Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Paweł skłonił głowę.

***

Chory siedział na krześle przed trójką lekarzy. Połowę oblicza wykrzywiał mu potworny grymas.

– Mamy tu raczej nietypowy objaw – wyjaśnił Danielsen. – Na skutek zakażenia tkanki nerwowej nastąpiło porażenie prawego nerwu twarzowego.

Skórzewski założył rękawiczki, zamoczył dłonie w misce z roztworem karbolu, a potem ostrożnie obmacał głowę pacjenta.

– Faktycznie – powiedział. – Miewamy podobne przypadki w Pskowskiej Guberni.

– I co zalecali tamtejsi lekarze? – zaciekawił się Hansen.

– Cóż. Lekarzy tam akurat niewielu. Zwłaszcza po wsiach ludzie ich nie lubią. Po ostatniej epidemii cholery doszli do wniosku, że to właśnie lekarze roznoszą zarazę. Mojego kolegę ledwo żywego wydobyliśmy ze studni. A znachorzy stosują dwie metody. Średniowieczną, polegającą na zakopaniu po szyję w ziemi lub w końskim nawozie, w nadziei, że wyciągnie chorobę.

– Straszna ciemnota – mruknął Danielsen.

– Nie zapominajmy, kto twierdził, że trąd jest chorobą dziedziczną. – Uśmiechnął się Hansen.

Staruszek wyraźnie się zmieszał.

– Druga metoda, nowocześniejsza, polegała na wielogodzinnym moczeniu chorego w prawie wrzącej wodzie. Na beczce pisano zaklęcia…

– To pomagało? – zapytał Hansen z błyskiem w oku.

– Co najdziwniejsze, na jakiś czas tak.

– To można łatwo wyjaśnić. Jak wynika z naszych badań, bakcyl lepry ginie w temperaturze nieznacznie niższej niż umiera ludzka tkanka. Jeśli temperatura była odpowiednio dobrana, bakterie mogły częściowo obumrzeć, podczas gdy organizm ludzki mógł jeszcze wytrzymać. Oczywiście nie wszystkie, więc po pewnym czasie następował nawrót choroby. Może gdybyśmy byli w stanie ogrzać ciało człowieka w całej objętości do odpowiedniej temperatury… – Rozmarzył się.

– Co należy zrobić w tym przypadku? – Paweł wskazał na pacjenta, który cały czas siedział nieporuszony na krześle.

– Teoretycznie można wykonać nacięcie w tym miejscu. – Danielsen wskazał ołówkiem punkt na licu trędowatego. – Po przecięciu obu porażonych nerwów, twarz wróci prawie do pierwotnego wyglądu. Tylko że pożytek z tego niewielki, bo nastąpi obustronny paraliż.

– Widzę, że stosują panowie najnowsze osiągnięcia medycyny. – Skórzewski obejrzał kolekcję butli z kwasem karbolowym.

Hansen kiwnął poważnie głową.

– Teorie doktora Listera znalazły swoje potwierdzenie. Rozpylanie karbolu wokół pola operacyjnego drastycznie zmniejsza liczbę powikłań.

Odprawił pacjenta gestem. Po chwili wszedł następny. Temu częściowo zapadł się nos, co nadawało twarzy wyjątkowo odstręczający wygląd. Trąd zaatakował też dłonie. Hansen powiedział coś po norwesku, chory wyciągnął ręce. Rany po palcach częściowo się zabliźniły. Lekarz wziął długą szpilę oprawioną w drewno i ostrożnie nakłuwał kikuty.

– Fatalnie – powiedział. – Kuracja zachowawcza nie daje skutku.

– Co zastosowaliście? – zapytał Paweł, wyjmując notes.

– Preparat chininowo-arszenikowy. Bakcyle prawdopodobnie początkowo zostały zmuszone do odwrotu, ale teraz widocznie przyzwyczaiły się do zmienionych warunków. Rany otwierają się znowu.

– Osteoliza? – zapytał Skórzewski.

