Czterech jeźdźców, niskie sterane konie o krótko urżniętych ogonach. I ta dziewczynka wciąż krzyczy, choć suchy kurz drogi drapie gardło, krzyczy nawet wówczas, gdy pasiasty fartuch dawno zniknął w kurzawie.
Obietnice daremne, w złą godzinę wypowiedziane słowa. Wrócę, Mokerno, nie zapomnę. A zdało się raczej z pamięci wygnać, żelazem wypalić…
U stołu wciąż gadano o wiedźmach. Szarka czujnie nastawiła uszu, ale dowiedziała się tylko tyle, że nazbyt mokre drewno na stos podłożono, a skazanym zawczasu wyrwano języki, by oprawców nie przeklęły. Podobno były młode, ale dobrze w plugawym rzemiośle zaprawione. Nie dość że się pokładały ze szczurakami, ale jeszcze dzieciątka maleńkie dla nich kradły. A wiadomo przecież, iż dla złego nie ma większej rozkoszy, niż wytoczyć krew z niewinnego dziecka i jady z niej okrutne warzyć.
Przy kościach zostało trzech graczy: wielki chłop na gębie żelazem pryskowany, jednoręki i karzeł. Po przyodziewku niziołka było znać, że w innej kompanii się obraca, nie pomiędzy żebrakami. Co nie dziwiło, bo karłów za wesołków przy dworach panowie trzymali i wielce ich ceniono. Zazwyczaj były to krzywulce niewydarzone, koślawe, paskudne. Tymczasem niziołek przy kominie był wcale kształtny. Plecy miał proste, opięte czerwonymi rajtuzami łydki zgrabne, tyle że żebrakom ledwie do łokcia sięgał. Bujna, starannie spleciona broda niemal zupełnie przesłaniała mu twarz. Bulwiasty nos przebijał się przez gęstwę włosów, a głęboko osadzone czarne oczka były zdumiewająco bystre. Szarka nie potrafiła odgadnąć jego wieku.
Rzut piętnowanego okazał się niepomyślny. Zniechęcony wytrząsnął z sakiewki parę drobnych i przysiadł się do miski z mamałygą, przegnawszy z ławy łysą niewiastę.
– By jeno nikt was nie przydybał – zaszemrał za plecami Szarki przyciszony głos. – Pani dziewce łeb przykazała skręcić, ale cichcem i po kryjomu. Resztę zapłaty potem dostaniecie. Srebrnymi groszami, książęcymi. A jak się komu wygadacie…
– Toż nam nie pierwszyzna – zaśmiał się ktoś w odpowiedzi. – Ja waszej pani nie doradzam, jako księciu nocką wygadzać, tedy i ona niech mnie w moim rzemiośle nie poucza. A dziewka kuternóżka, niemrawa, ani się spostrzeże.
– Tedy idźcie, zda się koło naszych spraw zakrzątnąć.
Kątem oka spostrzegła, jak Zajęcza Warga wymyka się z gospody. Bez pośpiechu dopiła okowitę i podeszła do paleniska, gdzie przy wtórze przekleństw niziołek zbierał wygraną. Żebracy przyglądali się jej nieufnie.
– Zagrasz, siostro? – karzeł szacował ją zmrużonymi oczkami.
– Nie, nie mam szczęścia – odparła. – Ale was właśnie szukam. Jaszczyk mnie przysyła.
– A, ten błazen! – mruknął niziołek. – Co was tak wszystkie świerzbi, by księciu leźć przed oczy? Kurwa czy szlachcianka, psiakrew, żadnej różnicy. Nie takie jak ty mu w głowie. Żalnicka księżniczka ze świtą zjechała. A Jasenka też po cytadeli jak wściekła suka się snuje, czeka, by kogo na prągu oćwiczyć. Po co ci do cytadeli leźć, dziewko? Mnie za jedno, Jaszczyk srebrem płacił, tedy umowy dotrzymam, ale nic tam po tobie. No, bywajcie, kamraci! – rzucił półgroszówkę gospodarzowi. – Czas księcia naszą przytomnością uradować.
Nikt mu nie odpowiedział. Tylko Trzpień, starosta żebraczy, popatrzył nieprzyjaźnie spod najeżonych, szpakowatych brwi.
– Nie strach wam tak z pełną sakiewką po ciemnicy łazić? – spytała, kiedy zanurzyli się w zapuszczone błotniste uliczki.
