Литмир - Электронная Библиотека

Tanner i Szekel pływali między „Nosidłem” i „Doberem”, skamieniałym wielorybem, w szerokiej na dwanaście metrów wodnej koleinie. Byli odgrodzeni od odgłosów miasta. Dolatywały do nich tylko dźwiękowe odpadki, podskakując na powierzchni wody jak foki.

– Nie podpływajmy za blisko – ostrzegał Tanner. – To mogłoby być niebezpieczne. Trzymajmy się tej strony statku.

Szekel chciał zanurkować na metr lub dwa – głębiej by się nie odważył – i spojrzeć przez okulary na linę biegnącą w dół do batysfery. Tannerowe opisy łańcuchów awanka zawsze go fascynowały, ale uprząż była dla niego widoczna tylko jako majaczący ciemny kształt, nawet jeżeli zebrał się na odwagę i zanurkował poniżej statków o największym zanurzeniu. Chciał zobaczyć taki sznur ciągnący się z powietrza w ciemną otchłań. Chciał mieć wyobrażenie o skali zjawiska.

– Wątpię, żebyś zobaczył – mówił Tanner, obserwując entuzjastyczny, lecz mało wydajny styl pływacki chłopca – ale zobaczymy, jak blisko uda się podpłynąć, dobra?

Morze otulało Tannera. Rozciągał się w nim, rozwijał dodatkowe kończyny. Zanurkował do szybko ciemniejącej wody i poczuł, że oplatają go zimne światła statku.

Tanner oddychał wodą, płynąc metr za Szeklem i śledząc jego poczynania. W wodzie jakby coś zawibrowało. Uwrażliwił się na te małe drgnienia morza. „Pewnie kabel. Spuszczają batysferę niżej” – pomyślał.

Dziewięć metrów od nich wyrastały z wody pokaźne, wzmocnione wspornikami podpory „Sorgo”. Słońce zaszło dokładnie za platformą, której zastrzały i wieże wiertnicze odcinały się od nieba kreskami.

– Nie podpływajmy za blisko – ostrzegł ponownie Tanner, ale Szekel go nie słuchał.

– Patrz! – entuzjazmował się, pokazując palcem.

Wytracił impet i na moment poszedł pod wodę, żeby wypłynąć ze śmiechem i jeszcze raz pokazać na dalszy koniec „Nosidła”. Zobaczyli gruby kabel, sztywno naprężony, schodzący do wody.

– Trzymaj się z daleka, Szek. Teraz już wystarczy. – Kabel wbijał się w wodę jak igła. – Szekel! – zawołał Tanner stanowczym tonem i chłopak odwrócił się, plując wodą. – Wystarczy. Sprawdźmy, co uda nam się zobaczyć, póki nie jest jeszcze całkiem ciemno.

Tanner dopłynął do Szekla, zanurkował i spojrzał do góry. Chłopiec naciągnął okulary na oczy, zaczerpnął powietrza i też dał nura, trzymając Tannera za rękę.

Kontury miasta rysowały się groźnie jak chmury burzowe. Tanner odliczał w głowie, przyjąwszy, że zmagazynowanego powietrza starczy Szeklowi na dwadzieścia sekund. Przewiercał się wzrokiem przez zmierzch w Ukrytym Oceanie, szukając nitki kabla.

Kiedy rzucił się w górę i zaholował chłopca na powierzchnię, ten był uśmiechnięty.

– Zajebiście, Tanner! – powiedział i zakrztusił się słoną wodą. – Zróbmy to jeszcze raz!

Tanner zabrał go głębiej. Sekundy mijały powoli i Szekel nie okazywał po sobie, że ma jakieś problemy.

Znajdowali się trzy metry pod wodą, koło obrośniętej morskimi żyjątkami burty „Nosidła”. Snop światła księżycowego z chlupotem wpadł do wody i Szekel pokazał na coś palcem. Dwanaście, piętnaście metrów dalej przez moment mignął im kabel okrętu podwodnego.

Tanner przytaknął, ale odwrócił głowę ku ciemnościom zakrzepłym pod statkiem fabrycznym. Usłyszał jakiś dźwięk.

