Z nagła Szarka wyłoniła się z mrocznej głębi łaźni. Bosonoga, samym tylko prześcieradłem owinięta, z mokrymi splotami włosów na plecach. Łyczko wytrzeszczył ślepia.
– Przypomnij sobie – przyklękła przy chłopcu i położyła mu dłonie na ramionach – kto zacz ta niewiasta, która pachołków książęcych sprowadziła.
– A skąd mnie wiedzieć? – chłopiec gapił się na nią ź przestrachem, jak na zjawę. – Dużo się tam o nią rozchodziło, bo w zamieszaniu jakoś odkręciła się i zniknęła. Jedni powiadają, że ze strachu, by jej nie zauroczyła, a drudzy mówią, że i ona sama wiedźma.
– Nic się nie bój – Szarka odgarnęła mu z oczu płowe skołtunione włosy – tylko całą prawdę mów. Jakbyś przed samym księciem panem stał.
– Wyście od naszego pana Evorintha? – jeszcze bardziej przestraszył się Łyczko.
– Od niego samego, Jasenka mnie wołają – odparła miękko.
Krotosz ledwo co powstrzymał jęk, słysząc, jak Szarka podszywa się pod wszechwładną faworytę. Lecz na brudnym obliczu Łyczka pojawił się wątły przebłysk zrozumienia.
– Cytadela gości pełna. Księżniczka pomiędzy nimi z Żalników i Zird Zekruna Od Skały kapłanów przy niej gromada – łagodnie tłumaczyła Szarka. – Zaszczyt to wielki i honor niemały, lecz lęka się pan nasz dobry, aby kto w tym zamęcie bezeceństwa jakiegoś nie uczynił. Może być, że tamta niewiasta zacna, która ją książęcym wskazała, i o innych sprawach wiadomość mieć będzie.
– Lipnik ją widział – powiedział Łyczko. – Niecałkiem stara jeszcze białogłowa, mówił, ale brudna i obdarta, jak żebraczka, i wielce przerażona. Nie dziwota też, że uciekła, bo jak ją wiedźma ujrzała, strasznie krzyczeć zaczęła i wygrażać.
– Dużo krzyczała?
– Jako to u wiedźm we zwyczaju – odparł skwapliwie. – Kto by ją wyrozumiał? Kiedy zobaczyła tamtą drugą niewiastę, to aż się ludzie przelękli, że mimo pachołków do niej przyskoczy. I to jeszcze tamtej przepowiadała, że znamię śmierci na jej czole widzi, że z psami pospółek, choć gorzej niż pies zdychać będzie, i że z psami jej ścierwo rzeką popłynie. Potem nic już wiedźma nie krzyczała – dokończył pod ponaglającym spojrzeniem Szarki – bo jej jeden pachołek, bardziej widać od innych krewki, w gębę pięścią przyłożył, zęba wybiwszy. A niewiasta zniknęła. Kapłanów tam było z tuzin i oni się tym zniknięciem wielce zeźlili.
– Dobry z ciebie chłopiec – dziewczyna podniosła się z klęczek – i niechybnie księciu powiem, jakoś nam pomógł.
– Ja bym jeszcze nie tak się księciu przysłużył – rzekł zapalczywie chłopiec. – A o was ani słowem nie wspomnę, choćby mnie szczypcami rwać mieli – zarzekł się w drzwiach.
* * *
– Powroźnicy bez zwłoki posłali do świątyni – wyjaśnił Mroczek. – Zważ, Twardokęsek, nie prosili o radę księcia jaśnie pana, choć niby jemu służyć mają, ale kapłanów Śniącego. I w sam czas, bośmy właśnie z Ciecierką do Spichrzy zjechali. Prosto do kąciny Zird Zekruna, co popod samymi murami miejskimi postawiona. Anim wytchnąć zdołał, jak nas do twojej gospody powlekli. Dobrze, że po ziołach, które mi u szczuraków na ranę kładli, nieco mi we łbie pojaśniało. Choć i tak zesłabłem okrutnie.
– Czerwone skalmierskie na upływ krwi najlepsze – poradził mu zbójca. – Nie ten cienkusz, co się nim raczymy. I oczywista nie jeden bukłak.