– Właśnie. Osteoliza. Paliczki rozsypują się na kawałki. Normalną tkankę zastępuje coś w rodzaju chrząstek… Tak to wygląda. – Danielsen z szuflady wyjął szklane pudełko z wypreparowanymi kośćmi dłoni.

– Może ubytek wapnia dałoby się zahamować? – zauważył Polak. – Preparaty można podać doustnie.

– Potrafi je pan przygotować? – W głosie Hansena słychać było zaciekawienie.

– Oczywiście.

– W takim razie oddamy panu do dyspozycji nasze laboratorium.

– Powinniście go odnaleźć i zabić – powiedział trędowaty. – Ja już nie żyję, ale jego musicie dopaść…

Wyszedł.

– Zapadanie się nosa, czyżby wcześniej chorował na syfilis? – zapytał Skórzewski kolegów.

– Nie. Czasami trąd atakuje tkankę chrzestną i błony śluzowe. To powoduje rozkład przegrody nosowej i zmiany kształtu tego organu. Często tą drogą, wzdłuż nerwów węchowych, bakterie wędrują do mózgu. A wtedy śmierć następuje w ciągu kilku dni.

– A nie zdarzało się, by zaatakował oczy i przesuwał się po nerwie wzrokowym?

– Jak do tej pory nie.

– Kogo oni chcą zabijać? – zaciekawił się Polak. – Ktoś ich celowo zaraża? To chyba niemożliwe.

Stary uśmiechnął się lekko.

– Legenda. Idiotyczna legenda. Nie ma o czym mówić.

Po minie Hansena widać było, że on akurat chce o tym powiedzieć, ale wymowne spojrzenie kolegi skutecznie mu w tym przeszkodziło.

– Nie zdołaliśmy na sto procent udowodnić, jakimi drogami przenosi się trąd – powiedział Armauer. – Przypuszczamy, że przez bakterie obecne w wydzielinach chorych, więc celowe zarażenie, choć bardzo trudne, jest chyba wykonalne. Nie wykluczamy także możliwości podróżowania bakcyli na kroplach pary wydychanej przez chorych wraz z powietrzem, ale tego na razie nie udało się potwierdzić.

Paweł poczuł, jak po kręgosłupie spływa mu lodowata kropla potu.

***

Armauer Hansen zabrał gościa na obiad do niewielkiej, cichej jadłodajni nieopodal szpitala. Lokal urządzono w starym, drewnianym domu. Część ścian usunięto, pozostawiając jednak podpierające strop słupy. Gdy weszli do środka, sala była nabita niemal do granic wytrzymałości.

– Chyba nie ma wolnego miejsca – zauważył Skórzewski.

– Spokojnie, zaraz będzie.

Po chwili, faktycznie, zaczęło robić się luźniej, a po następnych kilku minutach połowa izby opustoszała. Siedli przy zwolnionym stoliku. Podeszła kelnerka i podała kartę. Armauer zamówił gulasz z renifera i zupę rybną. Dziewczyna pospiesznie zniknęła.

– Dlaczego tak nagle wyszli? – zaciekawił się Polak.

Hansen uśmiechnął się szeroko.

– Zgadnij.

Paweł przez dłuższą chwilę się zastanawiał, a potem wzruszył ramionami.

– Oczywiście dlatego, że uważają nas za nieczystych, uciekają od nas jak od chorych, zakażonych zwierząt – wyjaśnił doktor Hansen beztrosko. – Zresztą, nie ma co się dziwić.

– Właściciel restauracji nie wezwie na pomoc kilku sąsiadów i nie wyrzuci nas?

– Nie. Ja jestem właścicielem. To jedyne miejsce w Bergen, gdzie mogę spokojnie zjeść. Z innych restauracji i tawern faktycznie by mnie natychmiast wyproszono. Nie ma to jak zła sława – westchnął.

– W leczeniu nie uzyskaliście dotąd poważniejszych efektów… – Paweł powrócił do nurtujących go pytań.

