– Nie spieszyła się koza do wożą – Kapłan Zird Zekruna przypatrywał się opatowi Ciecierce z jawnym rozbawieniem. – Jużeśmy po was posyłać mieli.
Utrudzony opat chciwie sięgnął po kolejną pajdę razowca. Był wygłodzony i umorusany ponad wszelką miarę, gdyż od ładnych paru tygodni obracał się po gościńcu, wypytując o wiedźmę. Piętno skalnych robaków na jego czole ściemniało i rozrosło się tak dalece, że musiał obwiązywać łeb szmatami. Głos boga jednakże umilkł i Ciecierka skwapliwie poświęcił się własnym sprawom. Polowaniu na wiedźmę.
– Mieliście na żalnickiego wywołańca baczyć – ciągnął z przekąsem kapłan. – A wy co? Myśleliście, że jak wam pan postronków poluzował, to w pole go wywiedziecie? Toście chyba taką naukę wzięli, że nieprędko się znów znarowicie.
Ciecierka aż się wzdrygnął. Z początku wszystko szło gładko. Choć niemłody, opat był krzepki i tak zajadły, że bez trudu przepędził żebraczkę sprzed zajazdu w rozwidleniu traktu. Obłupił babinę doszczętnie. Nawet kapotę jej z grzbietu zdarł i zabrał kostur z żebraczymi dzwoneczkami, po czym sam rozsiadł się przed wrotami gospody. Miejsce było bardzo sposobne, bo mógł przepatrywać zarówno tych, którzy zmierzali pociągnąć przez Góry Sowie ku Spichrzy, jak i tych, którzy wędrowali zachodnim gościńcem wprost do Żalników. Żebracza profesja nie podobała mu się zanadto, ale wędrowcy byli wcale hojni, zaś psy – może wyczuwając znamię skalnych robaków – omijały go szerokim łukiem.
Wiedźmy jednak nie znalazł.
Zaczynał się już na dobre zadomawiać, kiedy ni z tego, ni z owego Zird Zekrun przypomniał sobie o niesfornym słudze. Pośrodku nocy Ciecierka poderwał się z barłogu i donośnie zawodząc uciekł z obejścia.
Stara babina, która ukradkiem zadała mu muchomorów w jaglanej polewce, z godnością owinęła się porzuconą przez Ciecierkę kapotą i powróciła na posterunek u wrót gospody. Przypuszczała co prawda, że trutka umorzy uzurpatora, ale i tak była zadowolona. Nie można mieć wszystkiego, pomyślała, wybierając z miseczki porzucone przez Ciecierkę miedziaki.
Ciecierka tymczasem ani zważał na truciznę. Brzuch go trochę bolał, ale cała reszta bolała jeszcze bardziej: każde włókienko, każda kosteczka wibrowały od głosu rozwścieczonego Zird Zekruna. Tym razem bóg nie tracił czasu na pogawędki. Bez ceremonii zapędził go do niewielkiej kapliczki na obrzeżach posiadłości księcia Piorunka, gdzie rezydowała gromadka pomorckich kapłanów. Widok Ciecierki bardzo ich rozbawił.
– Coś nie zanadto upaśliście się na swawoli – sługa Zird Zekruna z pogardą omiótł wzrokiem przyodziewek opata. – Trza was będzie na dalszą drogę wywianować, bo ninie hańbę jeno naszej profesji przynosicie.
– Drogę dokąd?
– Na nic się nasze stróżowanie zdało, bo żalnicki wywołaniec już daleko – wzruszył ramionami kapłan. – Z dawna my go tu wedle traktów wyglądamy, a przecie nam uszedł. Pokumał się z owymi bluźniercami, czcicielami ziemienników. Lasami go z saku wywiedli, nie wiedzieć dokąd.
– A czemuż to?
– Ciekawiście może aż nadto – skrzywił się kapłan. – Jednak jakieś rozeznanie wam się należy. Jako i nasz pan, sługi ziemienników moc z ziemi czerpią, jeno i sposoby ich, i moc zgoła odmienna od naszej. Stąd nienawiść zapiekła poszła i owo z synem Smardza pobratanie. Ślady za sobą dobrze zatarli, darmo teraz po przysiółkach węszyć. Ale inny się sposób znajdzie. Pomnicie one wiedźmę, co w waszym opactwie stała?
Ciecierka tylko oczy przymrużył.
