O niewiadomej porze nocy setki holowników, które bezustannie kręciły się wokół Armady, zostały zaprzęgnięte. Grubymi łańcuchami przymocowano je do obręczy miasta. Rozpostarły się w wachlarz, naprężając łańcuchy.
Bellis przywykła do kompasowej niekonsekwencji miasta. Jednego dnia słońce wschodziło na lewo od jej mieszkania w dawnym kominie statku, a drugiego dnia na prawo, bo w nocy Armada obróciła się powoli. Wybryki słońca mocno utrudniały orientację. Z braku widocznego stałego lądu można się było oprzeć tylko na położeniu gwiazd, a patrzenie w gwiazdy zawsze nudziło Bellis: nie należała do osób, które potrafią natychmiast rozpoznać Trójrożca, Niemowlę czy inne konstelacje. Nocne niebo nic dla niej nie znaczyło.
Dzisiaj słońce wzeszło prawie dokładnie na wprost jej okna. Statki, które holowały ciężar Armady, napinając łańcuchy, znajdowały się w jej polu widzenia. Po chwili oceniła, że płyną na południe.
Ten tytaniczny wysiłek wzbudził w niej podziw. Jak mrówki ciągnące olbrzyma. Trudno było określić prędkość tego ruchu, ale przepływ wody między statkami i chlapanie fal o obrzeża miasta kazały Bellis uznać, że jest ona porażająco niska.
„Dokąd płyniemy?” – dumała bezsilnie.
Poczuła dziwne zawstydzenie. Od jej przybycia do Armady minęło wiele tygodni, lecz zdała sobie sprawę, że nie zastanawiała się nad ruchem miasta, nad jego morską wędrówką nad jego kursem, nie zadała sobie pytania, w jaki sposób piracka flota odnajduje drogę do ruchomego portu. Nagle przypomniała sobie słowną napaść Johannesa i ciarki ją przeszły.
Część z tego, co mówił, była prawdą.
Podobnie jak wiele z jej słów, rzecz jasna. Bellis wciąż była na niego zła. Nie chciała mieszkać na Armadzie i myśl o tym, że miałaby dożyć swoich dni na tym wysypisku butwiejących kryp, wzbudziła w niej złość tak silną, że bliską paniki. Ale mimo wszystko…
Mimo wszystko prawdą było, że zamknęła się w skorupie własnego nieszczęścia. Nie miała pojęcia nie tylko, w jakiej sytuacji się znalazła, ale i nie znała zupełnie historii i życia politycznego Armady. Zdała sobie sprawę, że to niebezpieczne. Nie rozumiała gospodarczego funkcjonowania miasta. Nie wiedziała, skąd przypływają statki zawijające do Basilio i Portu Jeżowca. Nie wiedziała, gdzie w danej chwili znajduje się miasto i dokąd płynie.
Zaczęła otwierać się na rzeczywistość, kiedy stała w szlafroku i patrzyła, jak słońce wlewa się między dziobami sunącego powoli miasta. Poczuła, że jej ciekawość rozchyla płatki.
„Kochankowie…” – pomyślała z niesmakiem. „Zacznijmy od tego. Dalijabber, Kochankowie. Na Jabbera, kim oni są?”
Szekel pił z nią kawę na górnym pokładzie biblioteki.
Był bardzo przejęty. Powiedział jej, że robi coś z pewną osobą i coś innego z drugą, że z trzecią się pobił, że czwarta mieszka w Pragnieniowicach. Bellis była zdruzgotana faktem, że dzieciak tak dobrze zna miasto. Skandal własnej niewiedzy znowu stanął jej przed oczyma i uważnie słuchała bezładnych wynurzeń Szekla.
Powiedział jej o Hedrigallu, aeronaucie-kaktusie. Powiedział Bellis o niechlubnej przeszłości kaktusa jako pirata-kupca pod banderą Dreer Samher i opisał jej podróże Hedrigalla na monstrualną wyspę na południe od Gnurr Kett, gdzie handlował z ludźmi-moskitami.
Bellis wypytywała go o poszczególne okręgi, o dzielnicę nawiedzaną przez upiory, o platformę „Sorgo”, o Tintinnabuluma. Było to jak odsłanianie kolejnych kart.
