Литмир - Электронная Библиотека

A tutaj Fennec utrzymywał, że… co, mieszkał tam?

– To nieprawda, że nie ma tam przybyszów z zewnątrz – mówił. Bellis zdołała na tyle wyciszyć swoje myśli, aby go posłuchać. – Jest nawet trochę przedstawicieli rasy ludzkiej, urodzonych i wyhodowanych w Gengris… – Wykrzywił usta. – Słowa „wyhodowanych” używam z premedytacją, natomiast co do rasy „ludzkiej” miałbym już pewne wątpliwości. Im odpowiada, że powszechnie uważają ich tam za ludzi. To jest kawałek piekła w wodzie, poza granicami wszelkiej cywilizacji. Ale, kurczę, handlowców traktują tak samo, jak wszyscy inni. Jest trochę vodyanoi, paru ludzi i inni… Spędziłem tam ponad pól roku. Nie neguję, że jest to najbardziej niebezpieczne ze wszystkich znanych mi miejsc na świecie. Ktoś, kto handluje w Gengris, wie, że zasady są zupełnie inne. Że nigdy się tych zasad nie nauczy, że nigdy ich nie zrozumie. Po sześciu tygodniach mojego pobytu w Gengris mój najlepszy tamtejszy przyjaciel, vodyanoi z Jangsach, który mieszkał tam od siedmiu lat, handlując ze swoim ojczystym krajem, nagle przepadł. Nigdy się nie dowiedziałem, co się z nim stało i dlaczego. Być może obraził jednego z bogów grindylow albo dostarczona przez niego dratwa nie była wystarczająco gruba.

– To dlaczego tam siedziałeś?

– Bo jeśli ktoś umiał przetrwać, bardzo się opłacało – rozochocił się raptem. – W tamtejszych transakcjach handlowych nie ma żadnej logiki, nie ma sensu się targować ani przekonywać, że lepiej się zrobi, kupując co innego. Proszą o beczkę soli zmieszanej w równych proporcjach ze szklanymi paciorkami. W porządku. Żadnych pytań, żadnych dociekań. Chcą to będą mieli. Mieszanka owocowa? Już się robi. Dorsz, trociny, żywica, grzyby, wszystko mi jedno. Bo, na Jabbera, gdy płacą kiedy są zadowoleni, naprawdę się opłaca.

– Ale wyjechałeś.

– Wyjechałem – westchnął Fennec. Wstał i zaczął czegoś szukać w jej szafce kuchennej. Nie zareagowała na to. – Siedziałem tam przez wiele miesięcy, kupowałem, sprzedawałem, badałem Gengris i okolicę, to znaczy nurkowałem, i prowadziłem dziennik – mówił odwrócony do niej plecami, manipulując przy czajniku. – Potem doszło do mnie, że… zgrzeszyłem. Że grindylow gniewają się na mnie i moje życie jest skończone, chyba że szybko ucieknę.

– W czym im zawiniłeś?

– Nie mam pojęcia. Nie mam zielonego pojęcia. Może dostarczone przeze mnie łożyska kulkowe były nie z tego metalu co trzeba albo księżyc zaświecił w okna niewłaściwego domu, albo zmarł któryś z magów i grindylow uznali, że to moja wina. Nie wiem. Wiedziałem tylko, że muszę wyjechać. Zostawiłem parę rzeczy, aby skierować ich na fałszywy trop. Zdążyłem dosyć dobrze poznać południową część Morza Zimnego Pazura. Grindylow starają się utrzymać to w tajemnicy przed przybyszami z zewnątrz, ale w moim wypadku im się to nie udało. Są tunele, pęknięcia w paśmie górskim, które oddziela Morze Zimnego Pazura od Wezbranego Oceanu. Tymi krecimi tunelami przedostałem się na wybrzeże… – Urwał na chwilę i spojrzał przez okno na niebo. Była prawie piąta rano. – Po wypłynięciu na ocean kierowałem się na południe, ale zniosło mnie na koniec kanału. I tam znalazły mnie raki.

– I czekałeś na statek z Nowego Crobuzon, żeby zabrał cię do domu – powiedziała Bellis. Fennec przytaknął ruchem głowy. – Nasz płynął w złym kierunku, dlatego postanowiłeś przejąć stery… dzięki uprawnieniom nadanym ci w tym liście.

