Литмир - Электронная Библиотека

Mknęli jak małpy, swobodnie i bezgłośnie śmigając nad dachami i takielunkiem. Niewyraźny pułk rozbił się na mniejsze oddziały.

– Cieplarnia i Budy nie pomogą, ale nie będą też przeszkadzały – powiedział im wcześniej. – Dynich jest młody i nerwowy – zaczeka i sprawdzi, skąd wieje wiatr. Jedyna dzielnica, która może nam wejść w paradę, to Alozowice, ale istnieje sposób na szybkie usunięcie ich z gry.

Pluton wampirów swoim nieziemskim sposobem przemieszczał się ku Alozowicom, ku „Człekozwierzowi” i Holowi Kurhanu, ku pałacowi generała. Zasadniczy korpus cwałował w stronę rufową wyciągając rozgorączkowane i przejęte kończyny, zmierzając ku Niszczukowodom.

Za nimi szybkim krokiem maszerował Brucolac, nie próbując jednak ani biec, ani się chować.

Na „Nosidle” coś się stało. Ludzie, który uciekli na sąsiednie jednostki, padali na ziemię, z trudem łapali powietrze i wykrzykiwali przestrogi.

Coś przebiło kadłub statku, gdzieś w najniższych partiach, i wydrążyło w metalu pionowy tunel. Kiedy silnik wirował i chłostał pokład kikutem kabla od „Meduzy”, z niższych pokładów wyłoniły się jakieś istoty i zaatakowały ludzi na mostku, w kotłowni i w maszynowni, rozerwały statek na strzępy.

Istoty te trudno było opisać – w krążących po mieście relacjach pojawiały się klekoczące zęby podobne do ostrych jak brzytwa kamiennych płyt i ogromne, trupie oczy.

Na pokładzie „Wielkiego Wschodniego” nie było prawie nikogo, czasem przebiegał jakiś służący czy urzędnik. Gwardziści stali na straży przy wejściach na prowadzące do niego pomosty – nie mogli pozwolić, żeby chaos rozlał się na okręt flagowy. Na dachach, balkonach i w wieżach statków wokół „Nosidła” zebrały się tłumy. Ludzie parli do przodu. Aerostaty podlatywały blisko buchającego gorącem prądu wstępującego pożaru.

Zapomniana w pokoju z tyłu „Wielkiego Wschodniego” Bellis ze zgrozą obserwowała rozwój wydarzeń.

„Johannes nie żyje” – pomyślała, patrząc na rumowisko silnika windy.

Johannes nie żył – wstrząs i poczucie osierocenia, którego doznała, nie dałyby się wyrazić słowami.

Patrzyła na trawlery koło „Nosidła”. Na ich pokładach mrowiło się od przerażonych, rannych ludzi, których odciągano jak najdalej od płomieni.

Na jednym ze statków Bellis zobaczyła Uthera Doula. Krzyczał coś, poruszając się oszczędnie i strzelając oczami na wszystkie strony.

Pożar na „Nosidle” zmniejszał się, mimo że Armadyjczycy go nie gasili.

Bellis uchwyciła się parapetu. Przez okna statku fabrycznego widziała ruchome cienie. Widziała, co jest w środku.

Z terenu całego miasta przybywali uzbrojeni piraci. Zajmowali stanowiska, przede wszystkim koło pomostów prowadzących na „Nosidło”, i sprawdzali broń.

Ze spowitego dymem mostka statku fabrycznego coś bryznęło: gejzer turbulencji, który wygiął powietrze i uderzył w drewniany maszt szkunera za „Nosidłem”.

Wzburzone cząstki wirowały wokół masztu i wnikały w niego. Potem Bellis wydała z siebie odgłos zaskoczenia. Maszt topił się jak wosk. Wielki słup wyginał się niby wąż, jego materia wyciekała sama z siebie, a spływając, tryskała w nieistnienie i z powrotem, zostawiając w powietrzu jakąś efemerydę – okaleczoną rzeczywistość, spod której wyzierała pustka. Fałdy tracącego swą naturę drewna sunęły po zatłoczonym pokładzie niby fala toksycznych ścieków.

