Литмир - Электронная Библиотека
A
A

ROZDZIAŁ PIĄTY

W Górach Żmijowych wiosna rozbuchała się na dobre i tamtego wieczora krzak jaśminu rozsiewał w ziemiance wiedźmy przemożną woń kwiatów.

Wiedźma nuciła przyjemnym, z lekka chropowatym głosem. Była maleńka, bardzo szczupła i bardzo piegowata. Drobne jasnobrązowe cętki znaczyły całą jej twarz, wychylały się z wycięcia sukni, pokrywały ramiona. Przykucnąwszy pośrodku ziemianki, zagniatała ciasto na kawałku deszczułki. Kosmyki nierównych, spłowiałych włosów raz po raz opadały jej na twarz, utrudniając pracę. Obok wiedźmy, na wysypanym świeżymi trocinami klepisku stały dwa dzbany, brązowy i niebieski z utrąconym uchem, a nieco dalej rozpościerało się pokryte przetartym kocem legowisko z jodłowych gałęzi.

Gwałtownie szarpnięta chmielowa witka opadła jej na ramię i ze ściany zeskoczył kociak.

Nalała mleka z niebieskiego dzbana.

Kot chłeptał łapczywie, rozchlapując białe krople na klepisku. Drobne wiórki drżały mu na wąsach.

Wiedźma skończyła z ciastem, otrzepała suknię. Rzuciła w palenisko grono czerwonych zeschniętych nasion. Węgle zaskwierczały i znad ziemi podniosły się smużki sinawego dymu o gorzko – słodkim zapachu. Potem utoczyła z ciasta małe kulki, nadziała je na pęk patyków i zatknęła nad ogienkiem. Pomysł wydawał się dobry, lecz smakowały plugawo, zwęglone z wierzchu, surowe w środku.

Spośród wielu niezbędnych zajęć gotowanie sprawiało wiedźmie najwięcej kłopotu.

Popijając resztki mleka, wiedźma usiłowała przypomnieć sobie zapach jęczmiennych placków swej matki. Mieszkali w zachodnim paśmie Gór Żmijowych, w miejscu zwanym Szczerkotką. Ojciec jaśminowej wiedźmy był kmieciem. Zwyczajnym, ani bogatszym, ani biedniejszym od innych. Miał kilka zagonów ziemi, krępą, krótkorogą krowę, stado owiec i oprócz wiedźmy spłodził pięć lat starszą od niej Milkę i syna, który pełzał jeszcze na czworakach, gdy okolica zwiedziała się o wiedźmie. W Szczerkotce uchodził za człowieka zasobnego i szczęśliwego.

Tylko ja mu się jakoś nie udałam, pomyślała wiedźma.

Na początku było całkiem nieźle. Miała imię. Miłe imię, zwyczajne. Jednak sama nie była zwyczajna. Gdy rzeka zalewała pastwiska, zawsze zdążyła przeprowadzić stado wyżej. Jak lis grasował po kurnikach, ich obejście omijał z daleka. Kiedy gąsienice oblazły kapustę, to wszędzie, tylko nie w ich ogrodzie. Jabłonie mieli wolne od parchu, roje pszczół nigdy nie uciekały im w obce sady, a krowa nie zdechła na wzdęcie.

Miłka zrozumiała pierwsza. Padał grad. Wiedźma stała pośrodku pola, nucąc cicho w łanie młodego owsa, zaś grad starannie omijał ich zagony. Potem dowiedziała się matka. Zabrakło drew na opał. Matka poszła więc do szopy i zobaczyła dziewczynkę rąbiącą pieńki. Bez siekiery. Jednak nic nie powiedziała, a Miłka też trzymała język za zębami. Bały się. Bały się o wiedźmę. Jest bowiem takie prawo, że ziomkowie mogą ukatrupić wiedźmę nawet wówczas, gdy jest prawowierna i głupia. Prastary, nieodmienny przywilej wiedźmobicia.

Jakiś czas się udawało, bo mieszkali na uboczu i nieczęsto kto do nich zaglądał. Ojciec też przymykał oczy, a wiedźma była mała i chuda, chętniej siedziała w zagrodzie z owcami niż z ludźmi w alkierzu. Potem wszystko się wydało. Przyszła wiosenna burza, piorun uderzył w dach chaty i słoma zajęła się w jednej chwili.

