Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ JEDENASTY

– Nie jestem twoją córką! – rozpaczliwie wierzgając, rudowłosa dziewczyna usiłowała się wyrwać z uścisku. Zarzyczka nie dawała jej wielkich szans: zwajecki wojownik trzymał ją dobry sążeń nad ziemią, unikając co celniej wymierzonych kopniaków. – Nie jestem twoją przeklętą córką!

– To ten kamień – szpakowaty wojownik uśmiechnął się szeroko. – Za mocno ją walnąłem.

– Temperament ma po matce! – kniaź zdecydował się uwolnić wreszcie dziewczynę. Ostrożnie przytrzymał ją za kubrak na karku, jak kociaka, i postawił na nogach. Otrząsnęła się, popatrzyła na niego spode łba. – I zęby! Patrzajcie, jak się wgryzła! – oznajmił z dumą. – Wyszczerbiła mi kolczugę.

– Z oblicza też prawie Sella, każdy by rozpoznał – przytaknął siwawy. – I te włosy. Nie wyprzecie się.

– A bo to zamierzam! – Suchywilk serdecznie klepnął dziewczynę po plecach, aż ją przygięło do ziemi. – Przecie ja jej prawie dwa tuziny lat szukam, ptaszyny mojej!

– Zdumieliście! – rozdarła się. – Do cna zdumieliście! Wyście nie mój ojciec. Nie mam ojca!

– Pierwsze to byłoby w bożym świecie dziwowisko! – zaśmiał się jakiś Zwajca. – Bez chłopa nie Iza, dziewczyno. Tutaj praktyków dosyć. Poproś ładnie, to ci który wszystko wyłoży i objaśni.

– Kamień – pokiwał głową siwowłosy. – Ani chybi rozum się jej od kamienia obluzował.

– Pewnie ją sinoborskie mniszki przyhołubiły – rzucił inny. – One od frejbiterów dzieciaki skupują i w klasztorach chowają. Okrutnie dobre i poczciwe niewiasty, ale co swoim wychowankom do głowy kładą o bocianach i kapuście… Zabobon i ciemnota.

– Dzicz! – zgodziła się wojowniczka o twarzy pokrytej sinym tatuażem i chichocząc, opasała go ramionami.

Zarzyczka wciąż dygotała – z zimna i na wspomnienie niedawnych jatek. Ktoś narzucił jej na splamioną posoką telejkę wspaniały, podbity futrem płaszcz z błękitnego sukna, wcisnął w rękę gliniany kubek. Servenedyjka uśmiechnęła się, odsłaniając ostro spiłowane ząbki.

– Ty pić – poradziła.

Wokół Suchywilka i rudowłosej utworzył się zbity krąg. Księżniczka nie mogła się nadziwić, jak szybko wśród wyspiarzy i Servenedyjek poczęły krążyć rozmaite naczynia. Dwóch Zwajców przydźwigało z gospody Pod Karaskiem wielką beczkę, a drobna wojowniczka warząchwią czerpała okowitę i rozdzielała równie hojnie napitek, jak całusy.

Pomordowanych w niedawnej bitce odciągnięto za nogi i zwalono na kupę przy brzegu traktu, tworząc miejsce dla gromadnych pląsów. Ktoś wetknął dziadowi w garść szałamaje.

– Graj, dziadu! – wojownik w pogiętym bechterze podsadził ślepca na okalający gościniec mur. – Graj, ile sił starczy. Kniahinkę my odnaleźli!

Pośrodku powszechnej wesołości rudowłosa przestała lżyć Suchywilka. Desperacko czegoś szukała pod nabijanym żelazem kaftanem.

– Daremny trud – objaśnił ją ktoś ciepło. – My ci szatki dobrze przetrząsnęli, ptaszyno.

– Przechowam je – siwowłosy Zwajca odwinął brzeg zawiniątka, odsłaniając głownie mieczy. – Póki się nie upewnim, czy ci coś głupiego do łba nie strzeli.

– Tylu chłopa na schodach położyła – chełpliwie oznajmił Suchywilk. – A w przyodziewku miała cztery sztylety pochowane. Prawa Zwajka!

– Czego naprawdę chcecie? – dziewczyna ciasno opasała się ramionami.