– Trafnie gadają, że z niewolnika nie ma dobrego robotnika – zaśmiał się kapłan – bo dość tę przeklętnicę wspomnieć, a jaka was ochota do służby nachodzi. Pomnicie drugą niewiastę?
– Poranioną ją przynieśli, tedy jej oblicza nie widziałem.
– Dość że się wam wiedźmia gęba dobrze w pamięć wryła. Pojedziecie za nimi przez Góry Żmijowe…
– A jakby się jaka sposobność trafiła? – przerwał Ciecierka. – Jakby mi gdzie wiedźma w ręce wlazła?
– Próbujcie – zgodził się pobłażliwie kapłan Zird Zekruna. – Próbujcie do woli. Tyle że jeśli nie mylimy się co do owej drugiej niewiasty, to nijak nie dopniecie swego.
– A kto ona?
– Tego nie wiemy. Ale wiemy, co na czole nosi. Obręcz dri deonema.
– Co?! – opat poderwał się, mało nie przewróciwszy całej ławy.
– Ano właśnie tak. Zaraźnica wyprawiła ją z Traganki. I to na jednym statku z owym żalnickim wywołańcem.
– Jak Fea Flisyon mogła obręcz z wyspy wypuścić? – pokręcił głową Ciecierka. – Toż to jest wszelkich praw pogwałcenie. Niegodziwość.
– Nie wasza głowa boginię karać, tedy sobie Zaraźnica głowy nie zaprzątajcie – upomniał go sucho kapłan Zird Zekruna. – Choć z nią zawsze tylko zgryzota i frasunek były. Od samego początku. Odkąd wzięła sobie za gacha owego świniarka. Bo ukochany Fei Flisyon, ów pierwszy Dri Deoneme – wyjaśnił zdziwionemu Ciecierce – za młodu świnie śrutem karmił. A potem, jak lepiej wyrósł, kupców na gościńcu łupić począł. Ale że mu mało było, tedy popłynął na Tragankę. Krążyły wieści, że tam w grotach skarby wielkie pochowane. Tak długo się po owych jaskiniach pałętał, póki – na nasze nieszczęście – nie odnalazł sarkofagu, w którym spała Zaraźnica. Na Tragance powiedzą wam, że okrutnie się rozmiłował w jej piękności i pocałunkiem ze snu przywołał – wykrzywił się szyderczo. – Ale po prawdzie, to począł ją z klejnotów obdzierać. Wnet miało się okazać, że od tego nagłego rozbudzenia bogini ze szczętem ogłupia. Że się z nim pokładała, jedna jest rzecz, inna zgoła, że mu tajniki bogów wyjawiała. Uradzono na koniec świniarka zaszlachtować. Jak uradzono, tak uczyniono, ale straszliwie się o ów mord Fea Flisyon na rodzeństwo zawzięła. Były jeszcze inne spory między nią a Zird Zekrunem, choć ani mnie rozprawiać, ani wam pytać się nie godzi. Trzeba, żebyście szparko ruszyli za ową ryżą dziewką. Bo ona niezawodnie doprowadzi was do żalnickiego zaprzańca.
– Samojeden? – zaniepokoił się Ciecierka. – Samojeden człek niewiele przeciwko niemu dopnie.
– Będzie wam pomoc przydana. Fea Flisyon pierwsza prawo podeptała, więc i my możemy – uśmiechnął się zimno. – Pojedziecie ku siedzibom szczuraków, już was tam wyglądają. Zaś ostatnimi czasy w Górach Żmijowych zdarzyło się kilka wielce obiecujących opętań. I będą następne.
* * *
Kartoflanka była przypalona i zalatywała stęchlizną, co, jak zauważył Twardokęsek, zdarzało się za każdym razem, gdy Szarka brała się pospołu z wiedźmą do warzenia strawy. Wolarze posępnie siorbali zupę, rozumiejąc, że skoro Morwa poszła tego wieczoru do karczmy, przyjdzie im poprzestać na cienkiej polewce. Twardokęsek zamieszał łyżką w kociołku, nie wyłowił jednak nic prócz żałosnej, rozgotowanej zieleniny i paru ziaren fasoli. Popatrzył na nie, potrząsnął głową i nic nie powiedział; zresztą, co można było powiedzieć?