– Niech nie będzie zwolennik nad mistrza mądrzejszy – karzeł przeskoczył nad rynsztokiem i skręcił w jeszcze ciemniejszy i bardziej cuchnący zaułek. – A tobie, dzieweczko, nie strach było do żebrackiej gospody iść? Coś ty sobie myślała? Że brzeszczot zoczą i snadnie po nim poznają, że tu nie z prostą dziwką sprawa? I że się zlękną, dziewkę samopas oglądając? Akurat. Siedzi tam teraz Trzpień z kamratami i duma, czy w nagłej potrzebie obracać mieczami potrafisz, czy jeno hałasu narobisz. A, jako że Trzpień człek jest rozważny, przed końcem trzech kolejek ni o krok się nie ruszy. Tak czy owak, iście niewieścia głupota do żebraczej karczmy nocką przyleźć. Ale nie troskaj się, dzieweczko – zarechotał złośliwie. – Wielki przymiot u niewiasty głupota i wielce w nim dobry pan Evorinth gustuje. Może i w tobie zagustuje…
– Jako rzekłem – rozwodził się dalej – pewnikiem po – kosztujesz łask naszego dobrego pana… jako i wszystkie inne dziewki w cytadeli pokosztowały, od dworek księżnej po dójki z obory. Jeno nie tej nocki, bo drabowie bardzo pilnują, niejedną już wiedźmę, co przeciwko pańskiemu życiu knowała, przydybawszy. Za to jutro igry będą, do pierścieni gonienie i maskarada wielka dla księżniczki zgotowana – zachichotał z cicha. – Żadna sztuka jedną białogłowe więcej wprowadzić, kiedy się ich tam mrowie całe będzie krzątać – zachybotał się na wysokich kamieniach, które gwoli wygody przechodniów osadzono w co bardziej błotnistych ulicach.
Nagle niebo nad nimi rozbłysło purpurowymi ogniami. W pałacu księcia Evorintha rozpoczęła się wieczorna biesiada. Karzeł przystanął, zadarł głowę.
Pośrodku oświetlonej znienacka ulicy podochocony przechodzień opuścił pludry i począł lać wyniosłą strugą ku niebu, na którym z sykiem wybuchały barwne fontanny ognia.
– Rok cały je ogniomistrze dla naszego zacnego księcia sposobili – zachichotał karzeł. – A dziś ledwo kto łbem kiwnie, wiedźmy im się wszędzie zwidują. Po sprawiedliwości to nie wiem, gdzie nam na nockę przylgnąć. Ludzie zestrachane, powroźnicy ulice przepatrują i łacno we ćmie jakiś ciołek może mnie miast zwierzołaka sprawić – dodał z namysłem. – No, widzi mi się, nocka letnia, w ogrodach legniem i do świtu przedrzemiem, z dala od zgiełku. Ale wcześniej zda się powieczerzać odrobinę. Książę pan nasz dobry w ogrodach pątnikom jadło rozdaje… a i miastu po drodze się przypatrzysz, boś, widzę, nie z naszych.
Dziwne to było święto. W Spichrzy prawie każdy potracił krewniaków, częściej więc mijali domy na głucho zamknięte i kirem obleczone niźli ubrane kwieciem. Po mieszczańskich kamienicach za zatrzaśniętymi oknami zawodziły płaczki, ale też ulicami włóczyły się gromady tałatajstwa spojonego winem, które książę pan kazał u bram zamkowych darmo wydawać; ryczeli przy tym srodze i szczurakom złorzeczyli. Nie brakło też pątników w ciemnych podróżnych płaszczach, którzy z dala na święto zjechawszy, ani o szczuraków dbali, ani żałobę chować myśleli.
Przez wąską furtkę wyszli na przestronny bulwar, po obu stronach obwarowany wielkim murem, i zaczęli się wspinać ku świątynnej wieży i jasnym od pochodni murom cytadeli. Karzeł maszerował raźno, nie zaczepiając nikogo, nie robiąc nawet małpich min do książęcych drabów.
– Tu już nie miasto, jeno świątynny trakt – objaśnił zdziwioną Szarkę. – Tu Servenedyjki pokoju pilnują – wskazał czubkiem brody nadciągające od strony świątyni wojowniczki.
Jechały środkiem drogi, zarówno pątnicy, jak i szlacheckie orszaki pospiesznie ustępowały im miejsca. Servenedyjki nie przyglądały się nikomu w szczególności, obojętnie wyprostowane na grzbietach krępych łaciatych koników. Nosiły się srebrno i niebiesko. Twarze miały poznaczone siną farbą w wężowe sploty, na nogach obcisłe niebieskie nogawice, a na kolczugach sute płaszcze podbite białym futrem. Nawet rękawice i wysokie buty z wywiniętymi cholewami zabarwiono kosztownym żalnickim błękitem. Przy pasie każda miała zgrabną szabelkę w srebrzystej pochwie i buzdygan.
