Литмир - Электронная Библиотека

– Zapisz? – powtórzył Szekel zaskoczony.

Zajrzała do jego duszy. Nadal odnosił się do słów tak, jakby to były zewnętrzne byty: subtelni ironiści, których nareszcie zaczynał trochę rozumieć. Nie pojmował jednak, że może przy ich użyciu kodować własne tajemnice. Nie zdawał sobie sprawy, że nauczywszy się czytać, nauczył się też pisać.

Bellis znalazła w kieszeni ołówek i w połowie zapisaną kartkę papieru. Podała mu je.

– Przepisz słowa, których nie zrozumiesz, dokładnie w takiej samej kolejności, w jakiej pojawią się w książce, a potem przynieś je do mnie. – Na jego twarzy wykwitł kolejny z tych anielskich uśmiechów. – Jutro przyjdziesz do mnie o piątej i odpytam cię z historyjki zawartej w książce. Poproszę cię, żebyś przeczytał mi niektóre fragmenty.

Szekel otworzył szerzej oczy i skinął krótko głową, jakby przyklepali jakąś transakcję handlową w crobuzońskim Dog Fenn.

Postawa Szekla uległa zmianie, kiedy zszedł z pokładu galeonu. Znowu maszerował dumnie jak paw i trochę się przechwalał, zaczął nawet mówić Bellis o swoim portowym gangu. Kurczowo przyciskał przy tym do piersi Bohaterskie jajo. Bellis bez zastanowienia wypożyczyła książkę na swoją kartę, okazując mu zaufanie, które głęboko go wzruszyło.

Tego wieczoru było zimno i Bellis siedziała blisko pieca.

Gotowanie i jedzenie zaczęły ją drażnić swoją bezlitosną niezbędnością. Zrobiła to bez przyjemności i najszybciej, jak tylko mogła, potem zasiadła do książek Tearflya i robiła notatki z lektury. O dziewiątej przerwała czytanie i wyjęła list. Zaczęła pisać.

Błękitnik, 27 dusta 1779 – chociaż tutaj to nic nie znaczy.

Tu mamy 4 sepredi jastrzębiego dzioba kwarty 6/317;

komin „Chromolitu”

Nie przestanę szukać wskazówek, które pozwolą mi rozwiązać zagadkę. Najpierw otwierałam książki Johannesa na chybił trafił i przelatywałam wzrokiem, aby potem zestawić razem uzyskane dane, czekając na olśnienie. Zrozumiałam jednak, że w ten sposób nie posunę się do przodu.

Johannes powiedział mi, że jego badania stanowią jeden z motorów napędowych tego miasta. Charakter projektu, w którym bierze udział, którego nie chciał mi opisać, ale który jest na tyle ważny dla Armady, aby porwała się na bezczelny akt piractwa przeciwko największemu mocarstwu Bas-Lag, musi być ukryty na stronach jego książek. W końcu to jedna z tych książek sprawiła, że był dla Kochanków nieodpartym kąskiem. Na razie jednak nie doszłam nawet do tego, która z jego prac stanowi, jak to określił, „tekst podstawowy” dla uczestników tego tajnego przedsięwzięcia.

Czytam je więc uważnie jedną po drugiej, od przedmowy aż po indeks. Dogrzebuję się do informacji, usiłuję wyczuć, jakie zamysły mogą się kryć w tych książkach.

Rzecz jasna, nie jestem przyrodnikiem. Nigdy wcześniej nie czytałam takich książek. Są one dla mnie w dużym stopniu niezrozumiałe.

Acetabulum to wgłębienie po zewnętrznej stronie os coxae, w miejscu, gdzie os ilium i os ischii łączą się ze sobą”.

Takie zwroty brzmią dla mnie jak poezja: os ilium, ischii, coxae, cuneiforme laterale i kłykieć boczny kości piszczelowej, płytki krwi i trombina, keloid czy cicatrix.

