Przed piątą bramą Książęcy Trakt rozszerzał się nieco, tworząc obszerny, podłużny dziedziniec. Mury były tu równie solidne jak wcześniej, ale wprawne oko rozpoznawało w niektórych miejscach odmienną murarkę.
– Opactwo tu kiedyś stało potężne – znów się odezwał niziołek. – Sławne, nieledwie jak sama świątynia. Aliści się potem powadzili, bo książę nieboszczyk przychylał ucha raczej opatowi niźli świątyni. Ale nie godzi się u mężów świątobliwych niskich pobudek dorozumiewać, tedy pewnie nie o książęcą łaskę, ale o większe rzeczy spierać się musieli, znaczniejsze… – zarechotał plugawo. – Znaczy się, o gacie…
Kilku książęcych drabów przystanęło wokół, przysłuchując się ciekawie słowom niziołka. Książęcy raz po raz brali się za łby ze strażnikami świątynnymi, toteż karzeł ani się nie stropił i dalej radośnie na mnichów wygadywał.
– Ano, prawie o gacie – ciągnął. – Bo widzicie, mnisi w opactwie nie dość, że poczęli bez gaci chodzić, to jeszcze głosili, że gacie oznaka zniewieścienia i gwoli surowości zakonnej przeniewierstwo. Nie dziwota, że rozjuszyli świątynnych, którzy też rześko pokrzykiwali, że mnisi z opactwa zadki gołe trzymają, aby tym łatwiej mieszczkom dogadzać. Wkrótce już głośno o herezji wygadywano, stosami się nawzajem straszono i na zamek listy gniewliwe pisano. A jak się wszystko skończyło, próżno gadać. Księcia na łańcuchu do świątyni pachołkowie przywiedli, opactwo zburzone. Co zaś się tyczy gaci… nie dalej, jak wczoraj u dworki księżnej Egrenne w alkierzu mnicha przydybali, więc aż tak one świątynnym nie wadzą… – zarechotał.
– Ale wam zawadzić mogą – ostrzegł czarnowłosy halabardnik. – Niech na was ktoś kapłanom doniesie, to po was jeno w gaciach smród zostanie.
Halabardnicy szli trzymać straż przy książęcych ogrodach, zresztą bez większego zapału, gdyż dla uczczenia letniego święta w koszarach wydawano ciężkie skalmierskie wino i nie nęciła ich służba. Skwapliwie przyjęli niziołka do kompanii, a temu też gęba się nie zamykała. Miasto, widać, dobrze znał, bo jedna za drugą sypały się opowieści, wszystkie wredne i sprośne.
– Po co to? – spytała Szarka, wskazując na zbiegowisko przy kamiennej sadzawce.
– Nie słyszeliście o żywej wodzie ze świątyni Nur Nemruta? – zdziwił się halabardnik. – Toż ona wszędy słynie, niemoc każdą leczy. A najbardziej w czas letniego święta.
– Ano – przytaknął z powagą karzeł. – Przeto Servenedyjki cały rok w niej konie poją. Najzdrowsze są to wierzchowce w Krainach Wewnętrznego Morza.
– Cięty masz jęzor, łokietku! – mruknął pachołek – żeby ci go za bluźnierstwo nie wydarli. Ale prawda, że z daleka niedojdy wszelakie ciągną, by się tej wody napić. Nawet od Wężymorda posłowie przybyli z księżniczką, starego Smardza córą. Alchemiczka ona ponoć, w książęcych hawerniach rudy ma szukać, choć są i tacy, którzy powiadają, że chce błagać Śniącego o uzdrowienie, bo kuternóżka jest, znaczy kulawa. Na co przyszło? – pokręcił głową.
– Żeby kapłani Zird Zekruna w mieście popasali. A i to jeszcze, że popod wieczór zjechał poczet nielichy Zwajców. By się tylko z Pomorckimi za łby nie poczęli wadzić, bo nieszczęście będzie.
– A juści – przytaknął inny. – Jako kruczyska na wieczerzę się zlatują. A zuchwali tacy, że i po mieście samo – pas łażą. Zachodzim do Wiórka gardło przepłukać, to karczma bardzo zacna, a tam z tuzin Zwajeckich siedzi. Nic się nie boją. Piwo przednie ciągną, świniaka obkrawają. Dziewki też wszystkie się do nich szczerzą, żeby je łożna niemoc sprała, gżegżółki.
