Spuściwszy nisko głowę, bąknęłam jakieś zdawkowe przeprosiny, przecisnęłam się korytarzem i pobiegłam schodami do wyjścia, mając nadzieję, że nie będą mnie ścigać. Wypadłam na parking i pospiesznie wskoczyłam za kierownicę jeepa.
Pojechałam ulicą Saint James do Olden, przecięłam aleję Trenton i skręciłam w Starka. Mogłam wybrać prostszą drogę do szpitala świętego Franciszka, ale chciałam po drodze zabrać Jackie. Jadąc ulicą Starka, rzuciłam przelotne spojrzenie na okna sali treningowej. Z mojego punktu widzenia Ramirez był już skończony. Gdyby i teraz udało mu się jakimś cudem uniknąć aresztowania, musiałby mieć ze mną do czynienia. A ja byłam gotowa obciąć mu kutasa tępym nożem, gdybym go spotkała na swej drodze.
Ujrzałam Jackie wychodzącą z pobliskiego baru, gdzie zapewne jadła śniadanie. Zahamowałam z piskiem opon i zawołałam przez uchylone drzwi:
– Wskakuj!
– A co się stało?
– Lula jest w szpitalu. Ramirez ją dopadł.
– Boże… – szepnęła dziewczyna. – Tego się obawiałam, miała złe przeczucia. Jak ona się czuje?
– Nie wiem dokładnie. Z samego rana znalazłam ją przywiązaną do drabinki pożarowej za moim oknem. Ramirez ją tam zostawił jako ostrzeżenie dla mnie. Kiedy zabierała ją karetka, była nieprzytomna.
– Stałyśmy razem, kiedy przyszli po nią. Lula nie chciała iść, ale nikt nie ma prawa czegokolwiek odmówić Ramirezowi. Jej chłop stłukłby ją na kwaśne jabłko…
– I tak została pobita do nieprzytomności.
Znalazłam wolne miejsce na parkingu przy alei Hamilton, kilkadziesiąt metrów od tylnego wejścia do szpitala. Włączyłam alarm, zamknęłam wóz i obie z Jackie ruszyłyśmy energicznym krokiem. Dziewczyna musiała być znacznie cięższa ode mnie, lecz gdy stanęłyśmy przed kontuarem recepcyjnym, nawet nie oddychała szybciej. Pewnie wyrobiła sobie znakomitą formę, stercząc po całych dniach na świeżym powietrzu.
– Niedawno przywieziono tu karetką dziewczynę o imieniu Lula – oznajmiłam pielęgniarce.
Ta przyjrzała mi się badawczo, następnie przeniosła wzrok na Jackie, która miała na sobie jaskrawozielone skąpe szorty, odsłaniające niemal do połowy jej pośladki, zwykłe piankowe klapki oraz króciutką obcisłą bluzeczkę w kłującym, różowym kolorze.
– Jesteście jej krewnymi? – spytała podejrzliwie.
– Lula nie ma tu żadnych bliskich.
– Musimy znać jej dane personalne do akt.
– Mogę podyktować – zaoferowała Jackie.
Kiedy formalności dobiegły końca, poproszono nas, byśmy usiadły na ławce i zaczekały. Siedziałyśmy w milczeniu, bez zainteresowania przeglądając stare pisma ilustrowane i obserwując ludzkie tragedie, których dowody były aż nadto widoczne w poczekalni. Po upływie pół godziny znowu zapytałam o Lulę i dowiedziałam się, że jeszcze robią jej prześwietlenia. Spytałam więc, ile to może potrwać, lecz pielęgniarka nie umiała odpowiedzieć. Obiecała jednak, że gdy tylko coś będzie wiadomo, wyjdzie do nas któryś z lekarzy. Powtórzyłam to Jackie, ta jednak tylko mruknęła zniechęcona:
– Tak, czekaj tatka latka…
Czułam narastający głód kofeiny, poprosiłam więc ją, by została w poczekalni, sama zaś wyruszyłam na poszukiwanie kafeterii. Powiedziano mi, żebym się kierowała wzdłuż ciemnych śladów wydeptanych na podłodze, a na pewno trafię do jakiegoś baru. Zapakowałam cały kartonik kanapkami i dwoma dużymi kubkami z kawą, a po namyśle dokupiłam jeszcze dwie pomarańcze, wychodząc z założenia, że witaminy pomogą nam zachować zdrowie i dobrą formę. Wracając korytarzem, pomyślałam, że to prawie tak, jakbym pamiętała o włożeniu czystych majtek na wypadek, gdybym miała zginąć w katastrofie samochodowej. No cóż, przezorności nigdy za wiele.