– Preparat chininowo-arszenikowy nie poskutkował, ale to nie znaczy, że nie zadziała ten następny. Opracowałem nową recepturę. Na bazie rtęci. Skład chemiczny trochę podobny do tego środka, którym leczy się syfilis…

– To bardzo rujnuje organizm…

Kelnerka przyniosła dwa kieliszki anyżówki i małe paszteciki na przystawkę. Stuknęli się nad stołem i wypili. Zagryźli pasztecikami.

– Doktor Artur Mouritz z kolonii dla trędowatych w Moloukai usiłował nacierać chorych preparatem z galaretki aloesowej i kodeiny. Uzyskał znaczącą poprawę stanu ran. – Hansen podjął przerwaną rozmowę.

– Może warto spróbować?

– Spróbuję, ale mam problem z aloesem. Nie daje się go konserwować, a nie wytrzymuje w naszym klimacie nawet w doniczkach. Moi przyjaciele w Ameryce usiłują wyodrębnić z jego łodyg wyciąg, odpowiedzialny za przyspieszanie procesów gojenia. Może uda się go przechowywać?

– A maść ergotaminowa?

– Nie znam – ożywił się. – Co potrzeba? Gliceryna…

– Miesza się na gorąco glicerynę z woskiem i wyciągiem ze sporysza. Wyniki są dość zachęcające, choć w dziedzinie leczenia trądu nie odnieśliśmy jak dotąd poważniejszych sukcesów.

Kelnerka wniosła zupę i znowu uciekła.

– Faktycznie, traktuje nas jak zapowietrzonych – zauważył Paweł.

– Aha. Normalna reakcja, nie ma się czemu dziwić. Lepra była tu odbierana jako kara za grzechy, dopiero niedawno ludzie zrozumieli, że jest to choroba. Teraz wie o tym nawet mój pryncypał.

– Widziałem, jak się zmieszał… Dlaczego aż tak mocno zareagował?

– Cóż. Wysunął w młodości teorię… że jest to zaraza rodzinna. Danielsen dwadzieścia razy usiłował zaszczepić trąd na sobie. Ponieważ mu się nie powiodło, doszedł do wniosku, że musi być wrodzony. Zmienił zdanie po wprowadzeniu rządowego programu zapobiegania. Po odseparowaniu chorych w leprozoriach, w ich rodzinach jeszcze przez pięć lat pojawiały się przypadki choroby. Potem się skończyły…

– Pięć lat to okres inkubacji – mruknął Paweł.

Zupa była bardzo smaczna.

– W naszym klimacie. Mieliśmy przypadki wystąpienia choroby już po dwu latach od zakażenia czy też domniemanej daty zakażenia. Lekarze z Moloukai twierdzą, że trąd może inkubować w organizmie około siedmiu lat. Może ma tu wpływ rasa albo klimat?

– Kanacy z Hawajów są odporniejsi?

– Trudno ocenić. Chyba nie, bo zaraza przywleczona przez chińskich chodia kosi ich strasznie. Tyle tylko, że dłużej rozwija się w ich ciałach.

Dziewczyna zabrała puste talerze po zupie i przyniosła gulasz.

Po chwili z zaplecza dobiegł dźwięk tłuczonej kamionki.

– Rozbijają talerze, z których jadłem – powiedział Hansen. – Dzięki temu klienci czują się trochę pewniej. O czym to ja? Ach, tak. Program zakładał izolację wszystkich chorych i okresowe badania członków rodzin oraz mieszkańców wsi, w których wystąpiła choroba. Sporządziliśmy specjalne wykazy dla każdej prowincji. Izolacja przynosiła początkowo wspaniałe efekty. W 1830 roku zanotowaliśmy dwa tysiące przypadków, w 1850 już tylko tysiąc dwieście. W 1870 nieco ponad trzysta. W pięć lat później tysiąc siedemset.

Skórzewski gwizdnął.

– Tak nagły skok ilościowy? Jak to możliwe?

– Ulepszyliśmy metody wykrywania. Mój uczeń Nilsen opracował pewien test… Po prostu wcześniej sporo przeoczyliśmy. Przynajmniej taką mam nadzieję – mruknął ciszej po norwesku i zamyślił się.

– Gdzie pojawiały się te nowe przypadki?

3
{"b":"88038","o":1}