Albo kłamał, albo pominął jakąś istotną część prawdy. Było to trywialnie oczywiste, lecz Bellis powstrzymała się od komentarzy. Po co go nękać? Jeśli zechce, to wypełni luki w swojej opowieści.

Poprawiła się na krześle, odstawiwszy wypitą do połowy herbatę na nierówną podłogę, i nagle zalało ją takie zmęczenie, że ledwo mogła mówić. Zobaczyła pierwsze chorowite światło jutrzenki i wiedziała, że już za późno, aby kłaść się spać.

Fennec przyglądał się jej uważnie. Widział, że pada z wyczerpania. Był bardziej rozbudzony od niej. Zrobił sobie jeszcze jedną herbatę, kiedy ataki senności opadały ją zewsząd jak fale wody. Flirtowała ze snami.

Fennec zaczął snuć opowieści o swoim pobycie w Cromlech. Opowiadał o zapachach miasta, o krzemiennym pyle, gniciu, ozonie, mirrze i przyprawach do balsamowania zwłok. Opowiedział jej o wszech – przenikającej ciszy, pojedynkach i wysokokastowych mężczyznach z zaszytymi ustami. Opisał pochyłą Bonestrasse, z wielkimi domami po obu stronach ozdobnych katafalków, z Shatterjacks widocznymi u końca tej przelotowej ulicy, a ciągnącymi się całymi kilometrami. Mówił prawie godzinę.

Bellis siedziała z otwartymi oczami, otrząsając się od czasu do czasu, kiedy sobie przypomniała, że nie śpi. Kiedy historie Fenneca przeskoczyły o ponad dwa tysiące kilometrów na wschód i zaczął jej odmalowywać malachitowe kaplice Gengris, dotarło do jej świadomości, że na dworze narasta wrzawa i stukot, że Armada budzi się do życia. Wstała, wygładziła włosy i ubranie i kazała Fennecowi wyjść.

– Dziękuję ci, Bellis – powiedział od schodów. Formalnie nie przeszli na ty, ale sztuczna zażyłość nocy jakoś usprawiedliwiała taką formę. Teraz, kiedy słońce wstało i dokoła roiło się od obudzonych ludzi, już tego w ten sposób nie odczuwała. Nie zaprotestowała jednak udzielając mu pozwolenia, aby kontynuował swoją wypowiedź. – Jeszcze raz ci dziękuję. Za to, że mnie nie wydałaś. Że nie powiedziałaś nic o liście. – Patrzyła na niego bez słowa ze ściągniętą twarzą. – Do zobaczenia wkrótce. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.

Wciąż milczała, świadoma dystansu, jaki wprowadziło między nich światło dzienne, oraz licznych luk w jego opowieściach. Ale owszem, nie miałaby nic przeciwko temu, żeby znowu ją odwiedził. Już dawno nie rozmawiała z nikim tak jak tej nocy.

Rozdział dziesiąty

Tego ranka niebo było twarde i niemal puste, urozmaicało je tylko kilka chmur.

Tanner Sack nie szedł do portu, tylko wyżej, przez okręty przemysłowe, które otaczały jego dom. Obrał trasę ku niewielkiej gromadzie portowych łodzi, upstrzoną pubami i poprzecinaną bocznymi uliczkami. Szedł marynarskim krokiem, biodra podświadomie kompensowały każdy przechył chodnika.

Otaczały go cegły i smołowane belki. Odgłosy statków fabrycznych i platformy „Sorgo” pulsowały mu za plecami, nie mogąc za nim nadążyć w meandrach miasta. Jego macki kołysały się bardzo delikatnie. Były owinięte bandażami nasączonymi kojącą słoną wodą.

Zeszłego wieczoru, trzeci raz z rzędu, Szekel nie wrócił do domu.

Znowu był z Angevine.

Tanner myślał o nich wciąż trochę zawstydzony swoją zazdrością. Zazdrosny o Szekla czy o Angevine – jego uczucia były za bardzo splątane, aby umiał to rozwikłać. Próbował nie czuć się porzucony, bo wiedział, że nie ma do tego prawa. Postanowił, że niezależnie od wszystkiego będzie się opiekował chłopakiem, że będzie dmuchał dla niego w ognisko domowe, że puści go w świat w miarę możliwości bez pretensji i uraz.

