Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Jak przyobiecał znachor, bartny ludek przeprowadził Koźlarza i Przemękę bocznymi ścieżkami aż na samo żalnickie pogranicze. W pierwszej osadzie kupili dwa srokacze. Jechali ku Spichrzy, roztropnie unikając co ludniejszych miasteczek, ale też nie kryjąc się zanadto. Okolica była dziwnie spokojna. Od ranka natknęli się na kilka wozów, ale jechały pojedynczo, bez obstawy zbrojnych, furmani zaś nie wydawali się zbytnio wylęknieni. Owszem, grzecznie życzyli Przemęce i Koźlarzowi dobrego dnia, ale ani nie zachęcali do pogawędki, ani nie ciekawił ich nadmiernie widok wędrowców.

Szlak wił się po dnie wąskiego parowu i po kolejnym zakręcie drogę zagrodziła im przyprzężona do siwej kobyłki dwukółka. Wóz był wyładowany po brzegi i nakryty burą płachtą, szczelnie okrywającą ładunek. Z kozła dobiegały odgłosy sprzeczki. Przemęka widział tylko dwa szpiczaste kaptury ze zwieszającymi się na uszy ozdobnymi chwostami: musiały im te chwosty nieźle słuch przytępiać, bo darli się straszliwie.

– Krochmalu dolewać! – wrzeszczał cytrynowy kaptur. – Krochmalu więcej, powiadani!

– Sam krochmal nie poradzi! – odkrzykiwał raźno brunatny. – Obciążać trza! Obciążać, ile wlezie!

Kiedy podjechali bliżej, dostrzegli, że powoził niewielki człowieczek w wypchanym paździerzami kaftanie. Obok niego siedział grubas w krótkiej żółciutkiej kurcie. W ręce dzierżył kawałek pergaminu i tak zajadle coś towarzyszowi klarował, że zrazu żaden nie odpowiedział na pozdrowienie Przemęki.

– Co to za okolica? – zagadnął Przemęka.

– Księże Wiergi – grubas w szafrannej żupicy spojrzał na nich nieprzychylnie znad wystrzępionej paginy i zwinął ją pospiesznie.

– A miasto czyje?

– A nasze.

– Chyba nie waszmości? – zdziwił się najemnik.

– E, nie – grubas aż pokraśniał z zadowolenia, że go tytułują waszmością i stał się bardziej rozmowny. – Nasze, znaczy się pospólne.

– Jakże to tak? – zaśmiał się Koźlarz. – Księże Wiergi, powiadacie, to i książę być powinien.

– Z daleka, widzę, jedziecie – rzekł grubas chełpliwie – boście tutejszych spraw nic nie znajomi. Nie książę tu był, jeno księżna, pani świątobliwa. A raczej panienka, bo ona nigdy za chłopem nie była.

– Żeby ją z jej świątobliwością pospołu zaraza zżarła!

– żachnął się woźnica. – Paskudna baba była, gębę całą miała ognipiórem stoczoną, słodkim wrzodem. Gniło to, cuchnęło tak okrutnie, że tęgie chłopy w jej przytomności mdlały. A te, co nie mdlały, rwały ze dwora ile sił w nogach, bo w pannie taka ochota była do zamążpójścia, że krew jej medycy musieli puszczać.

– I co? Wychłodła? – zaciekawił się Przemęka, rozumiejąc, że trafiła im się wcale ciekawa kompania.

– Nie, za to zmarło się księciu nieborakowi, jej ojcu – podjął z uciechą ten w kanarkowym kubraku. – Synowie po nim dziedzinę rozdrapali. Pięciu ich było, tedy każdy tyle ziemi ledwo dostał, żeby tyłek porządnie usadzić. O wianie dla panienki ani który zamyślał. Uradzili, że u Bad Bidmone za mniszkę ostanie i precz ją ze dwora popędzili.

– Ano – przytaknął woźnica. – Stąd jej świątobliwość. Ze szpetności i braterskiego skąpstwa.

– Tęgo im potem za owo skąpstwo odpłaciła – pokiwał głową grubas. – Ale z początku to my się za głowy brali, jak ona tu po okolicy łaziła. Brudna, bosa, w samej konopnej koszulinie na grzbiecie. Głodna taka, że świńskie pomyje z koryta żarła. Straszne było w narodzie zgorszenie.