– Tak, znam Tinnabola – odparł. – I jego kumpli. Dziwni kolesie. Makler, Metzger, Promus, Tinnabol. Jeden nazywa się Argentarius, wariat, nikt się z nim nie spotyka. Reszty nie pamiętam. Wnętrze „Kastora” jest całe w trofeach. Ohyda. Morskie trofea. Na każdej ścianie. Wypchane ryby-młoty i orki, różne paskudztwa z pazurami i mackami. Czaszki. I harpuny. Heliotypy załogi stojącej na trupach stworzeń, których wolałbym nigdy nie zobaczyć. To myśliwi. Są w mieście od niezbyt dawna. Nie zostali uprowadzeni. Krąży kupa historii i plotek o tym co robią i dlaczego tutaj są. Tak jakby na coś czekali. – Bellis nie mogła zrozumieć, skąd Szekel tak dużo wie o Tintinnabulu – dopóki nie podjął z szerokim uśmiechem: – Tintinnabul ma asystentkę, Angevine. Interesująca kobitka. Znowu się uśmiechnął i Bellis odwróciła głowę, zażenowana jego cielęcym entuzjazmem.
Na Armadzie były drukarnie, autorzy, wydawcy i tłumacze, wydawano nowe książki i przekłady klasycznych tekstów na język salt. Ale brakowało papieru: nakłady były bardzo małe, a książki drogie. Okręgi korzystały z usług Biblioteki Wielkiego Mechanizmu w Książkowicach i dużo płaciły za prawo do wypożyczania jej zbiorów.
Książki pochodziły głównie z działalności pirackiej okręgu Niszczukowody. Od nieznanej liczby stuleci ten najbardziej wpływowy okręg na Armadzie oddawał wszystkie swoje zasoby książkowe w darze Pamięcioimpulsowni. Niezależnie od tego, kto rządził Książkowicami, darowizny te zapewniały Niszczukowodom lojalność władz tego okręgu. Inne okręgi naśladowały tę praktykę, chociaż może bez tak ścisłego nadzoru. Pozwalały uprowadzonym zachować jeden czy dwa woluminy albo przehandlowywały najrzadsze pozycje ze zdobytych przez siebie zbiorów. W Niszczukowodach, gdzie indywidualne gromadzenie książek traktowano jako poważne przestępstwo, proceder ten był nieznany.
Od czasu do czasu statki z Niszczukowód wyprawiały się do nadmorskich osad Bas-Lag i wywoływały burze słowne, po czym piraci chodzili od domu do domu, konfiskując wszystkie znalezione książki i rękopisy. Wszystko dla Książkowic, dla Pamięcioimpulsowni.
Dostawa łupu odbywała się w sposób ciągły, dlatego Bellis i jej współpracownicy stale mieli zajęcie.
Nowi przybysze rasy khepri, których Statki Miłosierdzia na chybił trafił porywała Armada, ponad stulecie wcześniej przejęli okręg Książkowice w wyniku subtelnego zamachu stanu. Starczyło im mądrości, by mimo tradycyjnego braku zainteresowania kheprich tekstami pisany mi – złożoność ich oczu nieco utrudniała czytanie – zdać sobie sprawę, jak ważną rolę odgrywa biblioteka w życiu tego okręgu. Ich bibliotekarska posługa trwała po dziś dzień.
Bellis nie umiała oszacować liczby książek: na statkach bibliotecznych było całe mnóstwo maleńkich, starych ładowni, przerobionych kominów i grodzi, ogołoconych z wyposażenia kajut i dobudówek wypchanych po brzegi tekstami, w tym wieloma starożytnymi, a tysięcy z nich od dawna nikt nie miał w rękach.
Katalogi nie obejmowały całości zbiorów. W niedawnych wiekach powstała machina urzędnicza, której funkcją było sporządzanie spisu zbiorów biblioteki, ale za niektórych rządów biurokraci byli mniej staranni niż za innych. Ciągle zdarzały się pomyłki. Niektóre nowe nabytki odkładano na półki w przypadkowe miejsca, po niedostatecznym sprawdzeniu. Do systemu katalogowania wkradały się błędy i rodziły kolejne błędy. W bibliotece kryły się woluminy z całych dziesięcioleci, na widoku, lecz niewidoczne. Krążyły plotki i legendy o ich magicznej, utraconej, ukrytej czy zakazanej treści.
