Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ujdzie – pochyliła się, zatykając sztylet za cholewę buta. – Dosyć się tu najemniczek kręci. Skrzydłonia w ogrodach u was wolno puszczę. Róże pewnie ucierpią, ale zwierz bezpieczniejszy będzie, niżby miał na gościńcu czekać.

– Co dalej zamierzacie? – spytał z niepokojem.

– Przejdę się zaułkami – jej misterne, srebrne kolczyki pobrzękiwały przy każdym słowie. – W jakiejś karczmie o to psie miejsce rozpytam. Wierzę, że wiedźmy na stos na gwałt nie powleką, że ją pierwej badać będą i żywą jeszcze zastanę.

– Toć nie licuje, sami pojmujecie, że nie licuje! – zaperzył się Krotosz. – Jakże to? Obręcz dri deonema nosicie! Warn nie uchodzi jak jakiej kortezance po gospodach się włóczyć! Was pokornie u bram winni witać, nisko się kłaniać a po szkarłatnym suknie do księcia na zamek prowadzić!

– Kuszące! – zaśmiała się – Ale ja już po szkarłatnym suknie chadzałam, mierna rozkosz. Księcia Evorintha też nie ciekawam. A tak, może co przydatnego usłyszę, nie uwierzylibyście, ile ludzie po gospodach gadają. Czy wy mnie za głupią macie? – podjęła zmienionym głosem. – Czy też chcecie, żebym po tym czerwonym suknie prosto w kleszcze wlazła? Myślicie, że poślecie potem na Tragankę pisanie, że głupia była dziewka, usiekli ją, łatwo przeboleć? A wam, myślicie, ze wszystkim darują, po tym krasnym suknie do bram powiodą i na Tragankę wyprawią? Z obręczą dri deonema w garści? Tedy głupiście – hardo zadarła brodę. – I z gruntu nieprzydatni.

Ma rację, pomyślał niechętnie Krotosz, ma rację niezawodnie. Na Tragance mnie nie o wiedźmę i zbójcę rozpytywać będą, jeno czemu dziewka samopas w miasto poszła.

– Lepiej wam Psi Wykrot pokażę – zdecydował z ociąganiem – skoro was od tego odwieść nie potrafię. Ruczaj tam płynie, brudy ludzie do niego z całego miasta znoszą, odkąd zaraza porządnie miasto przetrzebiła i książę pod grzywną zakazał nieczystości na ulice wywalać. Psów się zdziczałych gromada zawdy przy nich kręci. Plugawe jest miejsce, ale jak was to ma uszczęśliwić, tedy chodźmy. Choć nic z tego wiedźmiego gadania nie przyjdzie – zastrzegł się.

Poprowadził ją rozpaloną ulicą w dół Jaskółczej Skały. Dziewczyna śmiało strzelała oczami, bezwstydnie, ale po prawdzie nie było na co patrzeć. Domy stawiano prawie jednakie, trzypiętrowe, o grubych murach z jasnego łupka i wąskich, dla upału na głucho zatrzaśniętych okienkach. Gdyby co bogatsi nie kryli ścian białą, marmurową kostką, ciężko byłoby rozpoznać, który dom zasiadacza, co w ratuszu radzi, a gdzie się biedota gnieździ. Rozmaite były tylko drzwi, czy raczej bramy wielkie pod ciężkimi portalami, kute w żelazie przez kopiennickich kowali. Im kto znaczniejszy, tym brama ozdobniejsza, niektórzy całą niemal historię Spichrzy mieli na niej przedstawioną, począwszy od objawienia Nur Nemruta.

W miarę jak schodzili niżej, bruk stawał się nierówny, a gdy weszli do Krowiego Parowu, zniknął bez śladu pod piachem i nieczystościami. Ta część miasta spłonęła doszczętnie w wielkim pożarze i gdzieniegdzie wciąż pozostały stare, dobrze już porośnięte dzikim koprem zgliszcza. Pomiędzy nimi, ledwo co widoczne spod krzaków czarnego bzu i akacji, czerniły się niskie, byle jak sklecone chaty. Mieszkały w nich servenedyjskie wojowniczki ze straży świątynnej: jak zwykle, stroniły od ludzi Spichrzy.