– My się jej, panie, bali. Łeb sobie ogoliła, jak to gadała, na znak pokuty. Lazła od wsi do wsi, batogami się po plecach ćwiczyła, aż krew szła. A jak bluźniła! Szykujcie się, wołała. Podeptani będą bogowie w swej nikczemności, jeden po drugim. Nie sczezło ostrze w otchłani wykute i posłaniec już naznaczon. Szykujcie się, bowiem nie sczezła Biała Kniahini. Czysta wariatka!

– Biała Kniahini? – spytał Koźlarz.

– Ano – przytaknął grubas – tak tu na Annyonne wołają. Zrazu my się po czołach pukali – opowiadał. – Myślelim, że z tej nędzy do szczętu baba zdumiała. Ale ona, zamiast gdzie po przyzwoitości zemrzeć, coraz głośniejszy raban czyniła. Tu, panie, jak się rok mniej urodzajny trafi, to zawdy wszelakimi szaleńcami obrodzi, prorokami, wieszczkami… Ani takich, co się bogami mienią, nie brakuje, bo się ludziom z głodu we łbach miesza.

– Tyle że ich pospolicie wójtowie wyłapują i w co głębszych piwnicach zamykają. Ale kto by księżniczkę w ciemnicy zawarł? – splunął woźnica. – Co było czynić? Nim my się obejrzeli, wielka gromada wszelakiej chanai uczepiła się naszej jaśnie panienki. Prorokinią ją obwołali. Pono cuda czyniła, chorych uzdrawiała, wodę z kamieni wypuszczała…

– Jako i byle wiedźma potrafi! – oburzał się grubas. – Ale żadna wiedźma nie śmiałaby bogom zagłady zwiastować i Annyonne na świat przywoływać. Oj, było zamieszania ze świątobliwą panienką. Książęta po cichu zaczynali się niecierpliwić i pewnie by jej na koniec łeb kazali ukręcić, ale właśnie wtedy wojna z Pomorcami nastała.

– I wypełniły się przepowiednie – zgadł Koźlarz. – Okazało się, że księżniczka szczerą prawdę głosiła. A tych, co wciąż nie dowierzali, Pomorcy migiem w pobożności wyćwiczyli. Począwszy od wyrodnych braci.

– Bystrzyście, panie – przytaknął grubas. – Choć nie do końca. Pomorcy iście do księżniczki posyłać poczęli, ale ona ich precz popędziła. Przeklęty wasz pan i wyście przeklęci, tak im rzekła, takoż kres wam pisany. Ona, panie, jak ta wściekła suka, wszystkim po sprawiedliwości szczekała. Nieledwie połową Gór Żmijowych owładnęła, cholera. Zewsząd do niej książęta posyłali po poradę, a kręciła nimi, jako chciała. Bo widzicie, panie, ona wieszczyła. Najpierw my myśleli, że nam oczy mydli. Ale gdzie tam! Prawdę wieszczyła! Sami Pomorcy się jej lękali.

– Co tam o Pomorcach gadać! – żachnął się woźnica. – Najgorsze, że się owa świątobliwa panienka właśnie w naszej okolicy zalęgnąć musiała. Ot, wjedziem na górkę, obaczycie waszmościowie, jaki klasztor naszym kosztem wystawiła, potężny niby zamczysko. I tam pokutowała…

– A my wszyscy z nią pospołu – wtrącił drugi. – Bo nasza księżna założyła ze trzy legiony pokutników. Tyle że ci pokutnicy to najgorsze szumowiny były! Tak nas przydusili, że i zbój lepiej by nie potrafił. Po wsiach jeździli, kurwie syny, wszelką chudobę przepatrywali. Niech jeno kto nowy dom pobuduje, a już podatek od zbytku. Obrodziło pole, nuże daninę płacić. Nasza świątobliwa panienka okazała się łakoma jak pleban, ale bardziej uczona była, cholera, i przemyślna. Spisy porobiła, panie! – z oburzenia począł tak wymachiwać rękami, że mu pergamin spadł na dno wozu. – Spisy, rozumiecie?! Przyłaziły te jej pokutniki, po trzech, bo już wtedy w ludziach taka złość była, że za kłonice brali, i po obejściu węszyli. Spisywali!

– Wszelka radość ich w oczy kłuła – gadał woźnica. – Niech jeno niewiasta gdzie z odkrytą głową wyjdzie, to ją ze szczętem golą. Trafi się weselisko, kapela kapkę głośno przygrywa, to drzwi zaprą i ogień podłożą. W kości grać nie Iza, dziewek na sianie nie Iza obracać ani gorzałki pędzić… To po co żyć, panie?