– Szumno Zwajeccy jechali, pod chorągwiami! Że się mury Spichrzy nie zawaliły, ze sromu pod ziemię nie zapadły! – zachichotał niziołek. – Ponoć za zaciężnych byli na Szczeżupinach, ale kto ich tam wie. Huczało od tego po mieście, a że huczało. Dziwne ludzie są Zwajeccy – ciągnął. – Gniewliwe łby, do bitki skore. Widziałem, jak ich dzisiaj pan nasz Evorinth do cytadeli wiódł. Nie w smak to wielce kapłanom. Krawęsek skwaszony chodził, bardziej za przyczyną owych Zwajców, niźli szczuraków. Niby święto jest, Servenedyjki pokoju pilnują, ale coś mi się nie widzi to wszystko… – wzruszył ramionami.
– Aby nie te włosy, to ty byś mogła być za Zwajkę – popatrzył bacznie na Szarkę. – Oni takoż chłopy wielkie, rozrośnięte i na gębie bladawe.
Dotarli do ósmej bramy, wysokiej, ostro sklepionej, z białego, gładko szlifowanego kamienia. Za nią rozciągały się zewnętrzne podwórce świątyni, klasztor Nur Nemruta, skryptoria, rozległy żółty gmach biblioteki i bursy szkolarzy. Było to jakby osobne miasto, ludne i gwarne, na dobre stajanie szerokie, opasane zębatymi murami.
Plac był ciasno zastawiony kramami, jak na jarmarku. Ludzie przepychali się, przekupnie wrzeszczeli. Na środku wkopano wysoki słup, obwieszony przy czubku wszelakim jadłem i widać dobrze czymś śliskim pomazany, bo z tuzin żaków daremnie usiłował wspiąć się ku zdobyczy.
Zza kramu z posążkami Śniącego wyszła drobna niewiasta w brunatnym płaszczu. Opadające do pasa, zebrane srebrzystymi klamerkami warkoczyki zdradzały szlachciankę.
– Kolegia tu kręgiem stoją – niziołek wskazał odrapane budynki z jasnego piaskowca. – Tam na prawo to skryptorium, gdzie się książęcy pisarczykowie szkolą. A z tyłu kolegium sztuk… Hej, nie odstawaj, panno!
Szarka przystanęła przed smatruzem ze skalmierskimi haftowanymi chustami. Zażywna przekupka przyjrzała się spode łba jej osmolonemu kubrakowi, ale nie odpędzała, bo w czas wiosennego zrównania za nic człek nie odgadnie, kto nędzarz, a u kogo pieniądz w sakiewce brzęczy.
– Paradne chusty, skalmierskie – zachęciła. – Tanio oddam, darmo prawie.
– Skończże – niziołek pociągnął Szarkę za rękaw. – Toć nigdy one Skalmierza nie oglądały. Popod samą Spichrza chłopy je tkają i trawą barwią, a mnie w brzuchu aż kruczy.
– Wynocha! – wrzasnęła przekupka. – Patrzcie ich, jak to się tkactwie zna, pokurcz zapowietrzony! A ja to nie wiem, kto przy kramach zamęt czyni a sakiewki odcina?! Wynocha, bo straże zawołam!
Dziewczyna w brunatnym płaszczu powoli, utykając, szła ku schodom prowadzącym do cytadeli księcia Evorintha.
Szarka odwróciła się ku karłowi.
– No to chodźmy! – rzuciła ze złością.
* * *
We Wiedźmiej Wieży tymczasem zdesperowany Twardokęsek patrzył, jak kolejna ćma z sykiem płonie w smolnej pochodni.
Na korytarzu zadźwięczał gong: następną wiedźmę prowadzono na kaźń.
Która to już? – pomyślał. Najpewniej czwarta.
Szyję Twardokęska opasywała osadzona w murze obejma, nogi tkwiły w przymocowanych do podłogi żelaznych pierścieniach, a krwawiące plecy powoli przysychały do ściany. Oprawca, potężne chłopisko w skórzanej, należącej jeszcze o poranku do zbója kamizeli dorzucił do ognia przygarść smrodliwego zielska i nieufnie spojrzał ku więźniom. Zbójca pospiesznie opuścił wzrok.