Na nieszczęście stara Cebrzykowa schroniła się u nich przed zawieruchą i wszystko widziała.

Rozpowiedziała po wsi i zjawili się tej samej nocy. Z kosami, nożami, pochodniami. Jednak nie przyszło im do głowy, że wiedźmą jest młodsza córka owczarza, chudy, płowowłosy pokurcz, który niemal nie otwierał gęby, i to właśnie Miłkę spalili. A wiedźma była zbyt głupia, aby ją obronić. Z wiedźmami właśnie tak jest. Są za głupie. Ich ciemne babskie czary, wysnute z ziemi, krwi i śliny, pojawiają się nieoczekiwanie i znikają bez śladu, kapryśne i zwodnicze, zaś wiedźmy mają zbyt mało rozumu, aby je opanować.

Ojca zarżnęli kosą na samym początku. Nawet nie bronił się za bardzo, przekonany, że bogowie karzą go za spłodzenie plugastwa. Matka długo darła się za stodołą. Co było z braciszkiem, wiedźma nie widziała. A kiedy z Miłki została kupa zwęglonych szmat, wieśniacy postanowili uczcić śmierć wiedźmy. Bo zabić wiedźmę to jest wielkie święto. Zarżnęli owce, rozpalili ognisko pośrodku obejścia, wytoczyli baryłkę śliwowicy. Krowę też zaszlachtowali, chociaż była stara i żylasta, nie do jedzenia. Tylko z wiedźmą mieli kłopot. Była dziewicą, a śmierć dziewicy ściąga gniew Bad Bidmone. Ponieważ jednak w Szczerkotce mieszkali ludzie solidni i skrupulatni, postarali się, żeby już nie była dziewicą.

Kiedy się ocknęła pośród pijanych wieśniaków, drewno chaty przestało się żarzyć, tylko smród spalenizny wisiał w powietrzu. Posiedziała sobie, pogapiła na pogorzelisko. A potem zapomniała, bo rozum wiedźmy jest jak dziurawe rzeszoto, za lichy, by pamiętać. Na koniec nawet swoje imię zapomniała.

Dzisiaj była potwornie zmęczona. O świcie dzieci zdybały ją pobliżu obory i przez resztę dnia wymykała się bandzie wieśniaków przekonanych, że czarami osusza wymiona ich krów. Kiedy dwa lata temu pojawiła się w okolicy, panowała plamista gorączka i ci sami kmiecie błagali ją o ratunek. Jednak teraz chcieli tylko, aby wyniosła się jak najszybciej i jak najdalej.

Zazwyczaj tak się działo i nie miała do nich żalu. Dawno temu, na samym początku, gdy nie rozumiała jeszcze zbyt dobrze, czym jest, lgnęła do ludzi. Jak inne dziewczęta splatała włosy w warkocze i próbowała ukrywać swą naturę, lecz oszustwo zawsze wychodziło na jaw. Później spotkała Kurdziela, wędrownego kuglarza, oszusta o zręcznych palcach i nerwowej twarzy, takiej, która nieodmiennie przyciąga uwagę niewiast. Kurdziel zdawał się nie dbać o jej magię i przez jakiś czas wędrowali razem skrajem Gór Żmijowych. Ubierał ją w bordowe ciężkie suknie, nauczył pić kwaśne młode wino i nie wstydzić się rozpuszczonych włosów. Na koniec jednak ukamienowano go przy wejściu do świątyni w nadmorskim miasteczku. Nazwy tego miasteczka nie zapamiętała.

Z wolna przywykła do swojej doli. Dalej włóczyła się po Górach Żmijowych, a gdy gościniec brzydł jej ze szczętem, osiadała gdzieś na krótko. Póki kolejni wieśniacy nie wypędzili jej z kolejnej wioski.

Po Kurdzielu miała jeszcze kilku kochanków, zazwyczaj jednak szybko sprowadzała na nich nieszczęście. Ponadto była bezpłodna, gdyż taką karę nałożyli bogowie na początku świata na te, które ośmielały się parać nie – przystojnym wiedźmim rzemiosłem, i zbyt głupia, by utrzymać przy sobie mężczyznę za przyczyną magii, choć jej napoje miłosne nigdy nie zawodziły. Jak długo sporządzała je dla innych.