Lekarz zjawił się dopiero po następnej godzinie.
Spojrzał uważnie na mnie, potem na Jackie, która nerwowo obciągnęła bluzeczkę i usiłowała zakryć pośladki nogawkami szortów. Ale jej wysiłki były daremne.
– Czy panie są krewnymi poszkodowanej? – zwrócił się do Jackie.
– Mniej więcej. Jak ona się czuje?
– Jest w kiepskim stanie, ale rokowania są dobre. Straciła mnóstwo krwi i doznała wstrząsu mózgu. Na całym ciele ma wiele ran, które trzeba pozszywać i opatrzyć. Przewieźliśmy ją na oddział chirurgiczny. Na pewno potrwa to jakiś czas, zanim znajdzie się na sali ogólnej. Sądzę, że nie ma sensu tu czekać, mogą panie przyjść za dwie godziny.
– Nie ruszę się stąd na krok – oznajmiła Jackie.
Przez dwie godziny nikt się nami nie interesował. Zjadłyśmy wszystkie kanapki, a ponieważ nie było ich zbyt wiele, rozprawiłyśmy się też z pomarańczami.
– Wcale mi się to nie podoba – mruknęła w końcu Jackie. – Nie cierpię takich przybytków. Wszystko tu cuchnie konserwowanym zielonym groszkiem.
– Widzę, że chyba dużo czasu spędzałaś w szpitalach.
– Taki los.
Nie zamierzała niczego więcej wyjaśniać, a ja wolałam się nie dopytywać. Znowu zaczęłam się rozglądać na wszystkie strony i zauważyłam Dorseya rozmawiającego z pielęgniarką w recepcji. Energicznie potakiwał głową, zapisując jej odpowiedzi na swoje pytania. W końcu pielęgniarka ruchem głowy wskazała nas i po chwili Dorsey ruszył w tę stronę.
– Co z Lula? – zapytał. – Są jakieś wieści?
– Zabrali ją na chirurgię.
Przysunął sobie krzesło i usiadł obok mnie.
– Nie zdołaliśmy jeszcze odnaleźć Ramireza. Nie wie pani, gdzie on może przebywać? Może powiedział coś ciekawego, zanim uruchomiła pani zapis w automatycznej sekretarce?
– Mówił, że widział, jak wciągam Lulę przez okno do sypialni. Widział też policjantów w moim mieszkaniu. Musiał obserwować dom z bliskiej odległości.
– Prawdopodobnie dzwonił z aparatu w samochodzie.
Przyznałam mu rację.
– Oto moja wizytówka – rzekł, zapisując na odwrocie ciąg cyfr. – A to domowy numer. Jeśli zobaczy pani Ramireza bądź odbierze kolejny telefon od niego, proszę mnie natychmiast powiadomić.
– Nie sądzę, żeby łatwo było mu się ukryć – powiedziałam. – Jest miejscowym bożyszczem. Prawie każdy go rozpozna.
Kiedy Dorsey chował długopis do wewnętrznej kieszeni marynarki, dostrzegłam kolbę rewolweru wystającą mu z podramiennej kabury.
– W tym mieście jest wiele osób, które zrobią wszystko, żeby ukryć Benito Ramireza i zapewnić mu ochronę. Mieliśmy z tym już kilkakrotnie do czynienia.
– Możliwe, ale do tej pory nie zdobyliście dowodu w postaci utrwalonej na taśmie rozmowy.
– Zgadza się. Ta kaseta w znaczący sposób zmienia sytuację.
– Niczego nie zmienia – wtrąciła Jackie, gdy Dorsey odszedł. – Ramirez zrobi to, co mu się spodoba. Nikt nie wystąpi przeciwko niemu tylko dlatego, że stłukł jakąś dziwkę.
– My wystąpimy – powiedziałam stanowczo. – Możemy go powstrzymać. Namówimy Lulę, żeby złożyła zeznania.
– Na pewno – bąknęła Jackie. – Widzę, że jeszcze mało wiesz.
