Литмир - Электронная Библиотека

Jedna z książek była wypożyczona, ale pozostałe dostępne w co najmniej jednym egzemplarzu. Jako pracownik biblioteki, Bellis mogła wypożyczać książki na zewnątrz.

Było bardzo zimno, kiedy wracała do domu przez ciżbę mieszkańców, pod roztrajkotanymi armadyjskimi małpami na takielunku, po rozkołysanych pomostach, pokładach i napowietrznych ulicach miasta, nad falami chlapiącymi między statkami. W powietrzu furczało od wulgarnych zaczepek. Bellis niosła w torbie Drapieżnictwo w kałużach poodpływowych Zatoki Żelaznej, Anatomią sarduli, Eseje o dzikich zwierzętach, Teorie megafauny oraz Życie międzypłaszczyznowe jako zagadnienie dla przyrodnika - wszystkie pozycje autorstwa Johannesa Tearflya.

Siedziała do późna skulona przy piecu, podczas gdy na zewnątrz zamarzające chmury rozpylały światło księżyca. Czytała w świetle lampy, przeskakując od książki do książki.

O pierwszej w nocy wyjrzała przez okno na pogrążony w ciemnościach szkutniczy krajobraz.

Wieniec łodzi okalających miasto wciąż holował je do przodu.

Pomyślała o wszystkich armadyjskich statkach, które wyszły w morze, o narzędziach jego piractwa, spijających krew mijanych statków i wspólnot. Miesiącami pokonywały tysiące mil morskich, aż wreszcie wracały obładowane łupami do poruszającego się miasta, jakimiś tajemnymi metodami znajdując drogę.

Miejscy znawcy sztuki żeglarskiej obserwowali niebo i po jego mikroskopijnych zmianach rozpoznawali, że zbliżają się statki. Wydawano wtedy rozkaz, aby holowniki usunęły Armadę z drogi obcym jednostkom. Czasami manewr ten kończył się niepowodzeniem i zagraniczne statki zajmowano, zapraszano do wymiany handlowej lub ścigano. Dzięki tajemnej nauce władze Armady umiały odróżnić własne statki od cudzych i witały je w domu.

Mimo późnej pory z niektórych dzielnic dobiegały odgłosy pracy przemysłu, wybijające się nad szum fal i nocne wołania zwierząt. Między warstwami lin i drewna, które nakładały się na pole widzenia jak rysy na heliotypie, Bellis widziała małą zatokę łodzi od rufowego końca Armady, gdzie stała rozkraczona platforma „Sorgo”. Od wielu tygodni z jej komina buchał ogień i taumaturgiczne popłuczyny. Brzydkie bure światło nie pozwalało zobaczyć gwiazd nad platformą.

Ale ten etap dobiegł już końca. Chmury nad „Sorgo” były ciemne. Płomień zgasł.

Po raz pierwszy od przybycia do Armady Bellis pogrzebała w swoich rzeczach i wyjęła zaniedbany list. Usiadła przy piecu, wzięła do ręki pióro i… ostygła w zapale. Potem, zirytowana swoim wahaniem, zaczęła pisać.

Mimo że Armada powoli zmierzała na południe ku cieplejszym wodom, na kilka dni zrobiło się zimno. Wiatry z północy przywiewały mróz. Drzewa, bluszcz, ogródki ozdabiające pokłady statków zmarniały i poczerniały.

Tuż przed atakiem zimna Bellis zobaczyła po stronie bakburty wieloryby , które bawiły się, czerpiąc z tego widoczną radość. Po kilku minutach nagle zbliżyły się do Armady, wzbijając olbrzymimi ogonami gejzery wody, i zniknęły. Prawie natychmiast przyszedł mróz.

W mieście nie było zimy, nie było lata ani wiosny, nie było zadach pór roku. Była tylko pogoda. Na Armadzie pogoda zmieniała się z funkcji miejsca, a nie czasu. Pod koniec roku, kiedy na Nowe Crobuzon spadały burze śnieżne, Armada pławiła się w Morzu Kominkowym albo wręcz przeciwnie, mieszkańcy siedzieli pod pokładami a członkowie załóg w grubych płaszczach holowali miasto ku kotwicowisku na Niemym Oceanie, w temperaturach, przy których crobuzońska zima wydawałaby się łagodna.

