Przedstawienie było marne, ale też dzielnica wokół Bramy Solnej mocno ostatnimi czasy zubożała i co lepsi kuglarze woleli rozbijać namioty gdzie indziej. Ukryty w grupie czeladników garncarskich Jaszczyk z wysiłkiem udawał rozbawienie. Nie było mu do śmiechu, wcale nie. Co chwila czuł na plecach uporczywy wzrok, zdawało mu się, że spadnie na niego ciężka łapa powroźnika i powloką go do Wiedźmiej Wieży.
Dzień przybrał dla Jaszczyka zgoła nieoczekiwany obrót. Wczesnym popołudniem, gdy rozmyślając łakomie o skarbach kapłanów Zaraźnicy, wspinał się do domostwa Krotosza, w zaułku dostrzegł znajomą posługaczkę z gospody Pod Wesołym Turem.
Nie zdjęła nawet poplamionego fartucha, a zęby dzwoniły jej ze strachu.
– Powroźnicy powlekli twoją matkę i siostry do cytadeli – wykrztusiła i uciekła, stukocząc drewnianymi chodakami.
Okręcił się na pięcie i pognał bocznymi uliczkami w dół Jaskółczej Skały. Do kantoru Fei Flisyon wracać nie mógł; żeby go Pod Wesołym Turem dziewka chciała przechować, nie wierzył, więc zaszył się w posiadłości wielmożnego Karczocha. Ponieważ z Wiedźmiej Wieży nikt inaczej nie wyszedł, jak na stos, nie przemyśliwał, jakim sposobem matkę oprawcom wydrzeć, tylko jak własną skórę uchronić.
Kiedy baszty cytadeli poczerwieniały od zachodzącego słońca, Jaszczyk wychynął wreszcie z porzeczkowej chachmęci. A potem, ponieważ sam nie wiedział, co lepszego mógłby zrobić, powlókł się ku Solnej Bramie spotkać Szarkę.
Odziany w łaciaty kostium błazen śpiewał sprośną piosenkę o kopiennickich gamratkach, a że w Spichrzy nie kochano ludzi z gór, widownia rechotała donośnie. Jaszczyk rozglądał się coraz niespokojniej. Dopiero gdy wesołek skończył śpiewkę i gapie poczęli się rozchodzić, dojrzał Krotosza przyczajonego pod okapem kramu kaletnika. Płaszcz kapłana pstrzyły rzepy i drobne gałązki, jego ręce drżały gorączkowo. Szarka zaś, w przyodziewku najemniczki, z dwoma mieczami przypasanymi do boków, beznamiętnie przyglądała się mieszczanom.
– Zabrali moich do Wiedźmiej Wieży – poskarżył się Jaszczyk.
Dziewczyna uniosła lekko brew, nawet na niego nie spojrzała.
– Miałeś wprowadzić mnie do cytadeli – przypomniała, wciąż taksując wzrokiem przechodniów.
Jaszczyk zaniemówił. Ona o nic nie dba, przyszło mu nagle do głowy. Choćby cała Spichrza wypaliła się jak gliniana skorupa, za jedno jej. Przejdzie przez popiół, otrząśnie chodaki i ani się obejrzy za siebie. Z nagła łzy, głupie, zdradliwe, zakręciły mu się w oczach.
– Jakże wy tak możecie – ujął się za nim kapłan. – Toż widać, że chłopak ledwo żyw.
– Ale żyw jeszcze, choć przepowiedziałam, że śmierć swoją w liście Mierosza przeczytał – zauważyła beznamiętnie Szarka. – Teraz nie czas rozpaczać. Trzeba stąd co rychlej głowę unosić – lekko skinęła brodą ku wyłaniającej się z Bramy Solnej grupie powroźników.
Oprawcy przystanęli, przyglądając się popisom błazna i choć wśród gapiów nie powstało żadne większe zamieszanie, w jednej chwili zrobiło się wokół nich nieco przestronniej. Pomimo strachu przed wiedźmami i najazdu szczuraków, mieszczanie obawiali się powroźników równie mocno, jak ściganego przez nich plugastwa.
– Ilu ich jeszcze do miasta ściągnie? – wybuchnął piskliwie kapłan.
