Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– No, tak…

Major oglądał przez chwilę, jak Buffy z osikowym kołkiem przemierza piwnicę pod jakimś budynkiem.

– Zwijamy się, doktorze – powiedział. – Musimy dziś sprawdzić jeszcze tego świra, co twierdzi, że zbudował bombę atomową i tę staruszkę zgwałconą przez kosmitów… A panu – zwrócił się do profesora – dziękujmy za… khem… obywatelską postawę.

***

Vlana wyszła z domu. Zamknęła drzwi na klucz. W spodniach czuła się trochę niepewnie, adidasy odrobinę ją cisnęły. Nina nosiła inny rozmiar.

Włosy spięła w kok. Kuszokołkownica przyjemnie ciążyła w plecaku. Brązowy doberman i szary wilk szły grzecznie na smyczach. Do pętli tramwajowej dotarła bez przygód. Wprawdzie mijała paru dziwnie wyglądających kolesiów, ale widok dwu groźnych psów skutecznie powstrzymywał ich zapędy.

Nadjechał tramwaj. Wsiadła do pierwszego wagonu. Rozejrzała się zdezorientowana. Brązowa dobermanka trąciła ją nosem. O co chodzi? Ach, tak, zapomniała skasować bilety.

Posłużenie się kasownikiem nie należało do najłatwiejszych, zwłaszcza że robiła to pierwszy raz w życiu. Na szczęście nikt z pasażerów nie zauważył tej niezręczności. Usiadła na wolnym siedzeniu, a dwa psiska przywarowały u jej stóp.

Pojazd skrzypiał i jęczał, na zakrętach przechylał się niebezpiecznie. Vlana spoglądała w zadumie na miasto. Było zupełnie inne niż Warszawa, którą znała. Zamiast willi i ogrodów zabudowano ją koszmarnymi, betonowymi sześcianami, liczącymi po kilkaset mieszkań. Wszędzie wisiały reklamy. Zdumiewało ją mnóstwo rzeczy. Kamienice, odnowione tylko na wysokości parteru, nowoczesne, krzykliwe billboardy zawieszone na walących się ruderach, chodniki z kostki brukowej tuż przy pełnej dziur ulicy…

Chaos, kompletny brak logiki. Dziwna cywilizacja. A jednak to oni zbudowali mikroprocesory i sięgnęli w kosmos. To oni stworzyli miliony dzieł sztuki, sprzedawanych w antykwariatach drugiego świata. A u nas za to jest spokojniej, pomyślała.

Tramwaj minął park. Rozejrzała się i oniemiała z zachwytu. Wisłę przecinało kilka mostów, wszystkie były umiejętnie podświetlone. Przed nią wyrosła góra świateł – Stare Miasto. Pojazd zahamował ze zgrzytem. Psy poderwały się z podłogi. Wysiedli przed tunelem. Wampirzyca z niedowierzaniem pokręciła głową. W ich świecie był w tym miejscu tylko stromy podjazd na Plac Zamkowy… Sprytnie to człowieki wymyśliły.

Ruszyli naprzód. Dziesiątki ogródków piwnych, tłumy ludzi, z restauracyjek ciągnęły się zapachy jadła. Poprzedniego dnia wieczorem, gdzieś tu, Jakubowski dopadł studentkę. Tylko gdzie?

– Ojej, wilk! – Starsza kobieta wycelowała ostry koniec parasola w Sławka.

– Ależ skąd? – zaprotestowała Vlana. – To tylko syberyjska łajka.

– Uf, alem się przestraszyła – mruknęła kobieta i zniknęła w tłumie.

Obeszli całą Starówkę, zajrzeli na Nowe Miasto i wrócili. Sławek skoczył w bramę i po chwili wynurzył się już w ludzkiej postaci. Otrzepał zakurzone dłonie. Vlana aż westchnęła z zazdrości. Magia wilkołaków była mocniejsza, nie musiały się rozbierać przed transformacją, przemiana obejmowała też ich ubrania.

