W wyjściu Bellis uzmysłowiła sobie z zaskoczeniem, że nadal trzyma swój egzemplarz Kodeksów sawann Wormseye. Przyciskała go do siebie tak mocno, że krew odpłynęła jej z rąk.
Serce zabiło jej szybciej, kiedy zdała sobie sprawę, że pod opieką Carrianne może po prostu minąć strażnika, nie pokazując mu książki, może opuścić bibliotekę ze swoją kontrabandą.
Lecz im bliżej była drzwi, tym bardziej się wahała, tym gorzej rozumiała swoje pobudki, tym bardziej się bała, że ją złapią. W końcu śmiało, z długim westchnieniem, odłożyła monografię na stolik obok lady, Carrianne obserwowała ją z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. W świetle za drzwiami Bellis spojrzała za siebie na porzucony wolumin i poczuła przypływ jakiejś rozedrganej emocji.
Nie umiała powiedzieć, czy jest to poczucie triumfu czy klęski.
„Psire” był największym statkiem Pamięcioimpulsowni. Ten wielki parowiec archaicznej konstrukcji został przerobiony na potrzeby przemysłu i taniego mieszkalnictwa. Na jego tylnym pokładzie wznosiły się krępe, betonowe bloki, zapaskudzone lepami na ptaki. Sznury z praniem wisiały między oknami, z których wychylali się ludzie i khepri, aby prowadzić sąsiedzkie rozmowy. W ślad za Carrianne Bellis zeszła po drabince sznurowej, pośród zapachu soli i wilgoci, na galerę w cieniu „Psire”.
Pod pokładem galery znajdowała się restauracja, pełna zgiełkliwych stołowników. Kelnerzy wywodzili się spośród kheprich i ludzi, były nawet dwa pordzewiałe konstrukty. Maszerowali wąskim przejściem między dwoma rzędami ław, stawiając przed klientami miski z owsianką oraz talerze z czarnym chlebem, sałatkami i serami.
Carrianne złożyła zamówienie, po czym spojrzała na Bellis ze szczerym zatroskaniem.
– Co się z tobą dzieje? – spytała. Bellis podniosła na nią oczy i przez jedną straszną chwilę miała wrażenie, że się rozpłacze. Szybko jej przeszło i przybrała maskę spokoju. Odwróciła wzrok od Carrianne ku innym klientom, ludziom, kheprim i ludziom-kaktusom. Parę stołów dalej siedziały dwa llorgissy. Ich trójwidlaste ciała zdawały się zwrócone we wszystkie strony naraz. Za jej plecami połyskiwało ziemnowodne stworzenie z Cieplarni, należące do jakiegoś kompletnie dla niej egzotycznego gatunku. Czuła, że chlupoczące fale poruszają restauracją. – Wiem, co mam przed oczyma, Bellis – powiedziała Carrianne. – Ja też zostałam uprowadzona.
Bellis podniosła raptownie głowę.
– Kiedy?
– Niecałe dwa lata temu. – Carrianne wyglądnęła przez okno na port Basilio i pracowite holowniki, które wciąż ciągnęły za sobą miasto. Powiedziała coś powoli i wyraźnie w języku, który Bellis prawie zrozumiała. Analityczna część jej umysłu lingwistki zaczęła zestawiać dźwięki, katalogować charakterystyczne rytmiczne spółgłoski szczelinowe ale Carrianne ją ubiegła. – Tak się mawiało w starym kraju do ludzi którzy mieli zły nastrój. Głupi frazes w stylu: „Mogło być gorzej.” Dosłownie to znaczy: „Dalej masz oczy, a twoje okulary nie są rozbite”. – Nachyliła się i uśmiechnęła. – Ale nie obrażę się, jeśli nie poprawi ci to humoru. Jestem dalej od mojej pierwszej ojczyzny niż ty, Crobuzonko. Ponad trzy tysiące kilometrów dalej. Pochodzę z Cieśniny Ognistej Wody. – Zaśmiała się na widok uniesionej brwi i niedowierzającej miny Bellis. – Z wyspy Geshen, kontrolowanej przez Wiedźmokrację. – Skosztowała karłowatego, armadyjskiego kurczaka. – Przez Wiedźmokrację, bardziej uroczyście zwaną Shud zar Myrion zar Koni. – Wykonała żartobliwy gest w stylu „abrakadabra”. – Miasto Szczurdzinów, Ul Tryskającego Smutku i tak dalej. Wiem, co wy, Crobuzończycy, o nas mówicie. Bardzo niewiele z tego pokrywa się z prawdą.
