Литмир - Электронная Библиотека

– Jesteśmy w złym miejscu – powiedziała Chion przez ściśnięte gardło. – Zeszliśmy na dno oceanu.

Jeszcze zanim zdążyła powiedzieć to zdanie do końca, jej głos przeszedł w drżący szept, bo zdała sobie sprawę, że jest w błędzie. Johannes skinął głową z poczuciem triumfu i trwożnej czci, jak człowiek, któremu objawił się jego bóg.

Serce awanka znowu zabiło i na płaskim polu wyrósł potężny grzbiet, wysoki na sześć metrów, wzbijając kłęby cząstek kurzu i szlamu. Grzbiet wybiegał poza zasięg lampy, rozwidlając się na dwoje i troje, tworząc na płaskowyżu siatkę ścieżek.

Była to żyła.

Napełniała się krwią, wybrzuszała, żeby po chwili opaść.

Okręt podwodny zjechał we właściwe miejsce. Znajdowali się nad grzbietem awanka.

Nawet Krüach Aum, człowiek pozbawiony emocji, sprawiał wrażenie osłupiałego. Zsunęli się głowami i nawzajem dodawali sobie odwagi.

Krajobraz pod nimi był topografią zwierzęcia.

„Meduza” sunęła powoli, siedem i pół metra nad powierzchnią awanka, mając pod sobą dolinę między dwiema żyłami. Zahipnotyzowany Johannes przez gęstą wodę obserwował ubarwienie potwora Spodziewał się anemicznej bieli, a tymczasem nakrapiana epidemia mieniła się setkami odcieni, pozwijanych w spirale równie charakterystyczne jak odciski palców: marmurkowe szarości, czerwienie ochry…

Miejscami z grzbietu awanka sterczały wypustki, które przypominały skałę albo róg – witki wyrastające wokół „Meduzy” niby skamieniałe drzewa. Chion lawirowała między nimi ostrożnie.

Przepływali nad otworami w epidermie awanka, zmarszczonymi wyrwami, które nagle się powiększały i ukazywały ziejące sztolnie, gładkie, pulsujące tunele, które prowadziły do wnętrza ciała, pokryte pęcherzykami większymi od człowieka.

„Meduza” unosiła się nad grzbietem awanka jak pyłek.

– Na bogów, na co my się porywamy? – szepnął Johannes. Krüach Aum szkicował coś i robił notatki, podczas gdy Johannes wybałuszonymi oczami wpatrywał się w istotę, w której przywołaniu brał udział.

– Światła mamy na góra dwie godziny – powiedziała Chion z niepokojem w głosie.

Okręt podwodny przeskoczył nad zagajnikiem tych włosów wielkości wieży kościelnej i zszedł między dwie narośle – końcówki skrzeli, blizny, może płetwy. Krajobraz marszczył się od ruchu. Jego kontury powoli się zmieniały, płaska powierzchnia opadała w dół.

– Docieramy do jego boku – stwierdził Johannes. Nagle zaczerniała pod nimi otchłań, przepaść ze ścianami ze zrogowaciałej epidermy. Johannes usłyszał, że jego oddech utracił regularność, kiedy awank się skończył i „Meduza” rozpoczęła zjazd wzdłuż jego boku. Światło grało na warstwach komórek i pasożytniczego życia, którego nagle się wokół nich namnożyło. Na widok geografii swego pacjenta poczuli się bardzo mali. Pojawiły się zmarszczki, dziesiątki wielkich kolein jak na tektonicznym uskoku, zakrzywiających się w stronę udźca, płetwy albo ogona. – Myślę, że dopływamy do jakiejś kończyny – oznajmił, pokazując palcem. Woda na przemian drgała spazmatycznie i nieruchomiała. Żłobienia w skórze awanka zagęściły się. Po każdym uderzeniu serca wyskakiwały ogromne siatki potężnych żył, misterne jak na pękniętym szkle, przecinające muskuły wielkie jak góry. Kraby chowały się w tych bruzdach przed światłem. W wodzie unosiły się nieczystości. Lampa złapała chmurę atramentowatej cieczy – Co to jest? – szepnął Johannes.

