Na placu u bramy Servenedyjki dorzynały resztki pospólstwa. Ci z zaściankowych, którzy zanadto zwłóczyli z ucieczką, do jednego legli. Ślepy żebrak czołgał się pomiędzy umierającymi, bo mu się gdzieś szałamaje zawieruszyły.
Przywódca Zwajców zdjął poszczerbiony hełm, nieznacznie pokłonił się Servenedyjkom. Z wytatuowanych siną farbą twarzy wojowniczek nic się nie dało odczytać. Dwie zeskoczyły z łaciatych koników. Chodziły pomiędzy poprzewracanymi kramami, dobijając rannych. Inne leniwie przypatrywały się bijatyce na schodach do cytadeli. Prawo broniło im przystępu na książęcą ziemię, więc tylko raźno pokrzykiwały, jak kto się walił na bruk.
Niziołek mozolnie wygrzebał się spod resztek budy krytej ciemnym smołowanym płótnem.
Czterej zbójów próbowało zajść niewiasty półkolem.
Wojowniczka w nabijanym żelazem kubraku prześlizgnęła się między nimi. Dwóch chlasnęła jednocześnie i nie zatrzymując się, sparowała cios. Zarzyczka przestała nadążać za ruchami mieczy. Tyle tylko rozumiała, że tamta nie próbuje się zasłaniać. Chciała zamknąć oczy. Nie patrzeć. Nie słuchać przedśmiertnego charczenia. Nie potrafiła.
Odrąbane u nasady ramię w łosiowej rękawicy spazmatycznie przykurczyło palce i zdawało się pełzać między nogami walczących. Jasnowłosy młodzik potknął się, zawahał. I wtedy go zahaczyła. Samym piórem. Nisko, nad plecionym z rzemieni pasem. Chłopiec zwiotczał, osunął się na ziemię, ledwo pięć stopni od Zarzyczki. Nawet nie krzyknął. Tylko wnętrzności, co mu się z rany razem z krwią i żółcią wylewały, próbował z powrotem wepchnąć do brzucha, ale wyślizgiwały mu się z palców.
W przelocie mignęły Zarzyczce wielkie zielone oczy tamtej niewiasty. I twarz. W poświacie letniej czerwonej nocy blada niczym oblicze topielicy. Posiniałe, zagryzione wargi. Gładko kuta obręcz na czole.
Berserkerski szał, odgadła z grozą. Bitewne szaleństwo.
To już nie była ta drobna, brunatnowłosa dziewuszka wciśnięta w załom muru, zmartwiała z przerażenia. Ani kohorta tałałajstwa, niewprawnie mieczami robiąca. Nie wyrostek z wyprutymi wnętrznościami.
Tylko skrwawiona głowa Dumenerga na zamkowym ostrokole. Toporem od tułowia odrąbana. I sprośne śpiewki wojowników ucztujących wokół ognia na dziedzińcu. Zimowa noc. Czarnowłosy chłopiec, równie jak ja pijany i bardziej jeszcze przerażony. Zaślubiny.
Ogień pod dworzec przed świtem podłożony. Śmiech Jill Thuer, kiedy odepchnęły mnie od niej piaski, piaski i woda. Wataha wilków na śniegu.
Samotnie płaczę w rozległej, chłodnej sali. Dogasa ogień, brązowa suka zagląda mi w twarz.
Dumenerg. Jill Thuer. Mokerna. Jedno po drugim.
Zimne zębate ostrze.
Jak modlitwa.
Nie będę niczyją miotłą, by nią śmiecie wymiatać… Czy ja kiedykolwiek miałam wybór, Eweinren? Czy tylko niby frygą mną obracano?
Pobojowisko. Kwik pokłutego sulicami konia. Łuna nad skrajem nieba.
Spadające gwiazdy.
Mokerna przygwożdżona do ściany dwoma mieczami, przygwożdżona do gobelinu, na którym falują niebieskie trawy. Jej usta rozwarte do krzyku, ciemne pęknięcie pośrodku twarzy.
A gwiazdy wciąż spadają. Bez końca.
Ból. Tępy obmierzły ból, co trzewia na skroś rozdziera.
Ci, którzy godnie nie żyli, powiedziałeś… I wszystkie moje siostry martwe, co do jednej.
Wysoka, chłodna fala. Żółć w ustach.
Karzeł podbiegł do grupy wojowniczek. Wczepił się w strzemię najbliższej Servenedyjki. Spojrzała na niego przelotnie znad wysokiej kulbaki, przerywając czyszczenie szabelki, którą starannie ocierała zdartym z trupa strzępem harasu.
– Toż pod waszym bokiem niewiasty szlachtują! Toż się nie godzi!
– Książęce prawo, pokurczu! – wbrew temu, co pospolicie w Spichrzy gadano, Servenedyjka mówiła bardzo składną mową Krain Wewnętrznego Morza. – Traktu nas strzec wynajęli, to strzeżem, a reszta nam za psie jaje stoi! – błysnęła w uśmiechu ostro spiłowanymi, sinymi od barwiczki zębami. – Gówno mnie obejdzie, choćbyście się pospołu wyrżnęli! Byle za traktem!
Jakby dla potwierdzenia jej słów, druga Servenedyjka, mniej widać elokwentna, wymierzyła karłowi kopniaka. Buty miała podkute.
Na schodach zostało jeszcze czterech skrytobójców. Namyślali się. Sześciu ich kamratów padło i ci, którzy przeżyli, nie kwapili się do dalszej rąbaniny.
Drobnymi tanecznymi krokami Szarka poczęła zbiegać ku nim po okrwawionych stopniach.
– Patrzajcie! – zakrzyknął ktoś w gromadzie Zwajców. Przywódca Zwajców odwrócił się i spojrzał na dziewczynę w nabijanym żelazem kubraku. Jego brwi zbiegły się w grubą, ciemną kreskę.
– To nie może być ona – powiedział bardzo cicho. – To nie może być…
Chudy zbir, widać najrozsądniejszy, wdrapał się na okalający ścieżkę murek i pospiesznie zniknął w książęcych ogrodach. Reszta wahała się. Zbyt długo.
Zwajca postąpił kilka kroków naprzód, aż do samego podnóża schodów, i wsparł się ciężko o stylisko topora.
– Zatrzymaj się! – ryknął potężnie. – Stój, dziewczyno!
– Nie słyszy was! – łagodnie powiedział siwowłosy wojownik.
Ostatni z niedoszłych zabójców, drobny chłopaczyna w siermiężnej koszuli, stał jak wrośnięty. Morgenstern wypadł mu z ręki. Z bezmyślnie wytrzeszczonymi oczami czekał na śmierć.
– Dosyć! – wrzasnął Zwajca.
Dziewczyna zaśmiała się. Przemknęła obok chłopca, nie patrząc musnęła go czubkiem miecza.
Zarzyczkę dobiegł rozpaczliwy płacz. Jej własny.
– Ona nikogo nie słyszy – powtórzył siwowłosy. – To berserkerka. Tu zgoła inaczej trzeba – wziął porzucony w walce brukowiec i z zamachem cisnął nim w dziewczynę.
Czarnobrody Zwajca rzucił się do przodu, pochwycił ją, nim jeszcze upadła na ziemię. A potem przyklęknął i zaczął ją kołysać, jak małe dziecko.
Zarzyczka zsunęła z ramion płaszcz i bardzo delikatnie przykryła chłopca z rozciętym brzuchem.