„Czas wypływać” – pomyślał. Dotknął Szekla w ramię i pokazał do góry. Szekel uśmiechnął się szeroko, obnażając zęby, choć uciekły mu w ten sposób resztki powietrza.

Coś wężowatego i bardzo szybkiego z bulgotem oscylowało w polu widzenia Tannera. Pojawiało się i znikało, pojawiało się i znikało, jak migająca ryba. Zbaraniały Tanner zamrugał powiekami. Szekel patrzył na niego zdezorientowany i wystraszony. Zmarszczył brwi, otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, i z wielkim, czkającym rykiem wypuścił całe powietrze.

Zszokowany Tanner rzucił się ku niemu i zobaczył, że za bąbelkami wypryskującymi z ust Szekla poszło jeszcze coś ciemnego. W pierwszej chwili Tanner sądził, że ma przed oczyma rzygowiny, ale była to krew.

Nadal ze zdezorientowaną miną, Szekel zaczął tonąć. Tanner oplótł go mackami i popłynął do góry, mając w uszach potworny huk. Krew buchała wściekle nie tylko z ust Szekla, ale również z potężnej rany na jego plecach.

Wydawało się, że do powierzchni jest bardzo daleko.

W głowie Tannera kołatało tylko jedno słowo: „Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie”.

Wykrzykiwał je bezgłośnie, jego opatrzone przyssawkami polipowate ramiona wczepiały się w skórę Szekla i szarpanymi ruchami ciągnęły go ku powierzchni. Wokół Tannera śmigały niewyraźne kształty, wyskakiwały z cieni i znowu się w nich chowały, złowrogie i drapieżne jak barakuda, zginały się wpół i wykręcały, poruszając się bez wysiłku z rybią swobodą, w obliczu której czuł się niezdarny i ciężki. Szamotał się z chłopakiem, uciekając z morza. Był intruzem, który daje dyla przed prawdziwymi morskimi stworzeniami. Jego prze-tworzone ciało nagle zaczęło zakrawać na kiepski żart. Krzyczał i miotał się ze swoim brzemieniem, walcząc z wodą, która była teraz zupełnie obcym dla niego żywiołem.

Powierzchnię wody przebił z wrzaskiem na ustach. Zobaczył przed sobą twarz Szekla, drgającą, chlustającą z ust morską wodą i krwią, popiskującą z cicha.

– Pomocy! – darł się Tanner Sack. – Pomocy! – Nikt go jednak nie słyszał. Tanner przyssał się swymi idiotycznymi kończynami do burty „Nosidła” i usiłował wydźwignąć się z wody. – Pomocy!

Coś jest nie tak! Coś jest nie tak!

Przez wiele godzin ekipa na pokładzie „Nosidła” doglądała wielkich pomp parowych, które tłoczyły powietrze do „Meduzy”, i przygotowywała się do wyciągnięcia batysfery na powierzchnię. Jeden po drugim zapadali w rodzaj sennego odrętwienia. Niczego nie zauważyli, dopóki kobieta smarująca kabel zabezpieczający nie zaczęła ryczeć.

– Coś jest, kurwa, nie tak! – wrzasnęła i przybiegli spanikowani. Patrzyli na kabel z łomoczącymi sercami. Wielkie koło – na którym zostało ledwie parę obwodów liny – trzęsło się gwałtownie, wibrowało o pokład, wprawiało w drgania śruby mocujące. Kabel zaczął świszczeć i rozwinął się poza granicę bezpieczeństwa.

– Wyciągnąć ich! – krzyknął ktoś i ekipa podbiegła do potężnej windy.

Rozległ się huk i zgrzyt kół zębatych. Tłoki waliły w siebie jak bokserzy. Tryby silnika chciały się obracać, ale kabel stawiał im opór. Był napięty jak struna wiolinowa.