– To na nic – powiedział. – Musimy wymyślić jakąś metodę, by go odszukać. Łażenie bez celu nic nam nie da… W każdym razie tu nie czuję jego zapachu.

– Może siedzi gdzieś bliżej uniwersytetu? – zasugerowała Vlana. – Jeśli wie, że policja obserwuje Stare Miasto, mógł zmienić rejon łowów.

– Albo przyjdzie tu dopiero za godzinę – westchnął.

***

Tego wieczora zrozumiałem już dobitnie, że sąsiedzi to nie tylko banda kretynów, ale i idiotów. Kucie sztyletu w piwnicy też im coś przeszkadzało. Dwaj gliniarze odwiedzili mnie ponownie.

– Panie Rychnowski – powiedział wyższy. – Tu też nie może pan pracować. Przed chwilą znowu był telefon ze skargą.

– Kurde! – Zdenerwowałem się.

– Zagrozili, że za trzecim razem zażądają zatrzymania i wyślą pana na kolegium.

– No to mogą mi naskoczyć. – Odetchnąłem z ulgą. – Kolegium już przecież nie ma…

– Wiemy, dlatego wyjaśniliśmy im, że od takich spraw jest obecnie sąd grodzki.

– To co ja mam robić? – jęknąłem. – Niedużo już zostało.

– Drogi panie, dziś już pan nie popracuje. Niech pan idzie spać, dokończy jutro.

– Ale wampiry… Mogą się tu wedrzeć w każdej chwili. A ja jeszcze nie jestem gotowy – zaprotestowałem.

– Czekały tyle dziesięcioleci albo i stuleci, że z pewnością poczekają do jutra. Zresztą, gdyby planowały coś kombinować, to przecież zaatakowałyby zaraz po zachodzie słońca, żeby mieć więcej czasu na inwazję – wymyślił wyższy.

Spojrzałem na niego zdumiony. Kurde, przywykłem jakoś, czytając dowcipy, że gliniarze są średnio rozgarnięci, a tymczasem…

– Pan to ma łeb – powiedziałem z uznaniem.

Zamknąłem piwnicę i wróciłem do domu.

***

Ruszyli Krakowskim Przedmieściem. Szli spokojnie chodnikiem, rozglądali się po ogródkach piwnych, przyglądali mijanym ludziom. Nina biegała, węsząc przy ziemi. Vlana zatrzymała się nieoczekiwanie.

– A cóż to jest takiego? – zapytała, zdumiona.

Na latarni wisiał kawał dykty. Naklejono na niej plakat:

Vampiriada – Dziś, 12-22

Dziedziniec Uniwersytetu

– A, to… – Uśmiechnął się Sławek. – To taka impreza, studenci i honorowi krwiodawcy mogą oddawać krew.

– Całą!?

Wyjaśnienie problemu zajęło mu dobre dziesięć minut.

– Hmmm – zadumała się. – I dużo jej oddają?

– Za każdym razem zbiera się kilkanaście litrów, czasem kilkadziesiąt…

Poczuła dreszcz niezdrowego pożądania. Kilkadziesiąt litrów krwi człowieków. Wartość na czarnym rynku idąca w miliony talarów…

– Jakubowski nie byłby sobą, gdyby nie chciał choć rzucić na to okiem – powiedziała.

– Jeśli tak sądzisz…

– Jest uzależniony od krwi człowieków. Ja nie jestem, a mimo to sama myśl o takiej imprezie sprawia, że zęby przestają mi się mieścić w ustach…

– Mamy już tylko godzinę do zakończenia – powiedział Sławek. – Pospieszmy się. Jak sądzisz, tylko będzie się przyglądał, czy może spróbuje coś zrobić?

– Z pewnością taki widok wprawi go w stan chorobliwego podniecenia. Sądzę, że zechce natychmiast zaspokoić pragnienie.

– Myślałem raczej, czy nie spróbuje porwać furgonetki? Miałby niezły zapasik…

Zamyśliła się.

– Raczej mało prawdopodobne, po co mu aż tyle? Zepsuje się. Z drugiej strony, jeśli wewnątrz są urządzenia chłodzące… Chyba nie możemy tego wykluczyć.