– Wielu – odparła rzeczowo. – Idę o zakład, że wasz dom nie był ostatnim, który spłonie tej nocy. Nie – potrząsnęła głową – nim odmieni się księżyc, miasto będzie jasne od stosów. Patrzcie! – W piosenkę wesołka wkradło się babskie zawodzenie i spod łuku bramy wyszedł orszak pogrzebowy.
Drobny sterany konik ciągnął furę, słabo zaścieloną sianem, z zawiniątkiem pośrodku. Ano, pomyślał Jaszczyk, nic więcej tam nie zostało, aby przygarść kości dobrze przez zwierzołaków obgryzionych. Błazen urwał śpiewkę w pół zwrotki, jedynie tamburyn zagrzechotał. Dziewczyna z bębenkiem przystanęła z uniesioną dłonią, a karawan powoli toczył się w dół ulicy, aż zawodzenie żałobni – czek przemieszało się z przyciszonymi okrzykami biedoty, która w bocznych uliczkach świętowała wigilię Żarów.
U Bramy Solnej sposępniali ludzie rozchodzili się z wolna.
Odblask pochodni padł na twarz Szarki i wtem Jaszczykowi zdało się, że zza jej pleców bije pożar, że dom za nią stanął w ogniu, że cała Spichrza gorzeje. Nie wiedział, skąd mu się biorą takie myśli, lecz niespodzianie przypomniał sobie opowieść o jałowym polu, na którym umierali Stworzyciele. Opowieść o Annyonne: “I czarne kruki oznajmiały jej przyjście, i pożoga głosiła jej imię".
– Przez was to wszystko – ozwał się chrapliwym głosem. – Przez was niby zapowietrzeńców nas tropią a ścigają. Bo czy mać moja zmawiała się ze szczurakami? Albo siostry? W czym one zawiniły? Ja sam winien i tym tylko, żeście mnie złotem i pieszczonymi słowy zwiedli, skuglowali.
– Jaszczyk! – upomniał go kapłan.
– Przez wasze kapłańskie spiski – ciągnął coraz gwałtowniej. – Przez urąganie księciu, przez zmawianie się ze zwajeckimi bluźniercami. No, co się tak gapicie? – prawie wrzasnął na zdumionego Krotosza. – Nie wiecie, kogo ona w Spichrzy szuka? A Suchywilka, zwajeckiego kniazia, nikogo innego! I niech go sobie znajdzie, mnie to już za jedno. Do żebrackiej gospody, wedle szpitala Cion Cerena, idźcie i o karła pytajcie, on was do cytadeli wprowadzi. I niech was wieczny ogień pochłonie!
I przekleństwo, i obelga spłynęły po niej bez śladu. Odwróciła się i odeszła szeroką ulicą, tylko rozrzucone na plecach włosy mignęły jeszcze raz z oddali. A kiedy zniknęła, cała wściekłość i gorycz opuściły nagle Jaszczyka.
– Czemuż ją wasza bogini wybrała – spytał żałośnie – gdy ona jako sama śmierć, jako zatracenie?
– A po cóż nam to wiedzieć, Jaszczyk? – martwym głosem powiedział Krotosz. – Chodźmy już lepiej. Chodźmy.
A potem wsparli się o siebie, znękany człowiek w brudnym płaszczu i chudy, obdarty wyrostek, i pokuśtykali ku Bramie Solnej. Dobrze zaprawieni winem pachołkowie ani na nich spojrzeli, więc poszli dalej, za mury miejskie, poprzez błonia rozżarzone od ognisk pątników. Droga była pełna wędrowców ciągnących do Spichrzy na Żary, a oni mozolnie szli w przeciwnym kierunku. I żaden nie obejrzał się, póki miasto i Jaskółcza Skała nie zniknęły w oddali.
* * *
Tego wieczoru w żebrackiej gospodzie wszyscy rozprawiali o wiedźmach i szczurakach. Poza tym nastrój panował radosny, jako że dla dziadów święto Żarów to najlepsza w roku sposobność do napchania brzuchów. Miedziaki i ćwierćgroszówki z brzękiem toczyły się po szynkwasie, a gospodarz ledwo nadążał z napełnianiem kubków słynną spichrzańską okowitą.