Minęli niską szopę, z wyglądu drewutnię, dziwacznie przystrojoną obdartymi ze skóry krowimi łbami, przy których uwijały się roje much. Wokół cuchnęło potwornie nieczystościami i nadpsutym mięsem. Dwa żółte kundelki zajadle wyrywały sobie resztki wnętrzności. Krotosz nie dostrzegł znaków cechowych, widać partacka to była jatka, ale też nie spodziewał się, by szlachetny cech rzeźników, który wszak w dostatki opływał i niezgorzej samym starostą kręcił, przyznał się do tego obejścia.

– Darz bóg, siostro – zarechotał zza uchylonych drzwi łysy mężczyzna w zakrwawionym skórzanym fartuchu. – Spiekota dziś potworna, może piwka łykniecie? – wyciągnął przez próg kufel. – A może i zajęciem nie pogardzicie?

– I wam niech się dzionek darzy – otarła pianę z ust. – Dzięki za napitek, a co do innych rzeczy, tom do zmierzchu opłacona.

– Dzionek szybko mija. Nocką w gospodzie Kurzejnóżki o rzeźnika pytajcie, nie pożałujecie.

Kiedy tylko minęli szopę, rozbawienie zniknęło z jej twarzy jak starte gąbką.

– Widzicie, ile pożytków, jak się szarszun przypasze? – wykrzywiła się cierpko. – Zajęcie do rąk samo się pcha na gościńcu.

Minęli Bramę Sienną. Dwóch pijanych hycli drzemało w rowie przed koślawym budynkiem, siedzibą rakarskiego cechu. Krotosz przyspieszył kroku. Szli ścieżką pomiędzy wysokimi krzakami rzepów i czarnego bzu. Na dołach pełnych przegniłych odpadków wygrzewały się zdziczałe psy. Duży, czarny kundel o wystających żebrach wyskoczył na dróżkę. Powąchał rękę Szarki i nieoczekiwanie polizał czubki palców. Twarz kobiety złagodniała. Pochyliła się, potargała zmierzwioną sierść na grzbiecie psa.

Zwierzę popatrzyło na nią mądrymi żółtymi oczami i utykając na przednią nogę, pokuśtykało w chaszcze. Krotosz podkasał tunikę i syknął, gdy kępa turzycy smagnęła go po gołych łydkach. Wyschnięte zielsko szeleściło pod nogami, znad wykrotów podrywały się roje ociężałych, wielkich much. Potknął się, niemal upadł, gdy jedna wpadła mu wprost do oka.

Pies przystanął. Nisko, przy samym strumieniu coś zaskomlało. Szarka podkradła się cicho, rozgarnęła nawis pożółkłej trawy, przyklękła na skraju skarpy. Pokryta zaschniętym błotem, trawą i pędzonymi wodą patykami kupa szmat drgnęła, zaskowytała.

Pies zamarł, podkurczywszy zranioną nogę.

Dziewczyna wyjęła sztylet zza cholewy i lekko dźgnęła oklejoną mułem postać.

– Znalazłaś… mnie… – zacharczał słaby głos – wiedziałam…

– Morwa? – Szarka zaczęła odsuwać powalane mułem szmaty. – Co z tobą, Morwa?

– Zostaw… – poprosiła tamta. – Wiedźma… wiedziałam…

– Dlaczego? – spytała, cofając ostrze. – Dlaczego wydałaś wiedźmę?

Przez chwilę nie dobiegło ich nic, prócz świszczącego oddechu.

– Piętno… – wyjęczała Morwa z wysiłkiem – z klasztoru… brunatne piętno… zapłata… – zachłysnęła się. – Poszłam do wieży… powroźnickiej… a potem… dotknął mnie… tylko jednym palcem… – odpowiadała z coraz większym trudem. – Boli… potwornie boli… – poskarżyła się.