„Krew” – napisał Krüach Aum.

Serce znowu się skurczyło i ciemna substancja chlusnęła do wody, aby rozpłynąć się na wszystkie strony. Światło latarni kluczyło między mackami krwi i trafiło na jakąś twardą regularną powierzchnię z tyłu.

Batynauci zachłysnęli się powietrzem: była to końcówka masywnej żelaznej uprzęży. Obrośnięta skorupą muszli ślimaków dawno zabitymi przez ciśnienie i prymitywnymi organizmami głębin. Jedno ogniwo powielało swym kształtem krzywiznę awanka.

– Bogowie, może to przez nas – szepnęła Chion. – Może to łańcuchy, cugle go poharatały.

„Meduza” zawróciła i podskakiwała w krwawych turbulencjach. Krew bryzgała zza pagórków na ciele awanka.

– Patrzcie! – krzyknął nagle Johannes. – Tam!

Sześć metrów niżej skóra awanka była okaleczona, sączyła krwią i ropą. Przypominało to kopalnię odkrywkową: szeroki, długi rów o głębokości co najmniej dziewięciu metrów, umykający w mrok. Jego ściany były miazgą pogruchotanych komórek zapaskudzonych osadem tej oleistej wydzieliny ropnej. Na oczach batynautów półpłynne zakrzepy odrywały się, wzbijały do góry, rozciągały w sznury i pękały.

Na dnie wyrwy fosfor wyłowił mokrą plamę czerwieni mięsa.

– Na kopulującego Jabbera! – syknął Johannes. – Nic dziwnego, że zwolnił.

Krüach Aum napisał coś pospiesznie i ustawił kartkę do światła latarni. „To jest nic w stosunku do rozmiarów awanka” – przeczytał Johannes. „Musi być coś jeszcze”.

– Patrzcie – powiedziała Chion. – Ta wyrwa nie styka z wędzidłem. To nie metal go okaleczył. – Zapadła cisza. – Musieliśmy coś przeoczyć.

Po obu stronach wznosiły się ściany pokancerowanego naskórka, opuszczali się jakby na dno kanionu. Jak podróżnicy nanoszący na mapy jakąś nieznaną rzekę, usiłowali dotrzeć do źródeł rany.

Koniec wąwozu znikał przed nimi w ciemnościach na długo przed punktem zbiegu perspektywy. Po każdym uderzeniu serca awanka wzbierała wokół nich krew i zanim się rozproszyła, przez chwilę nic nie widzieli.

Wyczuwali w dole i po bokach jakieś niewielkie ruchy – padlinożercy karmili się obnażonym mięsem.

Okręt podwodny sunął powoli w cieniach tego organicznego parowu. Wszyscy pasażerowie wypełnionego powietrzem metalowego bąbla zadawali sobie w duchu pytanie: „Jaka jest przyczyna?”

Skręcali razem z wąwozem, kiedy wyrastały przed nimi ściany zniszczonej skóry. „Meduza” meandrowała w wodzie.

– Coś się poruszyło, widzieliście?

Chion zbielała na twarzy.

– Tam! Tam! Widzieliście? Widzieliście?

Cisza. Wytrysk krwi. Cisza.

Johannes próbował dojrzeć to, co zobaczyła Chion.

Parów rozszerza się. Są nad krawędzią głębokiego dołu z krwią i ropą na dnie, ciągnącego się na dziesiątki metrów. Rana awanka.

Coś się porusza. Johannes krzyczy, pozostała dwójka idzie w jego ślady.

W krwi coś się porusza.

– Bogowie kochani – szepcze Johannes, po czym jego głos zamiera i przeistacza się w myśl. „Bogowie”. Dzieje się coś nieuchronnego i złego.

„Meduza” podskakuje do wtóru kolejnych krzyków. Coś nią poniewiera.

Johannes ma częściowo sparaliżowany umysł. „Musimy to znaleźć i wyleczyć, musimy zlokalizować źródło choroby i usunąć je, wyciąć”. Ale kiedy zjeżdżają do wnętrza dołu, do jądra dolegliwości awanka, na Johannesa spływa trauma strachu.