Było mu po prostu smutno, że stało się to tak szybko.

Tanner widział maszty „Wielkiego Wschodniego” dominujące nad sylwetką miasta od strony sterburty. Aerostaty żeglowały jak batyskafy między takielunkiem miasta. Zszedł na Targ Zimowej Słomy i brnął między łodziami zaczepiany przez sprzedawców, obijając się o porannych zakupowiczów.

Woda była tutaj bardzo blisko, tuż pod stopami. Chlupotała w szparach między łodziami składającymi się na bazar, gęsta od śmieci. Jej zapach i dźwięk były mocne.

Na chwilę zamknął oczy i wyobraził sobie, że unosi się w chłodnej morskiej wodzie. Że schodzi w dół, czuje coraz większe ciśnienie otulającego go morza. Jego macki sięgają ku przepływającym obok rybom. Próbują się rozeznać w tajemnicach spodniej strony miasta: w niewyraźnych, ciemnych kształtach w oddali, ogrodach morszczynów i alg.

Tanner poczuł, że determinacja w nim opada i przyspieszył kroku.

W Pamięcioimpulsowni omal się nie zgubił, bo nie znał tej okolicy. Zajrzał do ręcznie naszkicowanego planu miasta. Szedł krętymi kładkami wiszącymi nad niskimi łodziami i za ozdobnie przemodelowanymi karawelami dotarł do „Walca Wydmowego”, krępej starej kanonierki. Na rufie statku chybotała się niestabilna z wyglądu wieża, przywiązana liną odciągową do takielunku.

Była to spokojna dzielnica. Nawet woda, snująca się między tymi łodziami, sprawiała wrażenie powolniejszej. Dzielnica pośledniejszych taumaturgów i aptekarzy, naukowców z Książkowic.

W biurze na szczycie wieży Tanner wyjrzał przez nierówno wycięte okno. Horyzont za wiercącym się krajobrazem statków chodził delikatnie w górę i w dół, bo „Walec Wydmowy” reagował na falowanie morza.

W języku salt nie było słowa oznaczającego prze-tworzenie. Poważne usprawnienia czy zmiany należały do rzadkości. Do większych zadań – łagodzących skutki działań crobuzońskich fabryk kary i tylko rzadko służących jakimś bardziej konstruktywnym celom – zatrudniano garstkę prze-twarzaczy, taumaturgów-samouków, wyspecjalizowanych lekarzy i chorurgów oraz, jak głosiła plotka, kilku ekspatriantów z Nowego Crobuzon, którzy przed laty szlifowali swoje umiejętności fachowe w karnej służbie temu państwu-miastu.

Na określenie tych poważnych zmian posługiwano się słowem zaczerpniętym z języka ragamoll. To ono wypełniało usta Tannera.

Ponownie skierował wzrok na mężczyznę cierpliwie czekającego za biurkiem.

– Potrzebuję waszej pomocy – powiedział Tanner niepewnym głosem. – Chcę zostać prze-tworzony.

***

Tanner długo się nad tym zastanawiał.

Jego oswajanie się z morzem było dla niego jak długie, rozciągnięte w czasie narodziny. Każdego dnia spędzał coraz więcej czasu pod wodą z którą coraz lepiej mu się obcowało. Jego nowe kończyny całkowicie się przystosowały, były równie silne i prawie tak samo chwytne jak jego własne ramiona i ręce.

Dawniej z zazdrością patrzył, jak delfin Bastard John pełni służbę wartowniczą, sunąc przez słoną wodę tym jedynym w swoim rodzaju ruchem – na przykład, aby ukarać jakiegoś leniuchującego robotnika brutalnym pchnięciem, obserwował, jak spuszczają się do wody raki z półzatopionych statków, zastygłych w chwili swego unicestwienia, zamarynowanych w czasie, albo ci nie dziwaczni ludzie-ryby z Cieplarni, nie ograniczani uprzężą ani łańcuchami.

31
{"b":"94843","o":1}