– Iście – westchnął grubas. – Szczęściem od ustawicznych postów i batożenia nasza świątobliwa pani coraz bardziej słabowała. Aż razu jednego, jak na rynku prorokowała, jucha jej z gęby buchnęła. Bez życia ją w klasztor ponieśli i przed świtem sczezła.

– Jako my natenczas owych pokutników popędzili! – zaśmiał się woźnica. – Serce roście! Zewsząd chłopy szły. Jedni z cepami, inni z kosami, co tam kto w komorze miał pochowane. Takeśmy się zawzięli, że przed zmierzchem całe plugastwo było przemożone.

– Na trzeci dzień poselstwo od księcia przyszło, naszej świątobliwej pani brata. W opiekę nas brać obiecywał, relikwie po najdroższej siostrze chronić. A zaraz następnego dzionka od Wężymorda z Żalników przysłano. Takoż chciał nas przyhołubić. Ażeśmy się nadziwić nie mogli, ile po świecie mamy przyjaciół.

– Ale widzę, żeście postronnej pomocy nie szukali – uśmiechnął się Koźlarz.

– Widzicie, panie – jegomość w szafranowym kubraku podrapał się po brzuchu. – Myśmy się z tą świątobliwą cholerą bez mała tuzin lat męczyli. Tak i uradziliśmy, że słusznie nam się po niej pociecha należy. Zeszliśmy się, wszyscy co znaczniejsi, w refektarzu i uradziliśmy, że odtąd nie będziem znać inszego pana. Naszą pobożną księżniczkę za świętą a prawdziwą patronkę tej ziemi weźmiem – splunął potężnie.

– A nie próbowali was gwałtem do innej opieki nęcić?

– spytał Przemęka.

– Z początku – uśmiechnął się tłuścioch. – Miasto raz nawet podpalili. Ale że my tu pomiędzy Żalnickimi a książętami siedzimy, tedy posyłali do nas z obu stron i jedni drugim bruździli. A my się znowuż w refektarzu zeszli i uradzilim, że zdałaby się nam opieka, co by nas przed opiekunami broniła. Jedni chcieli mury wedle miasta sypać i pospolitą milicję ustanowić. Ale głupia była rada, bo tu ludek pracowity i, za przeproszeniem, nadto roztropny, by z sulicami po krzakach ganiać. Od słowa do słowa, ugodziliśmy po Servenedyjki słać.

– Dlatego droga spokojna jak książęcy szlak – pokiwał głową Przemęka. – Bogate musi być miasteczko, skoro się południowym wojowniczkom opłaca.

Grubas w żółtym hybercuchu uśmiechnął się chytrze.

– Ano, miniem jar, to się waszmościowie przypatrzycie. Nim jednak jeszcze wyjechali z wąwozu, Przemękę owionął dotkliwszy z każdym krokiem smród.

– No, można rzec, żeśmy u samych bram Książęcych Wiergów – zaśmiał się furman. – Patrzajcie, waszmościowie, już folusz widać i farbiarnię.

W dole, w rozległej, przedzielonej potokiem niecce rozciągało się istotnie miasteczko czy też raczej luźne zbiorowisko rozmaitych szop, składów i baraków. Wszystkie były niziutkie, o płaskich dachach podpartych grubymi słupami. Postawiono je całkiem niedawno, bo drewno nie zdążyło jeszcze porządnie ściemnieć. Pomiędzy budynkami kłębiła się ciżba ludzi i wozów. Coś turkotało donośnie, skrzypiały żurawie.

– Jak my się już naszej świątobliwej pani zbyli – tłuścioch dumnie potoczył ramieniem – to zrazu śmielej poczęliśmy budować. Bo to, panie, z książętami straszna bieda. Postawi człek folusz, to każą rozbierać, bo widok z okna psuje. Co drugi dzień nasza świątobliwa pani święto ogłaszała albo, psia mać, odpoczynek. To my siedzieli po domach i kłykcie ze złości gryźli. Przystań na noc łańcuchem grodzili! Żurawie im za głośno skrzypiały! A garbarnie? Jedna tu była, i to z dala od miasta, żeby jaśnie pani nie śmierdziało. I co, że śmierdzi?! Od smrodu nikt jeszcze nie umarł, a z głodu niejednemu się przytrafiło! Głód tu kiedyś taki panował, że na przednówku ludzie trawę żarli.

27
{"b":"89215","o":1}