Armada myszkowała po oceanach Bas-Lag według schematów dyktowanych przez piractwo, handel, rolnictwo, względy bezpieczeństwa i inne niejasne czynniki, przyjmując pogodę z dobrodziejstwem inwentarza.

Zmienny klimat nie sprzyjał roślinności. Flora Armady potrafiła przetrwać dzięki taumaturgii, szczęściu i przypadkowi, jak również pewnym zabiegom rolniczym. Stulecia uprawy roślin doprowadziły do powstania wytrzymałych odmian, odpornych na duże zmiany temperatury. Zbiory odbywały się nieregularnie w różnych okresach roku.

Ziemie uprawne rozlokowano na pokładach pod sztucznym oświetleniem. W wilgotnych, starych ładowniach urządzone były pieczarkarnie, a w hałaśliwych, cuchnących kajutach mieszkały pokolenia zwierząt-mieszańców. Poletka listo wnic i jadalnych morszczynów rosły na tratwach zacumowanych obok drucianych klatek pełnych jadalnych skorupiaków i ryb.

Z upływem dni Tanner coraz bieglej posługiwał się językiem salt i zaczął spędzać więcej czasu z kolegami z pracy. Bawili się w pubach i salach hazardu w porcie Basilio, od strony rufowej. Czasem przychodził też Szekel, który dobrze się czuł w towarzystwie tych ludzi, ale często zabierał się w pojedynkę na „Kastora”.

Tanner wiedział, że chłopak spotyka się z Angevine, kobietą, której Tanner nie miał okazji poznać, służącą albo ochroniarką kapitana Tintinnabuluma. Szekel opowiedział mu o niej nieporadnym językiem nastolatka. Z początku Tanner był szczerze rozbawiony i miał do tego wyrozumiały stosunek. Z nostalgią wspominał własną młodość.

Szekel spędzał coraz więcej czasu z dziwnymi, skrupulatnymi myśliwymi, którzy mieszkali na „Kastorze”. Pewnego razu Tanner poszedł tam po niego.

Pod pokładem Tanner zagłębił się w porządnie zamieciony korytarz z drzwiami do kajut, na których widniały wywieszki z nazwiskami: „MODIST – przeczytał – FABER i ARGENTARIUS”. Kajuty towarzyszy Tintinnabuluma.

Szekel był w mesie, z Angevine.

Tanner przeżył szok. Angevine miała ponad trzydzieści lat, jak oceniał, i była prze-tworzoną… Szekel mu o tym nie powiedział.

Nogi Angevine kończyły się tuż poniżej ud. Sterczała jak jakiś dziwny galion z przedniej części wózka napędzanego silnikiem parowym ciężkiej maszynerii na gąsienicach, z paleniskiem pełnym koksu i drewna.

„To niemożliwe, żeby urodziła się w mieście” – uzmysłowił sobie Tanner. Tego rodzaju prze-tworzenie było zbyt brutalne, kapryśne, nieekonomiczne i okrutne, żeby dokonano go z innych powodów niż za karę.

Zaliczył jej na plus, że znosi natręctwo chłopaka. Potem zobaczył, z jakim przejęciem Angevine rozmawia z Szeklem, jak się ku niemu nachyla – pod dziwacznym kątem, zakotwiczona w ciężkim wehikule – jak patrzy mu w oczy. Tanner stanął jak wryty, przeżywszy ponowny szok.

Tanner zostawił Szekla z jego Angevine. Nie spytał, co jest grane. Szekel, nagle wtrącony w nowy dla niego konglomerat uczuć, zachowywał się jak hybryda dziecka i mężczyzny, to chełpliwy i strojący piórka, to poważny i owładnięty silnymi uczuciami. Tanner zdołał z niego wydobyć, że Angevine została uprowadzona przed dziesięciu laty. Podobnie jak „Terpsychorię”, jej statek skradziono na trasie do Nova Esperium. Angevine również pochodziła z Nowego Crobuzon.

Kiedy Szekel wrócił do małych pomieszczeń przy bakburcie starego statku fabrycznego, Tanner był zazdrosny, a potem skruszony. Postanowił czuwać nad Szeklem, ale bez ograniczania mu swobody.

