– Mój pan, Cion Ceren – zaczął z wysiłkiem – rzekł, że są rzeczy, które wiedzieć winniście. Przez wzgląd na to, co się zdarzy, l byście nie szli dalej spichrzańskim szlakiem. Bo ninie jeszcze zawrócić możecie.
– Dlaczego? – spytała, posyłając mu spojrzenie przejrzystych zielonych źrenic, których smutek zawsze napełniał go niepokojem. – Dlaczego?
– Mój pan… nie przybył tu, by ocalić ci życie, dziecko, czy uzdrowić… – ciągnął coraz cichszym głosem. – Trwoży go ta, której służysz, i to, co przynosisz. On… przyszedł, by cię uśmiercić… i odszedł z rozdwojonym sercem, a nas w lęku zostawił. Może nie ma w tym twojej winy. Ale mój pan powiedział, że Annyonne także nie znała swego przeznaczenia… a strzała jest strzałą i ważne jedynie, by sięgnęła celu.
Były to okrutne, posępne słowa – nie bez przyczyny imię Annyonne stało się przekleństwem – lecz nie umiał ich przemilczeć. Nie po tym, jak Cion Ceren ukazał mu Annyonne. Taką, jaka była na samym początku. Skrzydlatą, świetlistą i równie młodzieńczą jak owo dziecko, które siedziało teraz u jego stóp. Ale potem, gdy okaleczono ją i strącono z najwyższego z miejsc, i jeszcze później, gdy brocząc z pustych oczodołów strumieniami czarnej krwi, która zatruła ziemię, Annyonne czołgała się na miejsce swego przeznaczenia, wówczas nie pozostało nic prócz śmierci, która podążała za nią i poprzez nią.
Pobladła. Mimo półmroku widział, że nawet jej wargi stały się białe. Ale nim jeszcze zdążył jej dotknąć, znów zaśmiała się tym samym przyciszonym, złym śmiechem.
– Dary bogów… Przeklęte dary bogów.
Podniosła się – dostrzegł nie więcej niż czerwonawy wieczorny połysk na powierzchni szaty i długie włosy. Szła ku zboczu poprzez kępy kolczastych krzaków, które sięgały jej zaledwie do kolan, powoli, obok skręconego pnia strzaskanej piorunem sosny, bezszelestnie, z namysłem, jakby nie istniała krawędź i urwisko – i bał się, że skoczy w dół.
Cienie falowały na trawie, a on zaczął się modlić: “Przystań, nim przekroczysz poszarpany cień pnia, nim wejdziesz w zarys gałęzi".
Zatrzymała się dopiero nad krawędzią kamieniołomu, poza pasmem cieni.
– Myliłeś się co do mnie w wielu rzeczach, ojcze – oznajmiła przez ramię.
Pochyliła się, rwąc spódnicę na wąskie pasma, by nie krępowała ruchów. To, co nastąpiło potem, przypominało taniec, lecz nim nie było. Jej ruchy były nieskończenie powolne, niczym zawieszone w powietrzu.
Zamrugał, czując pod powiekami palące łzy, które nie chciały wypłynąć.
Pochodził z wioski nieopodal i nigdy nie czuł zamiłowania do sztuk, którymi od wieków szczyciło się opactwo. Nie pożądał wielkich tajemnic. Dlaczego ja, pomyślał z żalem, dlaczego właśnie ja?
Niebo było bezchmurne. Wąski ułamek księżyca wisiał wysoko, a dziewczyna na skraju urwiska zdawała się płynąć w powietrzu. Przypomniał sobie jezioro, gdzie niegdyś podbierał z braćmi jaja dzikich kaczek, i lecące nad wodą żurawie, jak stawały się czarne na falującej tarczy słońca, i głosy, którymi krzyczały o zmierzchu.
A potem skończyła i przypadła do ziemi gwałtownie, jak strącona kamieniem kaczka.
– Więc także i w tym pomyliłeś się, ojcze – powiedziała, nim zdążył krzyknąć, przestraszony, że zrobiła sobie krzywdę. – Miałam cztery lata, kiedy pokazano mi kroki. Minęło dalszych osiem, nim zdołałam je powtórzyć bez błędów, ale kochałam mojego nauczyciela i byłam uparta – uśmiechnęła się nieznacznie. – Tam, skąd pochodzę, nazywają to tańcem Annyonne. Czy wierzysz w przepowiednie, ojcze?