Dopiero o trzeciej pozwolono nam zobaczyć Lulę. Nie odzyskała przytomności i leżała na oddziale intensywnej terapii. Wyznaczono każdej z nas dziesięciominutowe odwiedziny. Trzymając dłoń leżącej bez czucia dziewczyny, obiecałam jej solennie, że wszystko dobrze się skończy. Kiedy mój czas dobiegł końca, powiedziałam Jackie, że nie będę na nią czekać, ponieważ mam umówione spotkanie. Ona zaś rzekła stanowczo, że nie ruszy się ze szpitala, dopóki Lula nie otworzy oczu.
Zjawiłam się na strzelnicy pół godziny przed przyjazdem Gazarry. Uiściłam opłatę, kupiłam paczkę nabojów i zajęłam miejsce na stanowisku. Najpierw poćwiczyłam strzelanie z równoczesnym odwodzeniem kurka palcem, później skupiłam się na trafianiu w wybrany punkt tarczy. Wyobrażałam sobie, że stoję naprzeciwko Ramireza. Celowałam mu prosto w serce, krocze, w nos.
Eddie przyjechał na strzelnicę o wpół do piątej. Postawił na pulpicie przede mną drugą paczkę amunicji i zajął sąsiednie stanowisko. Zanim zużyłam drugą porcję nabojów, czułam się już wyśmienicie i nie miałam żadnych oporów przed korzystaniem z broni palnej. Ostatnich pięć kul zostawiłam w bębenku rewolweru i schowałam go z powrotem do torebki. Poklepałam Ediego po ramieniu i pokazałam na migi, że wychodzę.
Pospiesznie wsunął swego glocka do kabury i ruszył za mną. Zatrzymaliśmy się na parkingu, żeby zamienić parę słów.
– Słyszałem przez radio, jak rano wzywali patrol do ciebie – rzekł Gazarra. – Przepraszam, że nie mogłem przyjechać, byłem zajęty. Rozmawiałem też na komendzie z Dorseyem. Powiedział, że zachowywałaś się bardzo spokojnie, włączyłaś zapis w automatycznej sekretarce, kiedy zadzwonił Ramirez.
– Trzeba było mnie widzieć pięć minut wcześniej. Nie mogłam sobie przypomnieć, że numer pogotowia ratunkowego to dziewięćset jedenaście.
– Nie przyszło ci do głowy, żeby wyjechać na jakiś czas?
– Owszem, zaświtała mi taka myśl.
– Cały czas nosisz rewolwer w torebce?
– Ależ skąd! Przecież to by było wbrew przepisom.
Eddie westchnął ciężko.
– Tylko nie pokazuj go nikomu, dobra? I zadzwoń do mnie, jak coś się wydarzy. Gdybyś chciała, możesz zamieszkać u nas na tak długo, jak będzie trzeba.
– Dziękuję.
– Sprawdziłem ten numer rejestracyjny, który mi dałaś. To furgonetka ściągnięta na parking policyjny za pozostawienie jej w niedozwolonym miejscu. Właściciel nigdy się po nianie zgłosił.
– Ja jednak widziałam Morelliego za kierownicą tego auta.
– Widocznie pożyczył ją sobie.
Uśmiechnęliśmy się oboje na myśl, że Joe posługuje się wozem wykradzionym z policyjnego parkingu.
– A co z Carmen Sanchez? Ma samochód?
Gazarra wyciągnął z portfela zapisaną kartkę.
– Zapisałem jego markę, kolor i numer rejestracyjny. Nie został zarekwirowany ani odstawiony na parking. Może chcesz, żebym odwiózł cię do domu i sprawdził, czy w mieszkaniu jest wszystko w porządku?
– Nie, dziękuję. Pewnie z połowa mieszkańców budynku do tej pory koczuje w korytarzu i czeka na mój powrót.
Dreszczem przejęła mnie myśl, że w całym mieszkaniu zostały ślady krwi Luli. Czekała mnie uporczywa walka z przerażającymi dowodami dzieła Ramireza. Pamiętałam, że ślady krwi są na słuchawce telefonu, ścianach, blacie kuchennym i na podłodze. Obawiając się, że te ciemne smugi mogą znów wywołać u mnie histerię, wolałam podjąć z nimi walkę w samotności i nie okazywać przed nikim, jak bardzo się boję.