Na razie najmniej podoba mi się Anatomia sarduli. Swego czasu młoda sardula zraniła Johannesa do krwi, zapewne kiedy prowadził badania do tej książki. Umiem sobie wyobrazić, że stworzenie to przechadza się tam i z powrotem po celi badań, poddawane działaniu nasennych oparów, i miota się agresywnie, czując, że jego koniec jest bliski. A potem trafia martwe do zimnej książki odartej z pasji Johannesa jak sardula ze skóry. Do monotonnej listy kości, żył i ścięgien.

Moja faworytka może budzić pewne zaskoczenie. Nie są to ani Teorie megafauny, ani Życie międzypłaszczyznowe, prace tyleż zoologiczne, co filozoficzne, w związku z czym spodziewałam się, że będą mi bliższe od pozostałych. Te hermetyczne rozważania były dla mnie intrygujące, lecz niejasne.

Nie, najuważniej przeczytałam, w swoim odczuciu najlepiej zrozumiałam i najbardziej się wciągnęłam w Drapieżnictwo w kałużach poodpływowych Zatoki Żelaznej.

Cóż za misterne splątanie fabuł! Łańcuchy barbarzyństwa i metamorfozy. Mam to wszystko przed oczyma. Olbrzymie kraby i wieloszczety. Mięczak borujący zabójczego judasza w muszli ostrygi. Prowadzone jakby w zwolnionym tempie włamanie do muszli przegrzebka przez wygłodzoną rozgwiazdę. Ukwiał koński pożera na zasadzie implozji świeżo wyrosłą babkę.

Johannes wyczarował dla mnie żywy podmorski krajobraz muszlowych piasków, morskich jeżowców i bezlitosnych pływów.

Nic mi to jednak nie mówi na temat planów Armady. Będę musiała zajrzeć głębiej, aby dotrzeć do zamysłów władz miasta. Będę dalej czytała te książki. To jedyne źródło wskazówek, jakie mam. Nie zamierzam zrozumieć w ten sposób Armady, aby nauczyć się żyć szczęśliwie w moim rdzewiejącym kominie. Chcę zrozumieć, dokąd i po co płyniemy, abym mogła uciec.

Nagle usłyszała pukanie do drzwi. Podniosła głowę wystraszona. Była prawie jedenasta.

Wstała powoli i zeszła po ciasno kręconych schodach wykonanych pośrodku okrągłego pokoju. Jedyną osobą na Armadzie, która znała jej adres, był Johannes, a nie rozmawiała z nim od czasu sprzeczki w restauracji.

Bellis podreptała do drzwi, zaczekała i znowu usłyszała ostre stukanie. Przyszedł przeprosić? Jeszcze raz wyzłościć się na nią? Czy w ogóle chce się z nim zobaczyć, ponownie otworzyć tej przyjaźni drzwi?

Zdała sobie sprawę, że wciąż jest na niego zła i wciąż trochę się wstydzi.

Po trzecim odcinku pukania Bellis podeszła do przodu, odpowiednio ułożywszy rysy twarzy, gotowa go wysłuchać i odprawić. Otworzywszy drzwi, znieruchomiała i aż otworzyła usta ze zdumienia. Przygotowana krótka reprymenda uszła z niej wraz z oddechem.

Za progiem, skulony z zimna i patrzący na nią ostrożnie, stał Silas Fennec.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, pijąc przyniesione przez Fenneca wino.

– Poszczęściło się pani, panno Coldwine – powiedział w końcu, z uznaniem rozglądając się po zdezelowanym metalowym cylindrze jej pokoju. – Wielu nowych przybyszów trafia do mniej atrakcyjnych lokali. – Uniosła powątpiewająco brew, a on skinął głową. – Daję pani słowo, że to prawda. Nie miała pani okazji naocznie się o tym przekonać?

Oczywiście, że nie miała.

– Gdzie pan mieszka?

– Blisko okręgu Tobietwój, w strefie przydennej klipra. Bez okien. – Wzruszył ramionami. – Czy to pani?

Pokazał na książki, które leżały na łóżku.

– Nie – odparła i szybko je uprzątnęła. – Zostawili mi tylko notes. Odebrali mi nawet książki, które sama napisałam.