Słabo potrząsnął głową. Łzy, piekące, nie przepłakane łzy napłynęły mu pod powieki.
– Powiem to tobie, ale możesz powtórzyć każdemu – rzekła. – Przeszłam daleką ścieżkę, najdalszą. Poprzez ciemność, bo wszystkie gwiazdy pospadały, jedna po drugiej, i nie zastraszy mnie stara baśń. Jest taki dług, ojcze – jej oczy znów wydały mu się smutne, najsmutniejsze – który wypalił mnie bez reszty. Którego nigdy nie wypłacę. Więc jest taki dług i nie nagnę się do niczyjej woli.
I wtedy przypomniała mu się piosenka, którą śpiewali nad jeziorem, senni od podebranemu ojcu piwa, z brzuchami do przesytu napchanymi pieczonym sumem, rozleniwieni.
Hej, lekko po niebie leci ptak, Lecz nie doleci.
* * *
Zarzyczka, córka Smardza, pana na Żarnikach, z niesmakiem przyglądała się swym dłoniom, pokrytym trwałymi plamami cynobru i ochry, z ciemnymi obwódkami za paznokciami i świeżą blizną nad prawym kciukiem. Kolejny raz wytarła je o skórzany fartuch, pełen wytrawionych kwasem dziur i plam, i na koniec, dla pewności, schowała w kieszeniach. Przez okno pracowni widziała gałęzie śliw, okryte kiściami bladych kwiatów. Rozmyślała chwilę bez pośpiechu, gdyż nie lubiła się spieszyć. Na koniec zatkała retortę i odstawiła do szafy, choć żółta zawartość bulgotała z wyrzutem.
W dole służebne minęły Bramę Lwów o gładkim sklepieniu i fryzie bogato inkrustowanym lapislazuli. Schodziły wzdłuż muru cytadeli, północną ścieżką ku strumieniowi. Księżniczka widziała tylko ich jasne suknie i kosze pełne bielizny.
Na bocznym stoliczku parzył się jej ulubiony brunatny krwawiennik. Księżniczka objęła kruchą czarkę. Napój był gorący, parzył palce. Przy dzbanku leżał rozpieczętowany list od mistrza Kośmidra i Zarzyczka wiedziała, że wkrótce ktoś przyjdzie do pracowni – służebna, kapłan, a może nawet sam Wężymord – a wówczas ona przestraszy się na dźwięk kroków za plecami i gwałtownie upuści filiżankę, zalewając pismo krwawiennikiem.
Twój brat wypłynął z Wysp Szylkretowych, głosił list mistrza Kośmidra, i na Żary zawita do Spichrzy.
Niewiele umiała sobie przypomnieć z czasów przed masakrą i kiedy pierwszy raz opowiedziano jej historię kniazia Żalników i jego małżonki, ludzie owi wydali się jej odlegli i obcy. Najlepiej pamiętała południowy skraj ogrodów, dokąd uciekała z bratem w owe dnie, gdy jej ojciec biegał z krzykiem po komnatach cytadeli. Pamiętała też, jak umazani błotem leżeli w kryjówce pod liśćmi łopianu, a on snuł opowieści o zwierzętach nocy, o białej myszy, która mieszka w korzeniach jaśminu, o żabie, która pewnego wieczoru stała się niebieska, o nietoperzu, który pomylił księżyc ze słońcem i uwierzył, że jest ptakiem. Śmialiśmy się z tych opowieści, pomyślała.
Jednak w cytadeli było coraz więcej biegania po korytarzach, coraz częściej Smardz zabraniał żonie wychodzić z pracowni. Przyczajona z bratem za gobelinem o brzegach obrębionych purpurowymi frędzlami, Zarzyczka przysłuchiwała się służebnym. Przepowiadały, że wkrótce kniaź odeśle alchemiczkę razem z jej miotem do ojca, do wietrznej Uścieży. Nie zrozumiała tego, ale brat chwycił ją za rękę, mocno, aż chciała krzyczeć.
Jeszcze tej samej zimy przybyli ludzie Wężymorda.
Długo chorowała po tym, jak dotknął jej Zird Zekrun Od Skały. Leżała w półmroku, krople zegara wodnego przetaczały się powoli i w gorączce widziała, jak zwierzęta nocy z opowieści brata przysiadają na skraju jej koca: nietoperz mrużył ślepia i ziewał przeciągle, drobne kłębki kurzu drżały na wąsach białej myszy. Kiedy wstała z łóżka, jej nogi były słabe, pełne bólu.