Skulona na posadzce wiedźma skomliła z cicha. Czoło miała powalane krwią, na policzku dojrzewał wielki siniec. Powroźnicy obdarli ją z przyodziewku, głowę starannie wygolili brzytwą, a włosie i szmaty spalili w trójnogu, by się w nich złe nie przyczaiło. Potem na wadze ją kładli, gdzie się dobitnie wydało, że dopiero co krew ludzką chłeptała i wciąż jej posoka ciąży. Oprawcy poczęli złorzeczyć pod nosem, bo wiadomo, że opita świeżą posoka wiedźma najzłośliwsza jest i największa w niej moc gorzeje. Ale że dobry pan Evorinth na gardle ich karać przyobiecał, jeśliby sczezła przed badaniem, przeto tylko Twardokęskowi nie szczędzili szturchańców.
Powroźnicy robili, co do nich należy, i właściwie Twardokęsek nie miał do nich żalu. Nie miał też żalu do Morwy, która wydała ich książęcym: sam był sobie winien, że jej pierwej karku nie skręcił. Jak wół pod nóż rzeźnicki, żachnął się w myślach Twardokęsek, takom się dał Szarce do karczmy podprowadzić. I gdzież teraz Szarka? Gdzież jej pomocnicy czarowni, owe jadziołki i zwierzołaki?
Tępo przypatrywał się narzędziom tortur. Wielu zbójeckich kamratów nosiło na ciele ślady katowskich zabiegów i chętnie o nich rozprawiali, toteż Twardokęsek bez większego zachodu rozpoznawał rozmaite przyrządy. Pośrodku lochu rozpierał się wiedźmi tron, solidne dębowe krzesło najeżone długimi kolcami. Dalej bezładnie stały dyby, wiedźmie pazurki do obdzierania ze skóry i wydrążony pień, dobrze nabijany w środku ćwiekami, eculeusy do wyciągania stawów, żelazne maski, bociani dziób, kleszcze do powolnego zgniatania kończyn, okute żelazem koło, na którym łamano kości, i drabiniasty przyrząd do tortury wody. Nie darmo Wiedźmia Wieża słynęła aż w Górach Żmijowych.
Zapatrzył się, zadumał. Ani spostrzegł, jak do lochu wkroczyła pokaźna gromadka. Przodem szła para halabardników w barwach księcia Evorintha, za nimi czterech drabów z krótkimi mieczami. Kilku pachołków ze straży świątynnej otaczało wysokiego starca odzianego w biel Nur Nemruta. Jego nie przepasana kapica z szelestem ciągnęła się po kamiennej posadzce, twarz miał napiętą. Dalej postępowało trzech kapłanów w brunatnych, grubo tkanych płaszczach; odrzucone na plecy kaptury odsłaniały czoła poznaczone znamionami skalnych robaków.
Jako się rzekło, zbójca był człek obyty. I choć sam od boskich przybytków stronił, dobrze rozumiał, że jeśli z pomorckimi kapłanami sprawa, tedy już się nie wywiną. Że teraz na dobre przyjdzie grzbietem tarcicę heblować, czerwiom na ucztowanie.
Dobre parę kroków z tyłu, chyłkiem, wślizgnął się jeszcze jeden kapłan w brunatnej opończy. Twardokęsek stężał, rozpoznając Ciecierkę, opata z klasztoru Cion Cerena w Górach Żmijowych.
Ciecierka dojrzał skuloną przy murze wiedźmę. Ślepia mu wściekle rozbłysły.
Zbójca nerwowo oblizał wargi. No, widno nie minie człeka, co mu od bogów zapisane, pomyślał ponuro. Zdarzyło się w opactwie od ognia wymknąć, tedy teraz przyjdzie w ogniu sczeznąć.
Do izby weszli kolejni halabardnicy i młody mężczyzna o czerstwym smagłym obliczu, odziany w dopasowaną srebrzystą tunikę i zielone nogawice. Na czarnych kędzierzawych włosach nosił srebrną opaskę.
– I jakże ci tu u pana w komorze, Twardokęsek? – spytał kpiąco.