Idąc po raz pierwszy ciemnymi korytarzami, Bellis wiodła palcem po kilometrach półek. Wyjęła na chybił trafił jakąś książkę, otworzyła i struchlała na widok nazwiska ręcznie wypisanego blaknącym atramentem u góry pierwszej strony. Wyciągnęła inny tom i zobaczyła inne nazwisko, wykaligrafowane w tylko trochę mniej odległych czasach. Trzeciej książki nikt nie oznaczył jako swojej, ale w czwartej znów widniało nazwisko jakiegoś dawno zmarłego właściciela.
Bellis stała bez ruchu i wpatrywała się w te nazwiska. Nagle poczuła lęk, coś jakby klaustrofobię związaną z tym miejscem. Była zamknięta pośród kradzionych książek, zakopana w nich jak w ziemi. Pomyślała o niezliczonych setkach tysięcy nazwisk, które ją otaczały, wypisanych nadaremnie w prawym górnym rogu. Ciężar tego całego zlekceważonego atramentu – tysięcy manifestów „to jest moje”, „to jest moje”, które zwyczajnie i władczo zignorowano – zaparł Bellis dech w piersiach. Z jaką łatwością złamano te małe rozkazy!
Miała wrażenie, że kłębią się wokół niej posępne upiory, nie umiejąc przyjąć do wiadomości, że woluminy nie należą już do nich.
Tego dnia, sortując nowe nabytki, Bellis trafiła na jedną ze swoich książek.
Długo siedziała z rozsuniętymi nogami, oparta o regał, i wpatrywała się w egzemplarz Kodeksów sawann Wormseye. Pomacała strzępiący się znajomy grzbiet z wytłaczanym „B. Coldwine”. Był to jej własny egzemplarz: poznała po sposobie zużycia. Przyglądała się trwożnie, jakby to był egzamin, którego mogłaby nie zdać. Na wózku nie było jej drugiej pracy, Gramatologii wysokiego ket tai ale znalazła podręcznik rączego salkrikaltorskiego, który zabrała ze sobą na „Terpsychorię”.
„W końcu przyszły nasze książki” – pomyślała. Podziałało to na nią jak cios pięścią. „To było moje. Zabrano mi to”.
Co jeszcze pochodziło z jej statku? „Czy ten egzemplarz Czasów przyszłych należał do doktora Mollificatta?” – zastanawiała się. A Ortografia i hieroglify do wdowy Cardomium?”
Nie mogła usiedzieć na miejscu. Wstała i wędrowała po bibliotece, spięta, oszołomiona i zdruzgotana. Wyszła na powietrze i chodziła po kładkach łączących ze sobą statki biblioteczne, tuląc do piersi swoją książkę, aby w końcu wrócić do półmroku przy regałach.
– Bellis? – Podniosła wzrok zaskoczona. Stała przed nią Carrianne, z ustami lekko wykrzywionymi ubawieniem lub zatroskaniem. Była potwornie blada, ale jak zawsze mówiła silnym głosem. Bellis trzymała w rękach książkę. Uspokoiła oddech i przegnała kryzys z twarzy, dokonując zamaskowania emocji w rysach twarzy, i zastanawiała się, co powiedzieć. Carrianne wzięła ją za ramię i pociągnęła za sobą. – Bellis – powtórzyła i chociaż na jej twarzy igrał szyderczy uśmieszek, z głosu przebijała autentyczna życzliwość. – Najwyższy czas, żebyśmy się trochę wysiliły i poznały bliżej. Jadłaś już lunch?
Carrianne ciągnęła ją delikatnie korytarzami „Tańczącej Wagi”, po czym częściowo krytym pomostem przeszły na pokład „Pinchermarna”. Bellis myślała sobie po drodze: „To nie w moim stylu, żeby komuś pozwolić się wlec. To do mnie zupełnie niepodobne”. Ale stan oszołomienia, w którym się znajdowała, sprawił, że uległa natarczywości Carrianne.