Na trzy miesiące przed planowanym wyjazdem do Lwowa wujek Ihor zabrał mnie na poligon. Pojechaliśmy daleko na wschód, manewry pod kryptonimem „Grań” odbywały się niemal przy samej granicy z Rosją. Wybrano ten teren nieprzypadkowo. Dwa tygodnie później korpusy ekspedycyjne wysłano do południowego Sudanu. Widać walka w stepie, gęsto pociętym parowami, miała przygotować żołnierzy do zmagań toczonych na afrykańskiej sawannie i w górach.
Staliśmy na platformie czterdziestometrowej stalowej wieży obserwacyjnej, patrząc, jak rozwija się symulowane natarcie. Kilkadziesiąt polskich czołgów parło naprzód. Co jakiś czas któryś oddawał strzał, niszcząc cel ćwiczebny. Wokół nich przemykały ukraińskie samochody terenowe, szybkie i zwinne, wdzierały się bez trudu na strome stoki wzgórz, a zainstalowane na nich wyrzutnie pocisków rakietowych czyniły co najmniej tyle spustoszenia, co ciężkie działa czołgów. Kilkunastu oficerów obserwowało to z kamiennymi twarzami, choć wyczuwałem, że nasze sukcesy niekoniecznie przypadły im do gustu.
Generał Michalski stał obok, wsparty ciężko na lasce.
– Stworzył pan bardzo interesujący rodzaj broni, generale Pawluk – powiedział wreszcie. – Siła ognia zaledwie o połowę mniejsza, ale mobilność nieporównywalna. Jednak kuloodporne szyby i kevlarowa siatka na karoserii to trochę zbyt mało… Pancerza nie zastąpią.
– Oczywiście na polu bitwy łatwiej je wyeliminować. – Wujek bronił swoich racji. – Ale żeby wystawić tysiąc czołgów, trzeba kilkanaście tysięcy ton stali. Ponadto niezbędne są do tego fabryki zbrojeniowe, infrastruktura, no i sporo czasu. A my nadwozia tłoczymy z kompozytów w dowolnej fabryce. Wystarczy byle jaka prasa i robimy kilkanaście sztuk na godzinę. Są kuloodporne, choć strzału z rusznicy przeciwpancernej nie wytrzymają. Nadwozie jest niepalne. Wszystko leciutkie i wytrzymałe. No i paliwo. Wasze czołgi klasy Kmicic i Huzar, mimo zastosowania najnowocześniejszych silników, opartych na teoriach kaloryczności bezwładnej, sformułowanych przez Rychnowskiego, palą czterdzieści litrów ropy na sto kilometrów, a nasze terenówki zaledwie osiem. W dodatku te wyrzutnie rakiet można instalować w razie potrzeby na dowolnych pojazdach cywilnych. Nawet jeśli ktoś wystawi przeciw nam dwadzieścia tysięcy czołgów, możemy od ręki odpowiedzieć, posyłając do walki pół miliona pojazdów bojowych, zmontowanych ad hoc na przykład ze zwykłych taksówek… No, a gdy już będziemy mieli tyle wyrzutni i zapasy amunicji. – Tu spostrzegł, że ciut się zagalopował.
– Taksówki nie są opancerzone ani ognioodporne – zauważył Polak.
– Dlatego opracowaliśmy też specjalne lekkie pancerze do nakładania na karoserię. Ze zwykłego ciężkiego karabinu maszynowego można je podziurawić. Pociski przeciwpancerne to oczywiście jeszcze poważniejszy problem, ale stawiamy na przewagę liczebną. Jak mówi przysłowie: „Chińczyków jest miliard, wszystkich nie zabijesz”.
Michalski milczał. Czułem, że liczba, rzucona jakby od niechcenia, nie była przypadkowa. Polska miała przeszło czterdzieści tysięcy czołgów, z tym że połowę rozlokowano po świecie…
– Cieszę się, generale, że jesteśmy sojusznikami – powiedział wreszcie. – A jednak stworzył pan, nieomal pod naszym bokiem, interesującą broń ofensywną.