Gdy Szarka zajrzała do środka, żadna głowa nie podniosła się znad ławy. Wnętrze było proste. Jedynie tylną ścianę, a był nią w istocie mur szpitala Cion Cerena, postawiono z ciosanego kamienia, pozostałe zaś zbito niedbale z grubych desek, co nadawało karczmie wygląd wiejskiej szopy. Poczerniały stół, ciężkie ławy, kilka niskich stołków, ot, całe ochędostwo. Pod stołem, na twardo udeptanym klepisku spała wychudła suka, z rzadka budząc się z drzemki, gdy ktoś rzucił jej kość, której nie zdołały zmiażdżyć człowiecze szczęki. W głębi, za kontuarem gruba bosonoga dziewka strugała karasie.
Przy palenisku grupa obdartusów grała w kości. Po prawdzie, uciecha ta była w Spichrzy surowo zabroniona edyktem księcia Evorintha, lecz żaden z miejskich pachołków nie był na tyle zuchwały, by zapuszczać się do dziadowskiej gospody. W kącie trzech zwróconych plecami do izby mężczyzn naradzało się szeptem. Mizerny człowieczek o twarzy oszpeconej zajęczą wargą obejrzał się przez ramię, przesunął wzrokiem po Szarce i zaraz obrócił się ku kompanom.
– A luda co się zlazło! – przy stole krępy żebrak z opaską ślepca niedbale zsuniętą na szyję rozprawiał o wiedźmie, którą pod wieczór sprawiono na Rybim Rynku. – Aż w nosie kręciło od szpikanardy, czosnku i wołka, co się nimi obwiesili ze strachu przed urokiem. Trzech powroźników, nie nasi, nie z Wiedźmiej Wieży, ale widno z gór ściągnęli, bo gęby mieli czarniawe, ogorzałe, a ślepia złe i przewrotne, przytroczyło wiedźmę do słupa i jeden ją wielce umiejętnie szarpał rozgrzanymi kleszczami, powolutku, aby nie sczezła przed czasem. Z początku zapierała się i znajomków o litość błagała, bo była tutejsza, u Starej Bramy chmiel warzyła. Ale kiedy ją nieźle wiedźmimi pazurkami popróbował, jako ptaszka śpiewać zaczęła – zarechotał – cieniutenko, i kumoterki wydawać.
– Ech, popamiętają zamsiki to szczurze święto – zaśmiał się inny. – Draby po domach chodzą, wiedźmy spod pierzyn wyciągają. Nie jeno zielarki, ale i panie paradne.
– Aby drzwi dobrze zawrzyjcie! – krzyknął gospodarz, kiedy Szarka przechodziła nad wysokim progiem. – Pierwszy raz was widzę, siostro – dodał podejrzliwie. – Tu zarobku nie znajdziecie.
– Nalejcie okowity – rzuciła mu kilka miedziaków. – Karła szukam.
– A, karła – uspokoił się nieco. – Tedyście w czas przyszli, bo właśnie Szpotawego do cna ograbił. Może będzie z wami gadać.
Z glinianym kubkiem w ręce Szarka przepchnęła się nieco bliżej paleniska. Przysiadła, popijając okowitę, i niedbale przyglądała się grającym.
Stara suka wylazła spod stołu, położyła łeb na kolanie dziewczyny, która bezwiednie zaczęła gładzić wyliniałą sierść zwierzęcia. Lubiły ją psy, choć doprawdy nie wiedziała, dlaczego. Niegdyś wieczorami zakradały się do jej komnaty, brązowe suche posokowce, zażarte i śmigłe w polowaniu. Mokerna gniewała się, krzycząc, że nie przystoi, by bydlęta sypiały u pani w alkierzu, lecz ona nigdy nie potrafiła ich odpędzać. I na końcu, choć były rzeczy dawniejsze i bardziej zapiekłe, to właśnie miało je poróżnić dotkliwiej może niż wszystko inne. Wspomnienie złotookiej suki z rozprutym brzuchem, gdy zdychała u jej stóp.
Mokerna, ciężkie, zgrubiałe ręce na moim czole – nie płacz, córuchno, nie trza w nocy płakać, jeszcze twoich krew nie pobielała, wstyd tobie płakać.
Ciężki od rosy łan, zimna, twarda ziemia, chodźmy w pole, mateńko, chodźmy w pole spać, nie znajdą nas nocką, nie ubiją. Pasiasty biało – niebieski fartuch. Sen.