– Wyciągnąć ich, wyciągnąć ich – krzyczał ktoś bezproduktywnie, a potem z ohydnym zgrzytem ogromna winda odchyliła się gwałtownie do tyłu. Silnik dymił, buchał parą i skomlił dziecinnie, kiedy jego wnętrzności zaczęły się swobodnie obracać. Skomplikowane koła zapadkowe i zamachowe rozmyły się, wirowały tak szybko, że były niewyraźne jak zjawy.

– Ruszyła! – zakomunikowała kobieta-kaktus, co spotkało się z entuzjastycznym aplauzem. – Idzie do góry!

Batysfera nie była jednak przystosowana do tak szybkiego wypływania na powierzchnię.

Koło nabierało prędkości z idiotycznym pośpiechem, oszałamiająco szybko nawijając kabel. Tryby rozgrzały się do czerwoności i wydzielały suchy zapach spieczonego metalu.

Spuszczenie „Meduzy” na dno zajęło trzy godziny. Tarcza nawiniętego kabla rosła w oczach i wiedzieli, że zakończenie całej operacji jest kwestią minut.

– Wypływa za szybko! Odsuńcie się!

W miejscu, gdzie kabel grubości uda był wydzierany morzu, wrzała chmura słonej wody. W burcie „Nosidła” kabel wyżłobił głęboką bruzdę, skowycząc monsunem iskier.

Inżynierowie i sztauerzy na złamanie karku uciekali od maszynerii, która siłowała się z nielicznymi ocalałymi śrubami niby przerażony człowiek.

Tanner Sack wspiął się na pokład „Nosidła”, wlokąc mokry, stygnący kształt Szekla.

– Pomocy! – krzyknął ponownie, ale i tym razem nikt go nie usłyszał.

***

Na skraju Pragnieniowic Brucolac stał wychylony za burtę „Uroca” i z wytężeniem wpatrywał się w wodę. Wyrosła pod nim sklepiona, zębata głowa w koronie zmarszczek wody, skinęła raz i zniknęła. Brucolac odwrócił się do swoich pretorian.

– Już czas – powiedział.

Rozpościerając pióropusz wody, koniec kabla wyskoczył z morza i wielkim łukiem poleciał nad wirującą windą. Ciężka metalowa lina śmigała w stronę pokładu, ukazując urwany, postrzępiony koniec.

Ekipa na „Nosidle” patrzyła ze zgrozą.

Strzępiasty koniec kabla huknął o pokład z apokaliptycznym dźwiękiem, zostawiając po sobie długą smugę połamanego drewna i opiłków żelaza. Winda wciąż wirowała i koniec kabla rytmicznie biczował statek.

– Wyłączcie! – krzyknął szef ekipy, ale nawet gdyby ktoś go usłyszał pośród świstu liny, do wyłącznika nie dało się podejść. Silnik obracał wielkim kołem, chłoszcząc „Nosidło”, aż do wybuchnięcia kotła.

Kiedy eksplozja zasypała statek fabryczny roztopionymi szczątkami maszynerii, nastąpiła chwila traumatycznej ciszy. A potem „Nosidło” znowu zatrzęsło się od pożarów i wewnętrznych eksplozji.

W całym mieście zawyły syreny alarmowe.

Uzbrojeni gwardziści i ludzie-kaktusy z Niszczukowód i Czasów zajmowali stanowiska na jednostkach wokół „Nosidła”, na którego pokładzie jarzyło się i huczało wielkie ognisko. Załoga w popłochu umykała po linowych pomostach na sąsiednie statki. „Nosidło” był ogromnym okrętem, z którego trzewi wylewały się potoki mężczyzn i kobiet, uciekali stamtąd w kłębach dymu.

Odcinając się czarną plamą od płomieni, jakaś postać powoli brnęła ku jednemu z pomostów, ugięta pod brzemieniem, które kolebało się bezwładnie i ociekało. Usta tego człowieka były szeroko otwarte, ale jego słów nie dało się usłyszeć.

***

– Wszyscy wiecie, co macie robić? – szepnął lakonicznie Brucolac. – To do dzieła.

Tak szybko, że oko z trudem za tym nadążało, rój postaci wzbił się nad „Uroca”.

115
{"b":"94843","o":1}