„Był we mnie, odkąd fale zamknęły się nad moją głową”.

Zepsuta krew pulsuje dziwnymi prądami. Okręt podwodny znowu wibruje, gdy trafia weń coś ciężkiego, niewidocznego. Chion zaczyna wyć.

Kręcąc powoli głową, w nagle zakrzepłym czasie, Johannes obserwuje dłonie strupodziejki, ociężałe i niezdarne jak kikuty, szarpiące za dźwignie, żeby dać całą wstecz. W batysferę znowu coś łomocze.

Johannes uzmysławia sobie, że razem z Chion krzyczy: „Uciekajmy, uciekajmy!”

Słychać stukanie o właz „Meduzy”.

Johannes wrzeszczy ze strachu, wpatrzony w hemorówninę na dole.

W oscylującym świetle lampy wykwitła gęstwina czarnych kwiatów, strzelających grubymi łodygami ku temu zimnemu, fałszywemu słońcu, muskularnych i żylastych. To nie łodygi, lecz ramiona, to nie kwiaty, lecz dłonie, z zakrzywionymi szponami, drapieżnie rozpostarte. Teraz unoszą się torsy, głowy i całe ciała, wyskakują z chmury krwi, w której kąsały i pluły jadem.

Jak duchy wyrastające spod cmentarnej ziemi, istoty te wznoszą się do góry, roztrzepują ogonami krew, patrzą na przybyszów gigantycznymi oczami, w które Johannes zagląda z trwożnym podziwem. Ich twarze zastygły w nieświadomym wyrazie uśmiechów, które kpią z niego. Spomiędzy zębów większych od jego palców sterczą strzępy mięsa.

Stworzenia te z wdziękiem węgorza płyną ku batysferze, która obraca się pod ich ciężarem, która jest wciskana w dół ich wyciągniętymi rękami, bulaje nagle ulatują do góry, załoga wpada na siebie, leżą i wrzeszczą, wrzeszczą i w dogorywającym świetle latarni patrzą na twarze w iluminatorach, na łapczywe dłonie.

Johannes wie, że usta ma rozciągnięte, ale nie słyszy swojego krzyku. Choć cała trójka w panice okłada się pięściami, Johannes nic nie czuje.

Światło wylewa się z „Meduzy” i jest pochłaniane przez czeluść. Johannes patrzy, jak groźne stworzenia naciskają na bulaje i w głowie tłucze mu się histerycznie jedna myśl: „To one są chorobą, to one są chorobą”.

Ale one tłoczą się teraz wokół batysfery. Rozbijają lampę fosforową, która pryska bąbelkami, i teraz wykrzywione strachem twarze oświetla tylko mizerny, żółty blask latarni wewnętrznej.

Sześć kilometrów pod powierzchnią morza Johannes wpatruje się w parę oczu za iluminatorem. Uświadamia sobie z całą wyrazistością, jak musi się jawić tym oczom: twarz poobijana na skutek kotłowaniny ze żłobieniami uwydatnionymi przez światło latarni, zastygła w wyrazie najwyższej zgrozy.

Johannes patrzy, jak na poniewieranych bulajach wykwitają żyłki. Patrzy, jak pęknięcia rozpełzają się na wszystkie strony. Szkło skrzypi okręt podwodny trzęsie się. Johannes odsuwa się od zniszczonego iluminatora, jakby te parę centymetrów mogło go zbawić.

Kiedy batysferą wstrząsają przedśmiertne konwulsje, kiedy zbryzgane krwią istoty i morze faluje żarłocznym wyczekiwaniem, latarnia gaśnie i w chaotycznej, rozgrzanej plątaninie trzech głosów i ciał Johannes jest zupełnie sam.

Rozdział czterdziesty czwarty

Słońce zaszło, ale woda wciąż była ciepła. I prawie nieruchoma. Pod jej powierzchnią konstelacja baniek światła wydobywającego się z okien statków wyławiała z ciemności podbrzusze Armady.

114
{"b":"94843","o":1}