Odkąd wyruszyli z klasztoru Cion Cerena, susza nie ustawała. Potoki powysychały, tylko czasami na dnie sączyła się wąska strużka wody. Zboże żółkło na polach, spękana ziemia prawie w głos skwirczała deszczu, a woły czyniły na wyschniętym gościńcu taką kurzawę, że ledwo człek dychał. Szczęściem kompania Kuny znała szlak i nawet w czas owej upalnej wiosny potrafili znaleźć wodę. Obozowali jednak przeważnie pod gołym niebem, gdyż żaden oberżysta nie wpuściłby za próg wolarzy, ludzi gwałtownych, słynących z grubiaństwa i zamiłowania do bitki, przy tym golców i rozpustników. Kuna zapewniał Twardokęska, że to się zmieni w czas powrotu ze Spichrzy, kiedy już każdy z nich będzie miał przy pasie wypchaną sakiewkę. Ale na razie siedzieli na klepisku, a okna oberży po drugiej stronie zagonu koniczyny połyskiwały przytulnym ciepłym światłem.
Wędrowali od trzech tygodni, pędząc stado coraz wyżej przez Góry Żmijowe, bez pośpiechu, aby woły nie wychudły i nie zmarniały przed czasem. Kuna co roku prowadził bydło na letnie targi w Spichrzy, tym razem jednak prześladował go pech. Na równinach Turznii, za południowym zboczem Gór Żmijowych, zaraza przetrzebiła stada i z trudem tylko zdołał wynająć się do pędzenia bydła. Potem zbójcy ubili czterech ludzi z jego kompanii. Gdy wreszcie, poharatani i wyczerpani, dowlekli się pod klasztor Cion Cerena, zostało ich tylko ośmiu, zaś liczba owa, jak powszechnie wiadomo, nie sprzyja wędrowcom. Nawet wraz z Twardokęskiem, Szarką i wiedźmą, było ich wciąż jedenaścioro i Kuna nie mógł wybrzydzać, kiedy pojawiła się Morwa. W miłej bogom dwunastoosobowej kompanii ruszyli wreszcie w drogę.
Morwa śmiała się w uchylonych drzwiach oberży schrypniętym, niskim śmiechem kobiety, która umiała wypić równie dużo jak Twardokęsek i często po pijanemu, okrakiem na dyszlu, wyśpiewywała najbardziej sprośne piosenki, jakie słyszał – co świadczyło o znacznym obyciu, bo zbójca słyszał niejedno. Zdzira, pomyślał z zawiścią, bo otwarte drzwi wypuszczały z gospody falę wrzasków i zapach wędzonki, od którego Twardokęskowi donośnie za – burczało w brzuchu. Kobieta w drzwiach zachwiała się, odpychając wczepionego w nią powroźnika, i sztywnym krokiem podążyła ku krytemu płótnem furgonowi, ochrzczonemu przez wolarzy babińcem. W połowie zagonu koniczyny przewróciła się i zwymiotowała.
Wolarze zaśmiali się zgodnie, bez złości.
Dwunastka, nie dwunastka, pomyślał Twardokęsek, z niepokojem przyglądając się powroźnikowi, jeszcze na nas baba nieszczęście sprowadzi. Zważywszy, że powroźnik, jak i wszyscy jego konfratrzy, żył z tropienia złego, a na wozie spała wiedźma, zbójca miał się czym trwożyć.
Co prawda, pomyślał, jeśli nawet Morwa zdążyła się czegoś dopatrzeć – a dałby sobie rękę uciąć, że tak było – to na razie nie zdradziła się ni słowem, a wiedźmie i Szarce nie czyniła żadnych wstrętów. Jęzor miała popędliwy, ale ujadała przeważnie na poganiaczy. W furgonie natomiast panowały spokój i harmonia, o czym wkrótce przekonał się wolarz, którzy nieopatrznie klepnął zbierającą chrust wiedźmę po zadku. Baby się nań zgodnie rzuciły i gałęziami grzbiet mu otłukły.
Wolarze z wolna kładli się w kotarhach, ale Twardokęska czemuś sen nie morzył. Był to ostatni postój przed pasmem Gór Sowich, legowiskiem zwierzołaków, i Twardokęsek znał te strony lepiej, niż był skłonny przyznać. Kiedy patrzył na zachód, rozpoznawał odległe szczyty, Maczugę, Pal i ten, który zwali Mnichem. Za nimi rozpościerała się Przełęcz Zdechłej Krowy, pół dzionka górską ścieżką pomiędzy szczytami i byłby w obozowisku. Jeśli zostało choć kilku ze starej kompanii, pomyślał, rozszarpaliby mnie za ten skradziony skarbczyk, rozdarli na strzępy.