Wspomagając się ruchem miecza, Uther Doul polecił oddziałowi ludzi-kaktusów wycelować kuszarpacze w okna „Nosidła”, kiedy gdzieś poza polem widzenia Bellis wzbił się chóralny okrzyk. Zobaczyła, że ludzie na dole kierują uwagę gdzie indziej, a zgroza i zdziwienie przenika ich jak wirus.

Coś zbliżało się do miasta od dziobu, zmierzając ku zgromadzonym piratom – coś na razie dla Bellis niewidocznego. Zobaczyła, że zbrojne oddziały idą w rozsypkę, patrząc ku nowemu zagrożeniu z wypisanym na twarzach przerażeniem. Bellis wybiegła z pokoju, żeby wydostać się na pokład i sprawdzić, co to lub kto.

Na „Wielkim Wschodnim” panował zamęt. Nerwowe patrole wciąż pełniły wartę przy pomostach. Strażnicy nie mieli pewności, jakie są rozkazy. Z rozpaczą patrzyli na burzę strzał i pocisków armatnich, które spadały na „Nosidło”. Piraci opuszczali „Wielki Wschodni”, aby dołączyć do swoich towarzyszy.

Bellis podbiegła do burty, chowając się w ciemnościach za mostkiem kapitańskim. Znajdowała się na poziomie dachów Armady. Próbowała wyrobić sobie obraz sytuacji.

„Nosidło” był ostrzeliwany, wraz z całą swoją zabudową. Ukryty nieprzyjaciel słał coraz więcej dziwnych i zabójczych, taumaturgicznych pocisków, na przykład fajerwerków rozpuszczających materię statków i atakujących Armadyjczyków. Bellis zobaczyła jednak, że trochę dalej tworzy się drugi front walk. Widziała niezdyscyplinowane, chaotyczne ataki, słyszała nieregularne staccato ognia karabinów.

Nowi napastnicy zbliżyli się do gąszczu łodzi na dole, gdzie większość gwardzistów z Niszczukowód czekała na możliwość odbicia „Nosidła”. Nagle zobaczyła, kto przypuścił ten drugi atak, od strony miasta: siły Niszczukowód zostały otoczone przez wampiry z Pragnieniowic.

Bellis rozejrzała się dokoła z dłonią na ustach, dysząc ciężko. Nic z tego nie rozumiała – nagła utrata zaufania, jakaś zemsta? Bunt pod wodzą Brucolaca.

Nie umiała utrzymać wampirów w polu widzenia. Poruszali się jak nocne mary. Z drapieżną prędkością zbijali się, rozpadali na poszczególne atomy i przegrupowywali.

Z przerażającą gracją wpadali do jakiejś ślepej uliczki, w której mogło walczyć tylko kilku uzbrojonych wojowników i rozprawiali się z obrońcami przerażająco brutalnie: przebijali im gardła twardymi jak róg paznokciami, wgryzali się w nich okrutnymi zębami, aż brody mieli kapiące posoką, ślinili się i warczeli żądzą krwi. A potem znikali. Przeskakiwali przez padające na ziemię ciała i gnali do jakiegoś betonowego bloku, mostu, baszty armatniej czy ruin. Szeleszcząc niby jaszczurki, ginęli z pola widzenia.

Bellis nie umiała powiedzieć, ilu ich jest. Jak okiem sięgnąć, toczyły się walki, ale tylko wojska niszczukowodzkie widziała wyraźnie.

Uther Doul przerzucił uwagę na wampiry. Bellis zobaczyła, że spycha ludzi z drogi i pędzi z powrotem na „Wielki Wschodni”, aby z wysokości ogarnąć sytuację. Kręcił się jak fryga i wydawał rozkazy, kierując posiłki na miejsce rozmaitych starć. Potem zeskoczył na rufę starego jak świat trimarana koło burty „Wielkiego Wschodniego”, obciążonego ceglaną zabudową. Przez gęstwinę podartego prania Bellis zobaczyła tam brutalną kotłowaninę.

Od tego miejsca dzieliło ją zaledwie sześćdziesiąt metrów, tak że widziała, jak Doul zbiega po stromym pomoście, wypróbowując pod kciukiem Miecz Możliwości, który zamigotał i stał się tysiącem quasi-mieczy. Doul zniknął za wydętym prześcieradłem, jakby go połknęło. Zza łopoczącego na wietrze prześcieradła dochodziły jakieś hałasy.