– Jak cię uprowadzono? – spytała Bellis.
– Dwukrotnie. Najpierw mnie raz ukradli, a potem zrobili to znowu. Płynęliśmy naszym trawlerem wyciągowym do Kohnid w Gnurr Kett. To była długa, ciężka podróż. Miałam siedemnaście lat. Wygrałam konkurs na galion i konkubinę. Dni spędzałam przywiązana do bukszprytu, rozsypując przed okrętem płatki orchidei, a noce schodziły mi na stawianiu mężczyznom pasjansów albo w ich łóżkach. Było to monotonne, ale dnie mi się podobały: wisiałam sobie, śpiewałam, spałam, obserwowałam morze. Zostaliśmy jednak zaatakowani przez wojenną kogę z Dreer Samher. Samheryjczycy zazdrośnie strzegli swego handlu z Kohnid. Mieli monopol… Dalej mają? – Bellis mogła tylko pokręcić niepewnie głową w znaczeniu: „Nie wiem”. – Przywiązali naszego kapitana na moim miejscu pod bukszprytem i puścili statek w dryf. Większość naszych ludzi powsadzali do szalup z niewielką ilością zapasów i skierowali ku brzegowi. Wątpię, czy dopłynęli, mieli za daleko. A niektórych z nas zatrzymali na swoim statku.
Nie taktowali nas źle, jeśli pominąć kajdany i chamskie odzywki. Zachowałam się jak idiotka rozmyślaniem o tym, co ze mną zrobią, a potem przyszedł drugi atak. Okręg Pragnieniowice potrzebował statków wysłali w morze kłusowników. Armada znajdowała się wtedy na południe stąd, toteż Dreer Samher było pod ręką.
– No i jak ci się…? Ciężko było, jak cię tutaj przywieźli?
Carrianne przyglądała się jej przez jakąś chwilę.
– Niektórzy z ludzi-kaktusów nigdy się nie przystosowali. Odmawiali, próbowali uciekać, rzucali się na strażników. Sądzę, że ich zabito. Ja i moi towarzysze… – Wzruszyła ramionami. – Nasza sytuacja była zupełnie inna, bo Armada nas uratowała. Ale tak, było ciężko, byłam nieszczęśliwa, tęskniłam za swoim bratem i tak dalej. Ale widzisz, dokonałam wyboru. Wybrałam życie, przetrwanie… Po jakimś czasie niektórzy moi współpasażerowie ze statku wyprowadzili się z Pragnieniowic. Jeden mieszka w Alozowicach, inny w dzielnicy Tobietwój. Ale większość z nas została w okręgu, który nas przyjął. – Na moment zajęła się jedzeniem, aby znowu podnieść wzrok. – To jest możliwe, Bellis. Zadomowisz się tutaj.
Intencja była pocieszająca, przez Carrianne przemawiała życzliwość, ale w uszach Bellis słowa te zabrzmiały jak groźba.
Carrianne mówiła jej o okręgach.
– Niszczukowody znasz – mówiła beznamiętnym tonem. – Kochankowie. Pokryci bliznami Kochankowie. Popieprzeni dranie. Pamięcioimpulsownię znasz.
„Dzielnica intelektualistów, jak Brock Marsh w Nowym Crobuzon” – pomyślała Bellis.
– Alozowice, dzielnica strupodziejów. Cieplarnia. Tobietwój. – Carrianne odliczała okręgi na palcach. – Czasy. Budy. Rada Demokratyczna. Dzielna reduta rządów ludu. I Pragnieniowice – dokończyła. – Tam, gdzie ja mieszkam.
– Dlaczego wyjechałaś z Nowego Crobuzon, Bellis? – spytała nieoczekiwanie. – Nie wyglądasz mi na typ kolonistki. Bellis spuściła wzrok.
– Musiałam. Miałam kłopoty.
– Z prawem?