Dwór przeniesiono do Uścieży, nad Cieśniny Wieprzy. Komnata księżniczki przylegała do muru cytadeli, a jedyne okno wychodziło na nadbrzeżne skały i rzeczkę. Jedna ze skał przypominała zakapturzonego starca i gnieździły się na niej czarne ptaki, które daremnie usiłowała przywabiać okruchami chleba. Całymi dniami przyglądała się piorącym niewolnicom, bydłu u wodopoju, przepływającym łodziom i wypatrywała na ich pokładzie brata. Nie nadpłynął, lecz nadal lubiła patrzeć na rzekę i ptaki; ich krzyki o zmierzchu były znakiem, że czas kłaść się do snu.
Piła powoli, napój rozgrzewał ją, lecz nie mógł wypędzić mrocznych myśli ani uśmierzyć bólu w prawym kolanie. Bolało zawsze, gdy znad Cieśnin Wieprzy wiał ostry, wilgotny wiatr. Kapłani Zird Zekruna utrzymywali, że mogą uleczyć jej kalectwo, lecz obawiała się im zaufać. Żaden z bogów nie czyni nic bez przyczyny. Nie sądziła, aby pan Pomortu kierował się jedynie miłosierdziem.
Już raz jej dotknął i okulała. Piętno za winy ojca i bunt przeciwko woli boga, jak mawiali kapłani Zird Zekruna.
Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, a filiżanka wypadła z dłoni Zarzyczki, zalewając pismo mistrza Kośmidra czerwoną strugą. Odwróciła się z lekkim westchnieniem.
– Przestraszyłem cię – w drzwiach stał Wężymord. – Wybacz.
Był wysokim, silnym mężczyzną o ciemnych włosach nieznacznie przyprószonych siwizną. Jak co dzień nosił brąz, barwę swego pana, nie zmąconą żadną zbyteczną ozdobą lub symbolem władzy. Za sprawą Zird Zekruna od najazdu na Żalniki nie postarzał się ni o jeden dzień. Przeważnie wzbudzał w ludziach przerażenie. Z powodu swoich czynów i dlatego, że rozmawiał z bogiem.
Nie we mnie, pomyślała z nagłym zdziwieniem. Nigdy we mnie.
Uczyniła dłonią nieznaczny ruch. Cytadela należała do Wężymorda i nie potrzebował jej pozwolenia, by chodzić, gdzie miał ochotę. Krople krwawiennika powoli kapały na posadzkę. Strząsnęła z palców resztki napoju, a on nie spytał o list. Zastanawiała się, jak daleko sięga jego władza. Kiedyś był człowiekiem, ale to było dawno, dawno temu, zbyt dawno, by rozstrzygać, ile w nim jeszcze pozostało ze śmiertelnika. Za każdym razem, gdy płynął na Pomort, oddalał się i zmieniał. Zgadywała, że istnieje jakaś przyczyna owych zmian, lecz nie umiała jej odgadnąć.
Okręciła się płaszczem. Schody wieży były kręte i śliskie. Niemal zsunęła się z wilgotnej krawędzi stopnia. Jak zwykle niezdarna i rozdygotana, jak zawsze, kiedy on jest obok, pomyślała. Mruknął coś pod nosem w mowie Pomortu. Zbyt cicho, by zrozumiała.
Wiatr był jeszcze chłodniejszy niż przypuszczała, pod śliwami zalegała gruba warstwa płatków. Była szczęśliwa, że skończyły się przymrozki, zimą niemal nie wychodziła spod dachu. Ciaśniej zebrała pod szyją poły płaszcza. Sięgała Wężymordowi ledwie do połowy ramienia, drobna i skurczona w ostrym wietrze.
Ludzie powiadali, że jest mądra jak Thornveiin, osławiona księżniczka z rodu żalnickich kniaziów, przyczyna wojny, która spustoszyła Krainy Wewnętrznego Morza. Zarzyczka uśmiechnęła się krzywo. Obawiała się, że jej przyszłość może okazać się jeszcze bardziej gorzka niż przeznaczenie Thornveiin, wygnanej na Krzywokole i okrytej niesławą. Gdyby mogła, oddałaby całą swą mądrość za swobodny, gibki krok niewolnicy, która oddalała się szybko przez dziedziniec, odziana jedynie w samodziałową rańtuszkę, z nagimi ramionami i włosami wilgotnymi od morskiego wichru.