– Tak samo było ze mną: został mi się tylko pamiętnik. Coś w rodzaju dziennika pokładowego z wielu lat podróżowania. Serce by mi pękło, gdybym go stracił. – Uśmiechnął się.

– Co kazali panu robić? – spytała Bellis i Fennec ponownie wzruszył ramionami.

– Udało mi się tego uniknąć. Robię to, co chcę. Pani pracuje w bibliotece, prawda?

– Jak? – spytała ostro. – Jak pan to zrobił, że się od pana odczepili? Z czego pan żyje?

Przez chwilę mierzył ją wzrokiem, zanim odpowiedział:

– Miałem trzy albo cztery propozycje, zapewne tak jak pani. Pierwszej osobie powiedziałem, że przyjąłem ofertę drugiej, drugiej, że przyjąłem ofertę trzeciej, i tak dalej. Ich to nie obchodzi. A z czego żyję… Wykreować się na człowieka niezbędnego jest łatwiej, niż pani sądzi, panno Coldwine. Dostarczam wszelkich usług, za które ludzie gotowi są zapłacić. Przede wszystkim informacji… – Umilkł. Zdumiała ją szczerość Fenneca, z której wyłaniał się obraz otaczających ją spisków i półświatków. – Wie pani… Jestem pani wdzięczny, panno Coldwine – powiedział ni stąd, ni zowąd. – Szczerze wdzięczny. – Bellis czekała. – W Salkrikaltorze była pani świadkiem rozmowy między nieboszczykiem kapitanem Myzovicem i mną. Na pewno się pani zastanawiała, co było w tym liście, który tak zasmucił kapitana, który zmusił was do zawrócenia, ale milczała pani. Po porwaniu nas przez Armadę z pewnością zdawała sobie pani sprawę, że moje położenie byłoby bardzo trudne, ale nic pani nie powiedziała. I jestem pani za to wdzięczny. Bo nic pani nie powiedziała, prawda? – dodał ze strachem, którego nie udało mu się bez reszty ukryć. – Jak powiadam, jestem pani bardzo wdzięczny.

– Kiedy ostatni raz ze sobą rozmawialiśmy – odezwała się w końcu Bellis – na „Terpsychorii”, powiedział pan, że jest absolutnie konieczne, aby wrócił pan do Nowego Crobuzon. A teraz?

Pokręcił głową zdeprymowany.

– Hiperbola i… sranie w banię. – Podniósł wzrok, ale nie okazała po sobie dezaprobaty dla tej nagłej zmiany stylu przemowy. – Mam skłonność do przesady.

Machnął ręką na znak, że chciałby zakończyć ten temat. Zapadła pełna skrępowania cisza.

– Umie się pan porozumiewać w salt? – spytała Bellis. – Przy pańskiej pracy zapewne pan musi, panie Fennec.

– Miałem wiele lat na opanowanie salt – powiedział w tym języku, szybko i płynnie, ze szczerym uśmiechem, aby podjąć w ragamoll: – Nawiasem mówiąc, nie występuję tutaj pod tym nazwiskiem. Bardzo panią proszę o dyskrecję. Znają mnie tu jako Simona Fencha.

– A więc gdzie się pan nauczył salt, panie Fench? Wspomniał pan o swoich podróżach…

– Psiakrew. – Minę miał ubawioną i zakłopotaną. – W pani ustach brzmi to jak wyzwisko. Za zamkniętymi drzwiami może pani się do mnie zwracać, jak pani chce, panno Coldwine, ale na zewnątrz błagam panią o dyskrecję. Rin Lor. Nauczyłem się salt w Rin Lor, na kresach Wysp Pirackich.

– Co pan tam robił?

– To samo, co wszędzie. Kupuję i sprzedaję. Handluję.

– Mam trzydzieści osiem lat – powiedział, kiedy wypili trochę więcej wina, a Bellis dołożyła do pieca. – Od dwudziestego roku życia jestem handlowcem. Niech mnie pani źle nie zrozumie: jestem Crobuzończykiem, urodziłem się i wychowałem w cieniu Żeber, ale wątpię, czy w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat spędziłem w tym mieście więcej niż pięćset dni.

29
{"b":"94843","o":1}