– Coś się stało… – Westchnęła. – Nic nie zrobiłam. Absolutnie nic. – Mimo woli głos miała zaprawiony goryczą. – Kilka miesięcy temu w mieście szalała choroba. Chodziły plotki, że znam jedną z osób, które maczały w tym palce. Milicja rozpracowywała całe jego środowisko, wszystkie osoby, z którymi miał styczność. W końcu dotarliby do mnie. Nie chciałam wyjeżdżać. To nie był wolny wybór.
***
Lunch towarzystwo, nawet czcze pogaduszki, którymi Bellis zasadniczo gardziła, wszystko to podziałało na nią uspokajająco. Kiedy wstawały do wyjścia, spytała Carrianne, czy dobrze się czuje.
– Zauważyłam w bibliotece… Nie miej mi za złe, że to powiem, ale wydałaś mi się dosyć blada.
Carrianne uśmiechnęła się cierpko. – Po raz pierwszy zapytałaś mnie o samopoczucie, Bellis. Uważaj z tym, bo zacznę myśleć, że nie masz mnie kompletnie gdzieś. – Żartobliwy przytyk zabolał. – Nic mi nie jest. Po prostu wczoraj wieczór zostałam opodatkowana.
Bellis pogrzebała w informacjach, które zdążyła już sobie przyswoić, dla sprawdzenia, czy wypowiedź Carrianne nabierze sensu. Nie nabrała.
– Nie rozumiem – powiedziała, zmęczona tymi ciągłymi łamigłówkami.
– Mieszkam w Pragnieniowicach, Bellis – powiedziała Carrianne. – Czasem nas opodatkowują, kapujesz? Wiesz, że naszym władcą jest Brucolac, prawda? Słyszałaś o nim?
– Nazwisko słyszałam, ale nic o nim nie wiem.
– Brucolac. Nasz oupyr. Loango. Katalkana. – Po każdym ezoterycznym słowie Carrianne szukała w oczach Bellis błysku rozpoznania, ale nie znalazła. – Hemofag, Bellis. Nieumarły. Wampir.
Otoczona od wielu tygodni kłębem plotek i sugestii podobnych do natarczywych muszek, Bellis dowiedziała się co najmniej trochę o każdym z okręgów. Wszystkie te dziwaczne femtopaństewka spięte razem w niezdrową wspólnotę, darzące się nawzajem niechęcią i walczące o wpływy metodą intryg.
Jakimś cudem jednak ominęły ją sprawy najbardziej bulwersujące, najbardziej niesamowite, najbardziej przerażające. Tego dnia wieczorem pomyślała o tej chwili, kiedy jej uzmysłowiono, jaką jest ignorantką: Carrianne wyjaśniła jej przyczyny swojej bladości i Bellis zdała sobie sprawę, jak daleko od domu się znalazła.
Ucieszyła się, że jej reakcja na taką odpowiedź ograniczyła się do zblednięcia. Coś w niej zhardziało, kiedy usłyszała słowo „wampir” – to samo w ragamoll i salt. Carrianne uzmysłowiła jej w tym momencie, że to jest już kres podróży, że już bardziej nie oddali się od swego kraju.
Na Armadzie mówili językiem, który rozumiała. Rozpoznawała statki, mimo przeróbek i remontów. Na Armadzie funkcjonowały pieniądze i rząd. Różnic w kalendarzu i terminologii mogła się nauczyć. Architektura oparta na znaleziskach i wrakach była dziwaczna, lecz do ogarnięcia. Ale żeby wampir nie musiał się ukrywać i żerować ukradkiem, żeby mógł chodzić sobie spokojnie nocnymi ulicami, żeby mógł rządzić?!
Bellis uprzytomniła sobie w tej chwili, że wszystkie wyznaczniki kulturowe, którymi się posługiwała, są nieaktualne. Miała dosyć swojej ignorancji.
W katalogu kartkowym „Nauki ścisłe” palce Bellis mknęły przez alfabet, aż dotarły do nazwiska Johannesa Tearflya. Biblioteka miała więcej niż jeden egzemplarz kilku spośród jego książek.
„Skoro Kochankowie tak strasznie chcieli cię dostać, Johannesie – pomyślała, spisując sygnatury – to zamierzam zajrzeć im w głowy. Zobaczmy, co ich tak podnieciło”.