Wędrowcy na trakcie jakby ścichli i spokornieli. Matki zasłaniały oblicza dzieci, by nie padł na nie wzrok wytatuowanych wojowniczek, mężczyźni skwapliwie przyglądali się własnym stopom.
– Zwierzchnik świątyni je najął – tłumaczył niziołek. – Będzie ze trzy tuziny lat, jak się norhemni przedarli za Góry Żmijowe, jeszcze za starego księcia. Okolicę doszczętnie spustoszyli. Ludzi mnóstwo w niewolę pobrali, wojsko dobrego pana znieśli i popod samą Spichrza stanęli. Wtedy właśnie kapłani Servenedyjki sprowadzili. Zrazu jedną czy dwie kopy, bo ludzie się ich strachali okrutnie. A teraz w każdej cytadeli stoją, co rok więcej ich z gór spływa.
– Skąd są?
– Kto je tam wie? Za bardzo to one po naszemu nie gadają, ani nawet te, co się na dobre we Spichrzy zalęgły, w Krowim Parowie. Werbownicy szukają ich za Górami Żmijowymi, ale jeszcze dalej na zachodzie siedzą, pomiędzy górami. Do księżyca pono niby wilkowie nocami wyją i cześć mu oddają. A gniewliwe bardzo i zaciekłe, tedy się nie gapcie.
Nie zatrzymywani przez Servenedyjki przeszli nisko sklepioną bramą, jak wyłuszczył karzeł, czwartą z jedenastu bram, które bronią przystępu do świątyni Śniącego. Na trakcie gwar był wielki i odświętne zamieszanie. Spod murów dziady hałaśliwie nawoływali miłosierdzia i jeszcze hałaśliwiej przeklinali skąpych darczyńców. Przekupnie wciskali pątnikom poświęcone w świątyni miedziaki z wizerunkiem boga, które ponoć od nagłej śmierci chronią. Trzech wsadzonych w gąsiory i dobrze już poturbowanych wyrostków, którzy na błoniach pod miastem kradli, niezdarnie osłaniało się przed ciskanymi przez co bardziej krewkich pątników kamieniami. Nieopodal bramy wkopano solidny pal. Tkwiło na nim nieźle przegniłe i przez ptactwo napoczęte niewieście ścierwo. Przechodzący przyglądali się mu z mieszaniną ciekawości i trwogi.
– Powisi, póki nie zgnije ze szczętem. Książę na gardle przykazał karać, kto by zdjąć próbował – karzeł pochwycił pytające spojrzenie Szarki. – Chłopka, dziecię własne w kotle na strawę uwarzyła i do Spichrzy przed gniewem pańskim zbiegła… bo i głód popod miastem takowy, że rychło ludziska ziemię żreć będą, tedy chłopstwo zbiega, kędy może, ani im nasz dobry pan Evorinth z dusienicami nastarcza. A białkę ową to ja dobrze pomnę, jako ją przed rychtarza drabowie przywiedli. Głupia była baba, głupia straszliwie. Ani się próbowała zapierać. Dziecisków w obejściu dziewięcioro, gadała, a wszystkie ledwo zipią, tedy my z chłopem uradzili, przyjdzie najdrobniejsze na karmę uwarzyć. Jak uradzili, tak uwarzyli – zarechotał. – Ale widać, strawa im na zdrowie nie poszła.
– To i chłopa na pal nawlec powinni – spostrzegła Szarka.
– A, to już zgoła inna sprawa – wyłożył szyderczo. – Bo widzicie, dzieciak, jako i każde inne żywiszcze w obejściu, ojcowskiej władzy powinnien. A władza to surowa, nieugięta, choćby i życie zabrać władna. Nie zachwala tedy tego książę nasz pan dobry, ale chłop był w prawie własnego dziecięcia mięso żreć, to i żarł, i karać się go za to nie godzi. Ale niewiastka matka jest i matczyna w niej powinność. Znaczy się, dziecię własne miłować i życie własne za nie stawić. Durne prawo, ale prawo. Przeto babę na pal nawlekli, a chłopa luzem puścili. Ale ledwo nogami powłóczył i zda mi się, też długo nie pociągnie.