– Taż ty się właściwie z kobyłą ożenił, a nie z Marynią – basował Kargul, klepiąc Pawlaka po ramieniu.
– Tylko jakby tu wyszło stawać z kobyłą przed ołtarzem?
– A czyja tobie wypominki robię, że ty za Niemca jako bezlitosny bluźnierca Pana Boga na obrońcę swojego kabana brał?
– Nie Pana Boga, tylko Świętą Panienkę – bronił się Kargul, pragnąc obniżyć rangę swego bluźnierstwa. A było to tak: żeby ocalić jedyną świnię od kolczykowania, Kargul postanowił zabić ją przed przyjściem komisji. Naszykował narzędzia, ale Tadzio, postawiony na czatach przy mostku na strumieniu, przybiegł krzycząc z daleka, że „idą Mniemce, idzie żołnierz z nimi I Kargul wzniósł nad świniakiem siekierę do góry, ale zanim ją opuścił, kazał całej rodzinie śpiewać głośnym chórem jedyną pieśń, jaką wszyscy znali. I tak zabrzmiały słowa: „Nie opuszczaj nas, nie opuszczaj nas, nasza Panienko, nie zapomnij nas, Tyś obiecała, że na ziemi nie zostawisz nas samych…” Niosły się głosy Anieli, Jadźki, Hani i Tadzia, które miały zagłuszyć śmiertelny kwik świni. Przejęty Kargul nie potrafił zadać śmiertelnego ciosu. Świnia wyrwała mu się i z wbitą w kark siekierą pognała z rozpaczliwym kwikiem na podwórze. A wtedy pieśń wzniosła się z jeszcze większą mocą: „Płakać będziemy nad grzechami, serce obmyjemy łzami”. Przy tej frazie Kargul dopadł wreszcie swej ofiary i zadał jej ostateczny cios. Kwik ustał i równocześnie ustała pieśń… Tej scenie przyglądał się wówczas przez płot Kaźmierz Pawlak. Wystarczyłoby jedno jego słowo, by Kargul jako przestępca trafił do aresztu w Trembowli. Pawlak tylko jednej osobie powiedział o bluźnierstwie Kargula: zwrócił się do proboszcza, by ten kazał się nauczyć Kargulom jakichś świeckich pieśni, którymi w razie potrzeby mogliby zagłuszać nielegalny ubój.
– Ot tobie na – obruszył się teraz Kargul na to wypominane mu bluźnierstwo.
– Taż ja w tu poru patriotyczny czyn spełniał, bom kabana przed Niemcami ratował.
– A ja żem ciebie wtedy przed lagrem uratował – przypomniał mu Kaźmierz swoją rolę.
– Bo jak żandarm spytał, czyj to parsiuk tak kwiczał, tom powiedział, że mój. I przez to mi go zakolczykowali. Takim miał pożytek z twojego patriotyzmu!
– Za to teraz razem kiełbasę jemy z tego kabana, co ja jego ruskim na pożarcie nie zostawił.
– Wychodzi na to, że ty chytrzejszy był i od Hitlera, i od Stalina – przekornie szydził Pawlak z Kargulowego samochwalstwa.
– Tylko jak ty tak umiał politycznie myśleć, to dlaczego my musieli nasze ziemie rzucić, choć niby my wojnę wygrali?
– Nie wiesz, Kaźmierz? Żeb' my pokój zawarli… Amen – wyrzucił z siebie Pawlak, a łzy zakręciły mu się pod powiekami. I znów się objęli, jak rozbitkowie, co się odnajdują na bezludnej wyspie. Pili i mówili o wszystkim, o czym dotąd nie było im dane porozmawiać. Pierwszy raz miał Kargul okazję pokazać Pawlakowi bliznę po Jaśkowej kosie, a ten przeprosić go, że okazał się tak bezwzględny i zakazał użycia ufundowanej przez Jaśka trąby podczas pogrzebu Władkowego ojca.
– Dał Bóg, to i bez waszej trąby trafił tatulo do królestwa niebieskiego – westchnął Kargul.