Weszli na dziedziniec uczelni. Na wprost bramy, pod budynkiem starej biblioteki parkował ambulans. Vlana poczuła zawrót głowy. Powietrze pachniało słodko, niosło ze sobą obietnicę ogromnej, czystej, ostatecznej rozkoszy… Z trudem się opanowała. Kilkanaście osób stało w kolejce, by oddać krew. Przy trawniku, na ławeczkach siedzieli studenci, może kilkadziesiąt osób. Spostrzegła kolejnych na ławce pod budynkiem historii, i dalej przy Collegium Maximum.

***

Dochodziła północ, gdy poczucie obowiązku przeważyło. Zabrałem z szafy długi, czarny, skórzany płaszcz, wziąłem sztabę oraz młotek i poszedłem na tory klepać dalej sztylet. Zapytacie, dlaczego na tory? No cóż, miejsce było dość oddalone od moich skretyniałych sąsiadów, a przy tym stalowa szyna może być świetnym kowadłem…

Początkowo pracowało mi się bardzo dobrze, ale potem z niepokojem uświadomiłem sobie, że przecież kilkaset metrów ode mnie znajduje się przejście do świata wampirów… W przypływie paniki chciałem po prostu uciec, ale wziąłem się w garść. Broń była już prawie gotowa, a przecież, wcześniej czy później, i tak muszę ją wypróbować.

Kułem pracowicie, a przyświecał mi księżyc. Wreszcie o pierwszej w nocy dysponowałem odpowiednim ostrzem. Osadziłem je w rękojeści. Kończyłem zaklepywać, gdy nieoczekiwanie oświetliła mnie silna latarka. Sądziłem, że to wampiry, więc na widok trzech dresiarzy poczułem ulgę.

– Urwał, urwał, urwał? – zdziwił się jeden z nich.

Hm, chyba się pospieszyłem z tą ulgą…

– Urwał, agent z Matriksa, urwał.

– Urwał, fajna katana. – Trzeci zezował na mój płaszcz, wyjmując zza pazuchy kij bejsbolowy.

– Urwał – zadecydował pierwszy.

Dobyłem sztylet i uniosłem nad głową, by zalśnił w zimnym świetle księżyca. Trochę mi nie wyszło, akurat, jak na złość, przesłoniła go chmura.

– Gińcie, w imię szatana! – zawyłem grobowym głosem.

Sądziłem, że zwieją, ale jakoś wcale się nie przestraszyli. Więc to ja zwiałem.

***

Sławek wszedł w cień bramy, prowadzącej na mały dziedziniec i po chwili wynurzył się już w postaci wilka. Rozdzielili się. Dwa biegające luzem psy nie wzbudziły niczyjego zainteresowania, choć teoretycznie na teren uczelni nie wolno ich było wprowadzać… Wampirzyca ruszyła powoli do przodu. Furgonetkę ominęła na wszelki wypadek szerokim łukiem. Pomacała kuszokołkownicę przez cienki materiał plecaka.

A jeśli nie uda się go teraz złapać… No cóż, będzie musiała skoczyć do domu po zapas „Łaciatej” i wrócić tu. Trzeba drania dopaść.

Pojawiło się rodzeństwo. W ludzkich postaciach.

– Mamy go – powiedział Sławek. – Zajeżdża od niego gorzej niż z tej furgonetki… Możesz jeszcze na moment pokazać zdjęcie?

Wyjęła z kieszeni fotografię.

– Nie mam wątpliwości. To on.

– Gdzie siedzi?

– Tam, pod drzewem. – Wręczył jej lornetkę.

– Ja tego nie potrzebuję. – Uśmiechnęła się.

Skoncentrowała wzrok, uruchamiając mechanizmy patrzenia w dal. Faktycznie, to był on. Siedział na ławce, obejmując ramieniem długonogą blondynkę i coś jej czule szeptał do ucha.

Vlana wyjęła kuszokołkownicę, naciągnęła i położyła osikowy kołek na prowadnicy.

65
{"b":"88038","o":1}