– Sojusze nie wykluczają dbania o własne sprawy. – Wyczułem szóstym zmysłem, że między tymi dwoma toczy się jakaś gra.
– A dokąd to chcecie wysłać wasze taksówki w obronie ukraińskich interesów? – zaciekawił się polski generał.
– Na przykład do Turcji. Albo na Krym. Mamy z nimi zatargi jeszcze z trzydziestego dziewiątego roku… A najpierw przetestujemy je w warunkach bojowych. Tam, dokąd umyślicie nas posłać…
Wujaszek uśmiechnął się, ale Michalski pozostał dziwnie ponury i zamyślony. Może szacował liczbę pojazdów i zastanawiał się, czy po pięćdziesięciu latach wymuszonych sojuszy nie staniemy wreszcie okoniem?
***
Urzędników było dwóch: jeden po cywilnemu, ubrany w markowy polski garnitur, drugi wojskowy, z dystynkcjami kapitana. Za oknami wisiał duszny sierpniowy upał. Kijów drzemał; wszystko, co żyło, ukryło się, by przeczekać najgorętszą porę dnia. Po niebie płynęły małe, białe obłoczki. Krzesło było wygodne, ale i tak siedziałem jak na szpilkach. Wojskowy studiował w zadumie wszystkie dwadzieścia siedem załączników, które musiałem złożyć wraz z podaniem. Wreszcie odłożył ostatni papier. Zdjął okulary i popatrzył na mnie zmęczonym wzrokiem.
– Dlaczego chcesz się uczyć właśnie we Lwowie?
– Z tego miasta pochodziła moja rodzina – wyjaśniłem. – Ostatnią wolą moich dziadków było…
Urzędnik, ten w cywilu, otarł czoło z potu.
– Ugoda Tarnopolska pozwala wam teoretycznie osiedlić się w dowolnie wybranym miejscu Rzeczypospolitej – powiedział – ale województwa lwowskie i stanisławowskie to dość specyficzny region. Staramy się utrzymywać tam równowagę etniczną, dlatego z niepokojem… – urwał w pół zdania i ziewnął.
– Mówisz dobrze po polsku – odezwał się oficer. – Jednak jesteś Ukraińcem.
– Mam jedną szesnastą krwi polskiej – pochwaliłem się. – Jednak nie zamierzam osiedlać się tam na stałe. Skończę liceum i wracam na studia do Kijowa.
– Wszyscy tak mówicie – mruknął.
– I w tym właśnie problem – westchnął gość w garniturze. – Czytałeś manifest Prokopiuka?
– Ten o pokojowym podboju waszych kresów wschodnich poprzez wzmożone osadnictwo Ukraińców na tych terenach?
Kiwnął głową.
– Owszem, znam jego treść. Był dość szeroko komentowany przez naszą prasę. Ale ja nie zamierzam osiadać na stałe we Lwowie. Zdobyłem stypendium polskiej fundacji i chcę z niego skorzystać – dodałem.
– Tak – potwierdził kapitan, znowu przeglądając papiery. – Ale sam rozumiesz, jeśli podłożysz tam bombę, to my będziemy odpowiadać za to, że wydaliśmy ci pozwolenie na pobyt.
– Czy ja wyglądam na terrorystę? – obruszyłem się.
– Żaden z was nie wygląda – mruknął cywil. – A potem ktoś nocami smaruje na murach napisy w rodzaju Znaj Lasze, szczo po San nasze. Albo bierze karabin snajperski i… W dodatku… hmmm… Twój wujaszek, generał Ihor Pawluk, mocno nam ostatnio podpadł.
– Walczy o szerszą autonomię, ale legalnymi metodami – powiedziałem ostrożnie. – Zresztą, prawie go nie znam – zełgałem.
Urzędnik wziął moje podanie i popatrzył mi w oczy. Wytrzymałem jego spojrzenie. Przystawił pieczątkę i podał swojemu towarzyszowi. Ten przybił swoją.
– Przez najbliższe trzy lata mamy prawo cię śledzić i kontrolować korespondencję – wyrecytował urzędową formułkę. – Zgoda na pobyt może być cofnięta w każdej chwili rutynową decyzją administracyjną. Jeśli coś zmalujesz, odpowiadasz według naszego kodeksu karnego. Po trzech latach nienagannego sprawowania możesz wystąpić o nadanie prawa stałego pobytu.