– Może być, że spotkał się z Kacprem i oni pierwsi pokój tam zawarli? – zastanawiał się głośno nad życiem pozagrobowym Kaźmierz. I tak toczyła się ta rozmowa – od kobyły do życia wiecznego, od zabijania świni do politycznych skutków drugiej wojny światowej, od Hitlera i Stalina do „Mućki” i kobyły… A kiedy im już spirytus dobrze się zagotował w brzuchu, objęci ramionami zaczęli śpiewać piosenki „o Kaśce, „co to miała zeza i dobrze nie wiedziała, z kim się całowała, albo o „Marysi spod lasa, co długi warkocz miała i chętnie dawała to, na czym siedziała”… Słońce dawno już zaszło, a oni nie opuszczali klepiska stodoły. Kiedy wysuszyli dno konewki, Pawlak sięgnął do flaszek, których zawartość jeszcze rano wypełniała słoje z eksponatami.
– A skąd u ciebie takie zapasy? – dziwił się Kargul, licząc zatkane zwitkami z gałganka szyjki flaszek.
– Czego to człowiek z głodu nie wymyśli – filozoficzną uwagą chciał Pawlak zbyć ciekawość sąsiada. Dopiero kiedy ten uniósł flaszkę pod światło i dostrzegł w spirytusie pływający pazur – Kaźmierz zdobył się na szczerość.
– Może być, że to jaszczurczy.
– A skąd on wziął jaszczurkę w spirytusie?
– Ja wziął tylko spirytus, a jaszczurkę zostawił. Jeśli już sobie dziś mieli mówić samą prawdę, nadszedł czas, by Kargul dowiedział się, skąd pochodzi trunek, którym raczyli się cały dzień. Nie dokończył Kaźmierz nawet opisu gabinetu szkolnego, gdy Kargul rzucił flaszkę i przechylił się przez ogrodzenie zapola. Słysząc jego charczenie, wpadły do stodoły Marynia z Anielką. Zobaczyły wypięty zad Kargula, wstrząsany drgawkami.
– Władyś, taż ty padniesz od tego spirytusa – zajęczała Aniela, ciągnąc męża za sprzączkę od kamizelki.
– Na spirytusu on zahartowany – bronił go Kaźmierz.
– Tylko widać żmijówka dla niego nie w guście.
– Jaka żmijówka? – dopytywała się Marynia.
– Bo to był spirytus na żmii – wyjaśnił bełkotliwie żonie, potrząsając blaszanką z żółtym płynem.
– Gorzej, że na cielęciu z pięcioma nogami – wycharczał Kargul i znów się chwycił za brzuch. Żeby ratować organizm, kołyszącym się krokiem poszedł do chaty i przyniósł bańkę bimbru, co go jeszcze na krużewnickich burakach wypędził.
– Jak „swojuchą” przepijemy, to nam żadna żaba nie zaszkodzi – zawyrokował rozlewając bimber.
– Ale jak ty mógł mnie takim świństwem ugaszczać?
– Dziedzic Dubieniecki lał szampana z wanny gościom – bronił się Kaźmierz. -A czy my teraz gorsze od dziedziców? Demokracja jest, każdy może pić, co mu smakuje.
– Dla zdrowotności na dwa palcziki – mruczał Kargul, lejąc „swojuchę” do kubków. I znów zaśpiewali, najpierw o białym rozmarynie, który się rozwija, a potem, że nie rzucą ziemi, skąd ich ród. Dopiero w nocy cisza zapadła w stodole i wówczas Marynia z Anielą wkroczyły tam z lampą naftową. Na słomie leżeli spleceni uściskiem ich mężowie, a serca ich niewątpliwie biły jednym rytmem.
– Widzi Marynia? – upewniała się szeptem Aniela, jakby nie dowierzając własnym oczom.
– Tylko ich do kołyski położyć…
– Ostatni raz tak Kaźmierz ćmagą upiwszy sia na konsolacji, jak nam ojca jego przyszło chować.
– A dziś to konsolacja po naszej niezgodzie – Kargulowa przepełniona była dobrocią, jak jej Władek spirytusem.
– Tylko kiedy oni do trzeźwości dojdą, bo czas już do pola wyjść… Odpowiedzią było straszliwe chrapanie obu biesiadników, od którego zdawał się unosić dach stodoły.