O zmierzchu krzak zwykle pachniał najmocniej, dziś zaś księżyc stał w pełni i woń kwiatów rozleniwiała wiedźmę. Ziewnęła, przeciągnęła się, rozważając starannie pokusę kąpieli. Woda w jeziorku nagrzała się za dnia należycie, a wiedźma lubiła leżeć na powierzchni i patrzeć w niebo.

Nagle kot wygiął się w pałąk i fuknął ostrzegawczo. Nie zdążyła jeszcze odwrócić głowy, gdy poczuła natrętne, gwałtowne, niemal bolesne wezwanie. I nie było ono z rodzaju owych drobnych codziennych potrzeb, gdy trzeba odczynić kołtuna albo uzdrowić bydło. Gdzieś pod księżycem w pełni, na wysokiej górskiej ścieżce rozlano krew, wystarczająco wiele krwi, by obudzić jej ciemną magię. Wiedźma zadrżała. Skoro krew została już przelana, niełatwo będzie odwrócić bieg przeznaczenia.

Pospiesznie – gdyż nakaz stawał się coraz bardziej naglący – zgarnęła do worka oba dzbany, nóż z ułamanym trzonkiem, glinianą miskę, spódnicę z grubego płótna, koszulę, grzebień, zimowe pończochy i największy skarb, stary mosiężny imbryk. Potem wrzuciła kocię do kaptura i starannie wygasiła ognisko. Wiedziała, że to, co nadchodzi, jest wiedźmim szałem, zsyłanym przez krew i czerwony księżyc w pełni. I była przerażona. Wcześniej raz jeden tylko zdarzyło się jej coś podobnego, wówczas, gdy w nadmorskim miasteczku patrzyła, jak kamienowano Kurdziela. Nie mogła uczynić nic, by mu pomóc. Lecz następnej nocy podniosła się z posłania gorzejąc niczym pochodnia i biegła przez ulice, zabijając każdego, kto stanął jej na drodze – ciemna niszczycielska magia przelanej krwi i ognia. Gdy szał minął, stała na urwisku, patrząc na dymiące zgliszcza domów. Zrozumiała wówczas, dlaczego ludzie odpędzają wiedźmy od swych siedzib i dlaczego na jej widok matki ze strachem zasłaniają twarze niemowląt.

Wezwanie bezustannie popychało ją naprzód. Oczy rozszerzyły się boleśnie i czuła, że szał ogarnia ją coraz mocniej, wyciskając z głowy resztki przytomnych myśli. Wreszcie zadyszana dotarła wystarczająco daleko od osady i traktu, by nie mógł jej dostrzec żaden z wieśniaków czy podróżnych. Wyjęła kota z kaptura i przymknęła oczy, przygotowując się do wiedźmiego biegu, który miał ją przenieść do owego miejsca w górach, gdzie rozlano krew.

Po policzku spływała jej pojedyncza zapomniana łza.

* * *

– Biegła granią – Twardokęsek mówił cicho. Starał się nie spoglądać na wiedźmę, na jej brodę pokrytą krwią z rozbitych warg. – Nie wiem, jakim sposobem nas wtedy obok Skalniaka wypatrzyła. Może ją jadziołek przywołał, a może taka wiedźmia natura, że się do posoki zlatują? Jakem jej w ślepia spojrzał, wielkie, krwią nabiegłe… ni jednego słowa nie trza było…

– Ale później podobno lepiej się z wiedźmą zaznajomiłeś! – zaśmiał się Mroczek. – Choć mnie za jedno, czyś jej tam czego pod spódnicą zmacał… toż nie ty jeden przecie.

O dziewce mi lepiej gadaj. I jakeście do opactwa zawędrowali.

– Wiedźma nosze wiązać kazała – potulnie podjął zbójca. – Skrzydłoń jej do rąk przyszedł, łeb na podołku położył, kiedym go do noszy przyprzęgał. Jadziołek jak wściekły wkoło krążył, jadem pluł. Dziewka na płachcie ledwie żywa leżała…

* * *

Na dwie godziny przed świtem u bram opactwa Ciecierki stanęli zgoła nieoczekiwani goście. Potężny mężczyzna o gębie płatnego mordercy prowadził błękitnego skrzydłonia i na widok owego wierzchowca zawiść ścisnęła serce Ciecierki. Zwierzę szło powoli, ciągnąc po ziemi sklecone z gałęzi nosze, a z tyłu postępował jeszcze ktoś. Owinięta opończą niewiasta.

23
{"b":"89215","o":1}