– Za trzy lata skończę naukę i wracam – zaoponowałem.
Westchnęli obaj ciężko jak na komendę.
***
Samum nadciągnął nieoczekiwanie. Nad rozpalonymi od słonecznego żaru skałami wyżyny Negev zawisła ciemna chmura. Piasek sieknął o przednie szyby czajki. Półmrok gęstniał z minuty na minutę.
– Nie ma sensu ciągnąć do obozu – powiedział generał Michalski, usiłując przebić wzrokiem wirujące tumany pyłu. – Prędzej się zgubimy na pustyni. Mamy tu w okolicy jakąś kryjówkę?
Głowy oficera i kierowcy pochyliły się nad mapą.
– Cztery kilometry stąd jest dobre miejsce – powiedział wreszcie adiutant.
– Jedźmy tam.
Uruchomił radiostację i nadał wiadomość dla pozostałych pojazdów. Niewielki konwój przyspieszył i po kilkunastu minutach przedzierania się niemal na oślep zatrzymał pod skalnym nawisem. Piętnastu ukraińskich komandosów wyskoczyło z transportera i sprawnie zbadało wszystkie kąty.
– Od miesięcy nikogo tu nie było – zameldował ich dowódca.
Generał, wspierając się na lasce, wysiadł ze swojego wozu. Tu, w jaskini, pyłu wirowało niewiele. W kącie pod ścianą leżał podarty śpiwór i kilka puszek po Lwowskim Eksportowym. Wyżej na ścianie ktoś wymalował gwiazdę Dawida. Saper właśnie badał legowisko.
– Wszystko w porządku – zameldował.
Michalski podszedł do ściany. Strasznie go korciło, żeby wziąć trochę farby antykorozyjnej i domalować do gwiazdy szubienicę, ale nie wypadało. Co innego wyłapywać żydowskich terrorystów z organizacji Masada, a co innego otwarcie chwalić się antysemityzmem.
Westchnął i popatrzył w stronę wąwozu. Niepotrzebnie. Dwaj żołnierze ustawiali właśnie wykrywacze podczerwieni. Nikt ich tu nie zaskoczy…
– Grupa pierwsza, warta do drugiej w nocy – rozkazał. – Grupa druga, zmiana i do szóstej rano.
Zasalutowali. Ktoś rozstawił składany fotel. Generał uśmiechnął się z wdzięcznością. Usiadł i postawił laskę w zasięgu ręki. Żołnierze sprawnie rozłożyli obozowisko. Michalski wyjął z teczki walizkowy komputer i, uruchomiwszy wbudowany nadajnik, wszedł do Sieci. Ściągnął aktualne wiadomości z serwisu informacyjnego sztabu generalnego. Długą chwilę patrzył w ekran, nie wierząc własnym oczom.
– Jak to? – wyszeptał zdumiony. – To przecież niemożliwe!
Parlament Rzeczypospolitej na specjalnej sesji podjął niemal jednogłośnie decyzję o zakończeniu okupacji Rzeszy Niemieckiej. Generał przeleciał wzrokiem treść raportu. Polskie garnizony w ciągu dwu miesięcy wycofają się z zajmowanych terenów, niemiecka Rada Regencyjna otrzyma pełnię władzy do czasu wyborów, które wyłonią pierwszy od dziesięcioleci Reichstag. Odbędzie się też referendum w sprawie restauracji monarchii lub utrzymania republiki…
Adiutant wyrósł jak spod ziemi. W ręce trzymał przenośne radyjko – widać słuchał serwisu.
– Cesarza im się zachciewa… – mruknął sędziwy generał.
– Radio Berlin podało, że pierwsze wyniki ankiety wskazują na przewagę monarchistów.
– Tylko kogo posadzą na tronie? – zafrasował się.
– Melduję, że najpoważniejszym kandydatem jest wnuk cara Włodzimierza Kiryłowicza, Grigorij Hohenzollern. Jest rozkaz z Warszawy, kod zielony. Odczytać?