Wężymord również patrzył w morze. Nawet najgorszym spośród ludzi zdarza się ulegać słabości, pomyślała, i to jest właśnie jedna z takich chwil.
W jego twarzy było znużenie, a źrenice błyszczały czystym błękitem.
Kiedyś wyglądało to inaczej. Pamiętała jego radość, gdy wyruszał przeciw Zwajcom. Nienasyconą posępną furię, z jaką ozdabiał ściętymi głowami mury miast. Jednakże z każdym powrotem z Pomortu, a Zird Zekrun przyzywał go co zimę, pierwotne barbarzyńskie okrucieństwo Wężymorda zmieniało się. Zmieniało się w coś nieskończenie bardziej wyrafinowanego, co mogło mieć pozory łagodności, lecz nią nie było. Nie u niego.
Ogarnął ją strach, że pewnego dnia zrozumie tę przemianę zbyt dobrze, by nadal czuć nienawiść.
Wiatr szarpał jej płaszcz.
Bezskutecznie usiłowała odepchnąć natrętne myśli o bracie. Dlaczego, pytała samą siebie, dlaczego przesłał mi ten list, skoro wie, że Wężymord bez wysiłku odczyta go w moim umyśle? Dlaczego właśnie teraz? Miejsce i czas spotkania – ze mną czy z Wężymordem?
Zbyt długo stała na wietrze i przenikliwy ból rozszerzał się coraz bardziej.
Gwiazdy będą dzisiaj wyraźne, pomyślała. Nie takie, jak podczas letnich czerwonych nocy, ale wystarczająco jasne. Na szczycie wieży tkwiła stara luneta, a niebo pociągało Zarzyczkę znacznie bardziej niż tajemnica fałszywego złota. Nie usiłowała przeniknąć przyszłości. Zajmowały ją rzeczy zasadnicze. Liczby gwiazd. Tory planet. Ogień słońca. Żmijowie.
Kiedy patrzyła na gwiazdy, zdawało jej się, że magia – nie tajemnice fałszywego złota czy kapryśne sztuki wiedźm, ale prawdziwa magia – stała i niezmienna, jest liczbą zapisaną na niebie i kiedy zdoła ją znaleźć, zrozumie całą resztę. Na razie jednak wiedziała jedynie tyle, że jej smutek minie. Zanim zgubi się w magicznej chmurze gwiazd, z których każda jest małą ciemną grudką strachu, obłym kamyczkiem, którego nie można skruszyć. Nie starty żelazem, ni ogniem, zawsze ten sam. Dewiza jej ojca, dewiza jej brata.
Wężymord spytał ją o postępy w pracy.
– Ruda, którą przywieźli twoi ludzie – odparła – jest zbyt uboga, bym miała z niej jakikolwiek pożytek. Powinnam sama pojechać do kopalń.
– Nie teraz. Ale, jeśli ma to pomóc, pojedziesz do kopalń – zgodził się nieoczekiwanie. – Latem.
Słuchała z zamętem w głowie. Żary. Spichrza. I Thornveiin, w tym samym miejscu, wiek wcześniej.
Czy to los powraca starym korytem, pomyślała, czy Wężymord zna mnie lepiej, niż przypuszczam?
Przy drzwiach przystanął, przepuszczając ją przodem, jak każe obyczaj. I kiedy przesuwała się obok niego ze wzrokiem wbitym w kamienną posadzkę, pochylił się i wspierając ją przy przekraczaniu wysokiego progu, powiedział tak cicho, że ledwie odróżniła słowa:
– Bądź ostrożna, Zarzyczko.
Nie zatrzymała się, nie zachwiała nawet. Nie poszła wieczorem patrzeć w gwiazdy. Leżała w łóżku, szczelnie okręcona kołdrą, zwinięta w kłębek.
Wiatr wzmagał się.