Tanner usiłował wypełnić powstałą lukę, zawierając nowe przyjaźnie. Spędzał więcej czasu z kolegami z pracy. Robotników portowych łączyła ze sobą silna zażyłość. Tanner brał udział w ich lubieżnych żartach i zabawach.

Otworzyli się na niego, a wciągnęli go do swojej paczki głównie tym, że opowiadali wspaniałe historie. Jako, że był nowy, mieli znakomity pretekst do odgrzania opowiedzenia plotek, które wszyscy z nich słyszeli mnóstwo razy. Któryś wspominał o martwych morzach, wrzących pływach albo węgorzowatym królu i mówił do Tannera: „Pewnie nie słyszałeś o martwych morzach Tanner. Opowiem ci…”.

Tanner Sack nasłuchał się najdziwniejszych historii z mórz Bas-Lag i legend o pirackim mieście, a nawet o Niszczukowodach. Dowiedział się o straszliwych sztormach, które przeżyła Armada, poznał historię blizn na twarzach Kochanków, dowiedział się, w jaki sposób Uther Doul złamał kod możliwości i znalazł swój niezwyciężony miecz.

Brał udział w świętowaniu tego czy innego radosnego wydarzenia – ślubu, narodzin, wygranej w karty. I w mniej wesołych imprezach też. Kiedy podczas portowego wypadku odłamek szkła uciął kobiecie-kaktusce pół ręki, zorganizowano zbiórkę pieniędzy, a Tanner dal taką liczbę oczek i flag, z jaką tylko mógł się bezpiecznie rozstać. Innym razem w okręgu zapanowało przygnębienie na wiadomość, że statek z Niszczukowód, „Groźba Magdy”, zatonął w pobliżu Cieśniny Ognistej Wody. Tanner pogrążył się wraz z innymi w żałobie i jego smutek nie był udawany.

Ale chociaż lubił kolegów z pracy, a w tawernach i przy stołach biesiadnych miło spędzało się wieczory – no i czynił przy tej okazji skokowe postępy w nauce języka salt – nie mógł nie zauważyć, że spotkania te otacza jakaś niejasna atmosfera tajności. Nie mógł zrozumieć, o co w tym chodzi.

Podczas swojej pracy podwodni inżynierowie natrafiali na pewne tajemnice. Cóż to za cienie czasem dostrzega za uwiązanymi na krótkich postronkach rekinami-strażnikami, za zasłonami maskujących błysków? Jaki jest cel napraw wykonywanych codziennie przez Tannera i jego kolegów? Co to za substancja, którą „Sorgo”, skradziona platforma otaczana przez nich tak troskliwą opieką, wysysa z dna morza tysiące metrów w dole? Tanner wielekroć podążał wzrokiem za grubą, segmentowaną rurą i kręciło mu się w głowie, kiedy znikała w morskiej toni.

Jaki jest charakter tego projektu, o którym rozmawia się zaszyfrowanymi uwagami i skinieniami głowy? Jaki jest plan spajający wszystkie ich działania? O którym nikt nie chce mówić otwarcie, lecz wielu zdaje się o nim trochę wiedzieć, a wielu z nieostrożności lub nieposkromionego samochwalstwa udaje, że go rozumie?

Za przemysłem niszczukowodzkim kryło się coś dużego i ważnego lecz Tanner Sack jeszcze nie wiedział, co to jest. Podejrzewał, że wszyscy koledzy podzielają jego niewiedzę, ale mimo to czuł się wykluczony z jakiejś wspólnoty: opartej na kłamstwach, bladze i bredzeniu od rzeczy.

Niekiedy docierały do niego historie o innych pasażerach, członkach załogi albo więźniach z „Terpsychorii”.

Szekel powiedział mu o zatrudnionej w bibliotece Coldwine. Johannesa Tearflya widział osobiście, odwiedzającego port z uzbrojonym w notatniki i porozumiewającym się między sobą półgłosem zespołem o poufnym charakterze. Przez głowę Tannera przemknęła cierpka myśl, że hierarchie szybko się odtwarzają, że podczas gdy on zaharowuje się jak idiota pod wodą, jaśnie pan Johannes patrzy sobie, odfajkowuje coś w notesie i gmera w kieszeniach kamizelki.

27
{"b":"94843","o":1}