– Zabrać cię do domu, córuchno – Suchywilk podszedł do niej całkiem blisko, jego głos był poważny i uroczysty. – Między swoich. Ja cię wszędzie szukałem. Popod samą Hałuńską Górą na targach byłem. Wypytywałem po klasztorach Rożenicy – Wieszczycy…

– Czy ja wyglądam na nierozgarniętą? – przerwała ze znużeniem. – Żal, że wam Pomorcy córkę porwali. Ale nawet jeśli się gdzie po świecie obraca, jak wy ją odnaleźć zamierzacie? Jak rozpoznać, skoro taki czas minął? Moglibyście z nią przy jednej ławie w gospodzie siedzieć, a i tak byście się nie spostrzegli. Co mi jeszcze spróbujecie wmawiać? Jakieś tajemne piętno, którego nikt nie oglądał? Nie jestem waszą córką i nie wierzę, żebyście ją mieli odnaleźć. Tak się nie dzieje. Przykro mi.

– Nie, nie wyglądasz na nierozgarniętą – powiedział ciepło. – Wyglądasz dokładnie, tak jak trzeba, dziewczyno. Masz swoje dziedzictwo wypisane na twarzy. Każdy potwierdzi – kilku Zwajców zawtórowało mu przyciszonym pomrukiem. – Twoja matka pochodziła od Iskry.

– Cholera! – rudowłosa pobladła. – Nie wierzę! Po prostu nie wierzę!

Była na północy taka stara historia, przypomniała sobie Zarzyczka. Legenda o wojowniku, który porwał wichrową sevri z orszaku Org Ondrelssena Od Lodu.

– Dawne czasy – wyjaśnił jej wojownik w hełmie zwieńczonym dwoma rogami. – Suchywilk miał już trzech chłopaków z niewolnicą, godnych synów. No, nie dziwujcie się, księżniczko – uśmiechnął się nieznacznie. – U nas mniej ludzie o podobne głupoty dbają, a niewolnica była pono ze szlachetnego skalmierskiego rodu. Ale dość, że mu tamta zielonymi ślepiami w gębę zaświeciła… Zdurniał chłop ze szczętem. A Sella tylko się śmiała. Harda była niewiasta, do swobody nawykła, z mężami na wiking pływała. Ale kniaź chodził wedle niej, chodził, póki nie wychodził. Sella, jasna Sella, tak ją nazywali – potrząsnął głową. – Kniaź wszystkie inne niewiasty z dworca popędził, choć ona nieledwie cztery lata jako głucha płonka była, żadnego owocu nie potrafiła do czasu donosić.

– Aż wreszcie Sella urodziła córkę – dolał księżniczce piwa. – Bogowie, jak kniaź to dziecko miłował! Ale się nie nacieszył. Dziewuszka mało co od ziemi odrosła, jak Pomorcy dworzec napadli. Związali Suchywilka, ręce mu przybili ćwiekami do drzwi dębowych. Żeby patrzał, co robią z Sellą. Na koniec ją zabili. Co do kniazia, to chyba wierzyli, że sam z siebie zdechnie. Nie zdechł, choć prawie oszalał. Zapiekł się w zemście. Posłał synów tropem Pomorców. Kazał im płynąć między Żebrami Morza. Po dziewuszkę. Ni jeden nie wrócił.

Księżniczka przygryzła wargi. Ogromny Suchywilk niezgrabnie opierał się o stylisko bojowego topora. Rudowłosa wojowniczka, jego córka, rozcierała wierzchem dłoni brud na policzku i z uporem przypatrywała się swoim butom. Bardzo znoszonym butom, zauważyła księżniczka.

– Trzymajcie – Zarzyczka podała rudej na wpół opróżniony gliniany kubek. – Jestem Zarzyczka. Zabiorę was do cytadeli. Tutaj z niczym nie dojdziemy do ładu.

– Słusznie – zgodził się szpakowaty. – Jak berserkerski szał minie, to takowe znużenie człeka rozbiera, że najlepiej zawczasu leże znaleźć. Zda się ciebie, dziewczynko, spać ułożyć.

– Szarka – wojowniczka uśmiechnęła się nieznacznie do żalnickiej księżniczki. – Nazywają mnie Szarka. Książę Evorinth przymknął w lochu mojego człowieka. I głupawą dziewkę, która miałam w pieczy.