– Kto cię dotknął?

– Piętno… kapłani… boli… tak strasznie boli… – jej głos przeszedł w rzężenie.

Szarka zawahała się nieznacznie i ściągnęła sztyletem szmaty.

Prawą połowę twarzy kobiety pokrywała falująca, oblepiona krwią i śluzem gęstwa brunatnych robaków. Głos dobywał się z bezkształtnej, krwawiącej jamy. Długie, obłe larwy drążyły ścieżki pod skórą szyi.

– Pomóż… – westchnęła tamta niemal niedosłyszalnie. – Pomóż…

Krotosz opadł na kolana i zwymiotował wprost do strumienia. Kiedy się odwrócił, dziewczyna czyściła sztylet o brzeg kubraka. Skalne robaki wciąż ryły w ścierwie kobiety.

Szarka przysiadła na krawędzi skarpy. Smukła błękitna ważka wisiała na wprost jej twarzy.

Daleko ponad ich głowami słońce opadało w czerwonej łunie na wysokie baszty cytadeli księcia Evorintha.

– Teraz mi wierzycie? – spytała Szarka.

– Toż to skalne robaki, klątwa Zird Zekruna – wyrzucił z siebie kapłan. – Co wyście uczynili, że prześladują was kapłani z Pomortu?

– Wędrowaliśmy przez Góry Żmijowe – odparła, nadal przyglądając się brunatnym larwom. – Opat klasztoru Cion Cerena próbował nas spalić. Wiedźmę, nie mnie – poprawiła się. – Ja wykrwawiłam się prawie na śmierć.

Coś się zdarzyło w tamtą noc. Opat uciekł z brunatnym znamieniem na czole, a jego następca przekazał mi słowa Cion Cerena. O Annyonne.

– Przestańcież powtarzać to przeklęte miano! – wybuchnął Krotosz. – Nie ma opactwa Cion Cerena w Górach Żmijowych. Spłonęło ostatniej nocy!

W oddali przeciągle zawył pies. Po chwili dołączył do niego drugi, trzeci i jeszcze jeden.

– Widzicie – ciągnęła, jakby wcale nie słyszała jego słów – jestem jak ślepiec. Idę po własnych śladach i nie znam ręki, która mnie prowadzi. Nie dociekam przyczyn. Nie muszę rozumieć. Są tylko strzępy opowieści, twarze, które przeniosłam przez ogień. Ścieżka już czekała. Ścieżka, kamień, na którym usiądę, strumień, by zaczerpnąć łyk wody. Może urodziliście się tylko po to, aby ze mną mówić.

– Wszyscyśmy błoto w rękach bogów.

– Nie, nie wszyscy – hardo rzuciła głową. – Jeśli się komu uroiło, że mnie sprytnie poszczuć można, to się omylił. Bo nie dość tych skalnych robaków. Ni opactwa, co w Górach Żmijowych spłonęło. Niczego nie dość. Nie będę dla waszych bogów miotłą, co śmieci wymiata.

– Bluźnicie!

– Głupiście! – kąciki jej ust wykrzywiły się urągliwie. – Ani was ta świątynna kapica skryje, ani obroni. Gdzieś tam – machnęła ręką ku twierdzy Evorintha – ktoś wypytuje wiedźmę o rzeczy, o które i ja powinnam była spytać, gdybym zanadto nie bała się odpowiedzi.

Podążył wzrokiem za jej dłonią: wyniosła wieża świątyni czarnym zarysem kładła się na słonecznej tarczy, mury cytadeli poczerwieniały od wieczornego nieba.

A nieco niżej, na stoku Jaskółczej Skały, dojrzał jaskrawy rozchybotany blask. Ze zdławionym okrzykiem przycisnął ramiona do piersi.

Kantor, dom i kaplica Fei Flisyon stały w ogniu.

50
{"b":"89215","o":1}