Nagle biały len nasączył się czerwienią.

Prześcieradło dwa razy zatrzepotało, jakby odniosło obrażenia, po czym zostało zerwane ze sznura, bo konający człowiek chwycił za nie i zwalił się na ziemię, wykręcając je w zaimprowizowany całun i odsłaniając scenę walki. Doul stał pośród kłębowiska rannych ludzi, którzy wiwatowali i kopali zakutane w len zwłoki wampira.

Ich triumf był krótkotrwały. Taumaturgiczna energia plunęła z „Nosidła” niby rozgrzany tłuszcz, drewno i metal wokół nich zaczęły się wyginać i roztapiać. Ociekającym czerwienią mieczem Uther Doul pokazał wyczerpanym wojownikom, żeby uciekali z trimarana.

Wampir, którego zostawili, nie był jedynym, który poległ. Bellis nie widziała zbyt wiele walki – zasłaniały jej brukowane kocimi łbami ulice, place budowy, żurawie i szpalery krępych drzew. Miała jednak wrażenie, tu i ówdzie widzi ich więcej. Były zatrważająco szybkie i silne, ciągnął się za nimi szlak podziurawionych zębami trupów, ale przeciwnicy mieli nad nimi ogromną przewagę liczebną.

Swoimi sprzymierzeńcami uczynili architekturę i cienie, ale nie mogli uchylić się przed wszystkimi pociskami i ciosami mieczy, które spadały na nich istną powodzią. I chociaż rany te nie były dla nich śmiertelne, sprawiały ból i spowalniały je. Zdarzało się również, że banda zdjętych zgrozą piratów osaczyła jedną z tych wierzgających, Warczących jak psy postaci i odrąbywała jej głowę albo tak bezlitośnie szlachtowała, że nawet nadprzyrodzona zdolność regeneracyjna wampirów nie wystarczała do naprawy zdewastowanych kości i wnętrzności.

Z samymi wampirami wojownicy z Niszczukowód przypuszczalnie by sobie poradzili, ale zbyt wielu z nich było zaangażowanych w walkę z niewidzialnym wrogiem na „Nosidle”.

Spuszczono na wodę dwunastometrowe, niskoburtowe łodzie z działami i miotaczami ognia na pokładach. Mknęły przez zatoczkę ku statkowi fabrycznemu, żeby wziąć go w okrążenie.

Ale z wody wokół „Nosidła” wyrastały jakieś kształty.

Blask pożarów i błyski wystrzałów oświetlały morze, dlatego nawet przez metr morskiej wody Bellis mogła wyłowić kontury tych istot: rozdęte ciała kolebiące się jak worki zepsutego mięsa; diaboliczne świńskie oczka; zdegenerowane kikuty płetw; szerokie otwory gębowe z krzywymi, długimi na trzydzieści centymetrów zębami z półprzezroczystej chrząstki.

Wynurzały się oscylująco. „Na Jabbera, cóż to jest?” – pomyślała oszołomiona Bellis. „Przecież Brucolac nie zapanuje nad tymi stworami! Co on najlepszego zrobił?” Oddziały desantowe oddały kilka salw i stwory zniknęły.

Ale gdy łodzie się przybliżyły i snajperzy wychylili się, żeby ponownie wycelować, szybkimi organicznymi drgnięciami zostali porwani pod wodę.

Armada rozszarpywała się na kawałki. Bellis usłyszała wystrzały, odwróciła głowę i na granicy Pragnieniowic i Niszczukowód zobaczyła błyski ognia. Nadciągnęło pospolite ruszenie z dzielnicy wampirów, którego członkowie toczyli pojedynki z niszczukowodzkimi marynarzami. Teraz nie była to już wojna miasta z wampirami – wieści o buncie rozniosły się po całej Armadzie i wszyscy przeciwnicy planów Kochanków stanęli do walki. Hotchi dźgali kolcami w ludzi, a ludzie-kaktusy zderzali się ze sobą masywnymi ciałami, tworząc paskudne zbitki.

116
{"b":"94843","o":1}