– Jest i czerwone skalmierskie – Mroczek wyciągnął z sakwy opleciony wikliną gąsiorek. – Nie wiedzieć, czyli z niego jakowy pożytek na upływ krwi, ale że twoje ulubione, tegom pewien. Twoje zdrowie, Twardokęsek – łyknął i usłużnie przystawił zbójcy gąsior do gęby, bowiem wraz z upływem trunku wpadał w coraz serdeczniejszy nastrój. – Jakbyś ty mnie wczora lepiej sztyletem zmacał, pewnie byś ninie moje pogrzebowe pił, ale ja ci to z serca wybaczam – i na potwierdzenie owych słów zatoczył ramieniem szeroki łuk, zachlapawszy winem i siebie, i zbójcę. – Dobry byłeś herszt, Twardokęsek, najlepszy. Złości do ciebie nie będę chować. Ja zawdy byłem za tobą.
Twardokęsek chrząknął nieznacznie. Znakomicie pamiętał, jak Mroczek buntował przeciwko niemu kamratów, ale rozmarzony trunkiem handlarz bławatny coraz serdeczniej wspominał dawne czasy, bełkotliwie nucił jakieś sprośne przyśpiewki z Przełęczy Zdechłej Krowy, a na koniec zaczai się zwierzać zbójcy ze swych nieszczęść.
– Jakem ja ciebie w onej gospodzie wedle wiedźmy zoczył, a zrazu cię rozpoznałem, boś bardzo chwacko przeciw książęcym pachołkom stawał, to już wiedziałem, że my oba w gówno po uszy wpadli. Bo i ja u tych pomorckich zatraceńców jako w niewoli. Ale uradowali się niezmiernie, kiedy rzekłem im, żeśmy pospołu na Przełęczy Zdechłej Krowy zbójowali. I zaraz mnie wypytywać poczęli, ktoś ty i jakim sposobem do tej ryżej dziewki przystałeś. A Ciecierka, żeby go zaraza wydusiła – splunął przez ramię – zaczął wrzeszczeć, żem zdrajca i żeby mi szyję urzezać.
– Kurwi syn – zgodził się zbójca.
– Szczęściem niewielkie ma wśród tutejszych poważanie. Niby do Zird Zekruna przystał i cierpieć go muszą, ale coś niechętnie na niego patrzą.
– Kto jednego pana porzucił, ten i drugiemu wiary nie dochowa – sentencjonalnie rzekł Twardokęsek. – Toż on zwyczajny odstępca. Zaprzaniec.
– Gorzej – oznajmiła przywiązana do ławy tortur wiedźma. – Jego teraz Zird Zekrun jak wosk może w palcach urabiać. Przecież on opętany.
Twardokęsek rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, ale trunek najwidoczniej zdążył Mroczka udobruchać, bo tylko wzruszył ramionami i spytał łaskawie:
– Czego?
– Ciecierkę Zird Zekrun opętał – powtórzyła niebieskooka niewiastka. – Toż widać. Baczcie, by się i wam nie przytrafiło.
– Jakże to? – zaniepokoił się Mroczek.
– Dość, by was który z kapłanów piętnem skalnych robaków naznaczył – wyjaśniła. – Ale najgorsza, że kiedy na nic więcej się bogowi nie nadacie, wtedy was owe skalne robaki ze szczętem zeżrą. Ani garsteczka ścierwa się nie ostanie. I bardzo dobrze – dokończyła zajadle. Mroczek wytrzeszczył oczy.
* * *
Szarka z roztargnieniem przeczesywała mokre włosy. Sztywne, wykrochmalone prześcieradło Krotosza miękło już na niej od wilgoci i układało się w coraz łagodniejsze fałdy.
– Jasenka? – rzucił z przekąsem. – O głowę od was ona mniejsza, na gębie smagława i włosy też ma ciemniejsze. Przy tym, cóż ona by u mnie w łaźni robiła ni giezłem nie okryta?
– Co niby miałam powiedzieć? Że wiedzieć chcę, kto mi wiedźmę zmarnował? Że mnie teraz sposobu trzeba, by ją z cytadeli dobyć? Dla chłopaka wyście wielki świat, we wszystko uwierzy, bez różnicy.
Teraz dopiero Krotosz przeraził się na dobre. Niech no tylko wyjdzie na jaw, pomyślał, żeśmy wiedźmę uwolnili z wieży, a żadne z nas głowy na Tragankę nie uniesie.