– Dziwaczne miano – z przyganą stwierdził starszawy Zwajca. – Południowe.

– To od tych gwiazdek, które przy pasie miałam. Z pasa też żeście mnie obdarli – dodała z wyrzutem. – A imię sługa mi nadał, tenże sam, co teraz w książęcej wieży. Jego wińcie.

– Imię? – mruknął pod nosem siwawy wojownik, ten sam, który wciąż trzymał pod pachą jej miecze. – Nadał ci imię, powiadasz?

– Niedobrze – kniaź pogładził się po wypielęgnowanej, splecionej w dwa grube warkocze brodzie. – Myśmy tu u kniazia w gościnie, dziewczyno. Nie przystoi nam po jego piwnicach buszować. No, ale jak ci ten sługa imię nadawał, to inna zgoła sprawa. Zobaczymy.

* * *

Książę Evorinth zazwyczaj nie wzywał pani Jasenki przed północą, więc wieczorami zaprzątały ją owe rozliczne obrzydliwe zajęcia, które kobiety skrzętnie skrywają przed swoimi mężczyznami. Przed większymi balami zamykała się wcześniej niż zwykle. Owego dnia jeszcze przed południem wypędziła z komnaty wszystkich, prócz dwóch niezmiernie rozwydrzonych kotów, które z wyniosłą obojętnością przypatrywały się jej zabiegom. Nałożyła na twarz zielonkawą cuchnącą miksturę. Dworski alchemik bardzo ją zachwalał, ale doprawdy nie potrafiła sobie przypomnieć, z jakiego powodu.

– Gęsie gówno!

W drzwiach stał Szydło, książęcy błazen. Jasenka gniewnie przymrużyła oczy. Nie lubiła pokurcza. Zawsze miała wrażenie, że się z niej skrycie wyśmiewa.

– To gęsie gówno! – oznajmił radośnie Szydło. – Przednio z was alchemik zadrwił. Z czystego gęsiego gówna tę miksturę przyrządza, ze szczyptą pachnących olejków, żeby za bardzo nie śmierdziało. Wszystkie dworki się śmieją, że co wieczór nacieracie gębę łajnem.

– Wynocha – głos pani Jasenki był pełen wystudiowanego spokoju, lecz pod warstwą mazi jej usta drżały niespokojnie. – Wynocha z komnaty, karle, bo zawołam straż.

– Może zechcą przyjść i popatrzeć – niziołek z powątpiewaniem zajrzał w rozchylony peniuar. – Choć nie bardzo jest o co oko zaczepić. Gadają też, że książę pan coraz rzadziej do was zachodzi. Pono żalnicka księżniczka bardzo mu do serca przypadła…

– Żebyś zdechł, gadzino! – cisnęła flakonem z ciężkiego niebieskiego szkła.

Naczynie rozprysło się na ościeżnicy. Karzeł zachichotał, przemknął między rozwścieczoną kobietą i sofą, na której drzemały szare kociska.

– No, bez czułości! – zadrwił, kiedy palce Jasenki o włos minęły jego kubrak. – Co by książę powiedział, gdyby zobaczył, jak namiętnie chłopów ścigacie? A ja wam nowiny przynoszę, najpierw słuchajcie, później pofiglujemy. Jak was ochota nie odejdzie.

Książęca nałożnica przyczaiła się na stołeczku przed zwierciadłem.

– Gadaj – rozkazała.

– Goście do zamku idą. Sam zwajecki kniaź. Święto w dworcu będzie i dziwowisko, bo kniaź córkę znalazł. Przynajmniej on tak wierzy, bo dziewka coś bardzo nierada. Na samych schodach cytadeli ją przydybał. Jak wybijała morderców, których nasłaliście na żalnicką księżniczkę.

– Łżesz!

– Nie – nieoczekiwanie łagodnie rzekł karzeł. – Nie kłamię. Wywabiłaś Zarzyczkę do miasta i najęłaś skrytobójców. Byłaś głupia, dziewczynko, bardzo głupia. Książę i tak by jej nie poślubił. Nawet gdyby chciał, nie mógłby tego uczynić.

57
{"b":"89215","o":1}