa, Bellis otworzyła kolejną butelkę wina i napełniła mu kieliszek.

– Co robiłeś na Salkrikaltorze? – spytała. – Jak zwykle interesy?

Fennec pokręcił głową.

– Wyłowili mnie. Patrole z Salkrikaltoru czasem pełnią służbę setki mil morskich od miasta, sprawdzając kraale. Jedna z ich jednostek wyłowiła mnie na krańcach Kanału Bazyliszka. Płynąłem na południe zdezelowanym, amonitowym batyskafem, cieknącym i bardzo powolnym. Raki z płycizn Sols poinformowały patrole o tym podejrzanym cebrzyku, telepiącym się skrajem ich miasteczka. – Wzruszył ramionami. – Dostałem furii, kiedy mnie wyłowili, ale myślę, że należało im podziękować. Wątpię, czy dotarłbym do domu. Zanim spotkałem raka, który potrafił mnie zrozumieć, byliśmy już w Salkrikaltorze.

– Skąd płynąłeś? Z Wysp Jhesshul?

Fennec pokręcił głową i przez dłuższą chwilę przyglądał się jej bez słowa.

– Nic z tych rzeczy – odparł w końcu. – Przybyłem zza gór. Byłem na Morzu Zimnego Pazura. W Gengris. – Bellis podniosła raptownie głowę, gotowa roześmiać się albo prychnąć lekceważąco, ale odstąpiła od tego zamiaru na widok miny Fenneca, który pokiwał powoli głową. – W Gengris – powtórzył i zaskoczona Bellis odwróciła wzrok.

Ponad półtora tysiąca kilometrów na zachód od Nowego Crobuzon znajdowało się ogromne jezioro, szerokie na ponad sześćset kilometrów – Jezioro Zimnego Pazura. Z jego północnego końca sterczał Przesmyk Zimnego Pazura, słodkowodny korytarz szeroki na sto sześćdziesiąt, a długi na ponad tysiąc dwieście kilometrów. U swego północnego krańca przesmyk nagle się rozszerzał, odbijał na wschód prawie na całą szerokość kontynentu i zwężał się jak szpon… Jednym słowem, przechodził w Morze Zimnego Pazura.

Zimne Pazury tworzyły zespół połączonych ze sobą akwenów, który ze względu na swój ogrom zasługiwał na miano oceanu. Wielkie słodkowodne, śródziemne morze, otoczone górami, buszem, moczarami i kilkoma zahartowanymi w bojach z naturą, odległymi cywilizacjami, które Fennec rzekomo znał.

Od wschodu Morze Zimnego Pazura było oddzielone od słonej wody Wezbranego Oceanu mierzeją: wstęgą skalistych gór o szerokości niecałych pięćdziesięciu kilometrów. Ostry południowy koniuszek morza – szpic szponu – znajdował się prawie dokładnie na północ od Nowego Crobuzon, oddalony o ponad tysiąc kilometrów. Nieliczni podróżni, którzy wyprawiali się tam z miasta, zawsze kierowali się trochę na zachód, aby dotrzeć do wód Morza Zimnego Pazura około trzystu kilometrów od jego południowego wierzchołka. Powód? W zębatym wybrzeżu tkwiło jak wrzód na ciele pewne niezwykłe i niebezpieczne miejsce, coś pomiędzy wyspą, półzatopionym miastem i mitem. Ziemnowodna paskuda, o której cywilizowany świat nie wiedział prawie nic, poza tym, że istnieje i jest groźna.

Miejsce to nazywało się Gengris.

Powiadano, że mieszkają tam grindylow, wodne demony, potwory albo zwyrodniałe krzyżówki męsko-damskie, zależnie od tego, w którą wersję ktoś wierzył. Powiadano, że miejsce to jest nawiedzane przez upiory.

Grindylow bądź Gengris – rozróżnienie między nazwą rasy a nazwą miejsca było niejasne – kontrolowali południową część Morza Zimnego Pazura z nieposkromioną siłą i okrutnym, kapryśnym izolacjonizmem. Ich wody były zabójcze i niezbadane.

30
{"b":"94843","o":1}