Szarka ze zmarszczonymi brwiami skubała skraj prześcieradła. Włosy na jej skroniach przeschły i poczynały skręcać się w drobne pierścienie.
– Spichrza nie Targanka. Tu niewiernym schlebiać trzeba a nisko się kłaniać – ostrzegł ją. – Jeśli nie z roztropności, tedy z szacunku dla Fei Flisyon wiedźmę własnemu losowi zostawcie. Pomóc jej nie zdołacie, tylko i nas, i siebie zgubicie.
– Wy jak dziecko – uśmiechnęła się krzywo. – Czy nie widzicie, że ktoś na moje życie nastaje? Że nie bez przyczyny trud sobie zadał spośród wszystkich, co do miasta ściągnęli, wiedźmę jedną wyłuskać?
– Mogło się przytrafić, że ją kto rozpoznał – sprzeciwił się Krotosz.
– Nie mogło. Samiście rzekli, nikt z miasteczek nie uszedł. Nikt więc wiedźmy nie widział, jak ze zwierzołakami wespół ludzi mordowała. Nie, jedna tylko niewiasta wydać nas mogła – jej oczy błysnęły w półmroku. – I jak ją odnajdę, to mi się ze wszystkiego skrupulatnie wytłumaczy.
Nieprzyjemny dreszcz przeszedł Krotoszowi po krzyżu.
– Może się wam o uszy obiło – ciągnęła – czy tu gdzie jakiegoś Psiego Źródła nie znają? Albo Psiego Strumyka, albo jakiegoś innego miejsca, gdzie by i psy, i woda była?
– Wy naprawdę wiedźmich bredni słuchać zamierzacie? – Krotosz w osłupieniu wyłamywał palce. – Wżdy wiedźma głupia, sama nie wie, co gada.
– Was wierzyć nie zmuszam. Ale pomyślcie, ilu takich mądrych i przemyślnych niedowiarków szczuracy zagryźli tejże nocy, gdy nas wiedźma z opresji wywiodła. Miałam spokojnie na Jaszczyka poczekać, ale teraz widzę, że co prędzej trzeba mi ruszać. Bo kiedy wiedźmę w wieży trzymają, to i o mnie wiadomość szybko mieć będą. Chciałam do was niepostrzeżenie przybyć. W przebraniu. Ale teraz nie czas kryć się i w maskarady bawić. Juki mi od skrzydłonia przynieście.
– I co? – spytał z przekąsem. – Na ulicę wyjdziecie, przeciwko księciu ludzi burzyć? Czy samopas Wiedźmiej Wieży dobywać będziecie?
Zimne, zielone oczy zabłysły i Krotosz pospiesznie zaprzestał kpin. Pamiętał, jak na Tragance, wiele lat temu, dri deoneme ni z tego ni z owego wpadł w szał. Zanim niewolnicy zdołali go powstrzymać, wyrżnął na oślep dobry tuzin błagalników bogini.
Skrzydłoń wciąż drzemał na słońcu. Gromadka gapiów przyglądała mu się ciekawie z drugiej strony ulicy. Mógłby kark skręcić jednym uderzeniem skrzydeł, pomyślał Krotosz, z trwogą dotykając grzbietu zwierzęcia. Skrzydłoń zaświergolił, odsłaniając rzędy ostrych zębów, bursztynowe ślepia spoglądały na Krotosza poprzez długie rzęsy. Kapłan szybko cofnął rękę.
Toboły Szarki były zadziwiająco ciężkie, lecz nim zdołał o cokolwiek spytać, dziewczyna wydarła mu je z rąk i zniknęła za parawanem.
Kiedy wychynęła z powrotem, odziana była prawie jak jedna z najemniczek, co się ostatnimi czasy ze wszech stron zbiegały do Spichrzy, zwabione wieściami o rychłej wojnie. Wdziała na grzbiet coś niby nabijaną ćwiekami tunikę, brudną i osmaloną, aż strach brał. Nosiła też dwa zakrzywione miecze w czarnych pochwach, podobne owym szabelkom, w których Servenedyjki się lubują, choć bardziej okazałe. Nogi miała w wąskich, skórzanych nogawicach, biodra ledwo przesłonięte postrzępioną spódniczką. Południowym zwyczajem, powieki barwiczką umalowała, a omotana na szyi chustka kłuła oczy czystym szkarłatem.