Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Szambo

Stiepan nie przypuszczał, że tajna rządowa stacja metra Kremlowskaja faktycznie istnieje. Owszem, słyszał jakieś pogłoski na jej temat, ale teraz, ku swojemu zdumieniu, stwierdził, że rzeczywiście jest takowa.

– Tędy. – Prowadzący go strażnik wspiął się na wąską kładkę, zawieszoną z boku tunelu. Szli przez chwilę wzdłuż torów, a potem, z lewej strony, otworzył się czarny korytarz. Skręcili weń bez słowa. Przejście było ciemne i szwankowała w nim wentylacja. Oddychało się ciężko. Stiepan po raz pierwszy od zejścia w podziemny świat poczuł nad głową ciężar setek i tysięcy ton ziemi, betonu, domów i ludzi. Wymacał pistolet w kieszeni, poczuł się nieco pewniej. Coś z piskiem wyrwało się im spod nóg.

– Szczury – wyjaśnił towarzysz.

– Nie można by wytruć?

– Próbowaliśmy. Przyłażą z kanałów. Tam, głębiej, żyją w stadach liczących setki sztuk. Napadają na ludzi, walczą między sobą. To istna plaga. Ciekaw jestem tylko, co zrobimy, jak zaczną wyłazić na ulice.

– Mam nadzieję, że nie zawloką jakiejś zarazy.

– Nadzieja jest matką… hmm… wynalazków. Ale oto i jesteśmy.

Ten tunel był szerszy niż poprzedni. Stał w nim pociąg towarowy. Rozładowywało go kilkunastu ludzi ubranych w mundury z demobilu po KGB. Pilnowali ich uzbrojeni w karabiny strażnicy. Opodal potężna winda pomknęła w górę ze zgrzytem.

– Tędy idzie zaopatrzenie dla Kremla? Dla rządowych sklepów?

Mężczyzna obejrzał się na niego z drwiącym uśmiechem.

– Jakie zaopatrzenie i dla jakich sklepów?

Stiepan zrozumiał natychmiast.

– Miałem jakieś przywidzenia. Już mi lepiej.

– To pewnie na skutek długiego przebywania w ciemności. Zaraz dojdziemy w oświetlone miejsce i powinno się wam poprawić.

Stanęli przed potężnymi, żelaznymi drzwiami zaopatrzonymi w zwykły, dwuryglowy zamek. Na drzwiach, nieco obłażących z farby, widniał napis: Schron C sektor 4. Za nimi ciągnął się wąski korytarz.

Minęli stróżówkę, w której jakiś człowiek obserwował na ekranach wyładunek towarów. Przeszli obok wieszaków z byle jak przerzuconymi cywilnymi ubraniami. Wreszcie trafili do niewielkiej sali. Agent rzucił okiem na solidny właz w podłodze. A więc to tędy zejdzie na dół? Kilku mężczyzn siedziało w kącie i, paląc papierosy, czyściło broń. Na ścianach wisiały listy gończe. Było ich kilkadziesiąt. Część ktoś poprzekreślał na skos grubym, czerwonym flamastrem. Z kantorka po lewej stronie wyszedł wojskowy w mundurze pułkownika FSB.

– Szyłganow – przedstawił się.

– Agent Iwańczuk.

– Dzwoniono już do nas w waszej sprawie. Najlepszy fachowiec od tych labiryntów powinien być tu od dziesięciu minut, trochę się spóźnia. Poczekacie, czy wolicie sami…?

– Poczekam. Miały być dla mnie mapy.

– Tak. Mamy je. Zrobiliśmy ksero. Niestety, muszę was od razu rozczarować. To najdokładniejsze plany, jakie udało nam się zdobyć, ale powstały jeszcze za komunizmu i odzwierciedlają tylko wiedzę, którą można było uzyskać z pewną kategorią dostępu. Na przykład nie ma na nich siłowni geotermalnych ani tej próbnej elektrowni. Część kanałów, zwłaszcza w okolicy Kremla, została z premedytacją źle zaznaczona.

– Jak tam jest na dole?

– Mokro, ciepło i niebezpiecznie.

Rozległ się odgłos walenia w metal. Agent spojrzał na klapę pośrodku pomieszczenia. Jeden z czyszczących broń podszedł i otworzył właz za pomocą potężnej korby. Z szybu, prowadzącego gdzieś w dół, wygramolił się niewielki człowieczek odziany w impregnowaną, skórzaną kurtkę, spodnie z pianki do nurkowania i solidne kalosze z demobilu po Armii Czerwonej. Na głowie miał czapkę-pilotkę ściśle przylegającą do czaszki i gogle. Zawiewało od niego smrodem dawno nie sprzątanego wychodka.

– Pozwolicie, towarzyszu. – Pułkownik gestem wskazał gościa. – To wasz przewodnik.

Stiepan się nastroszył. Ale zaraz mu przeszło.

– Mam towar – powiedział nowo przybyły.

– No to pokaż – zachęcił go Szyłganow.

Człowieczek postawił na stole dwie puszki. Jeden ze strażników zdjął wieczka. Pojemniki wypełnione były suchym lodem, wewnątrz tkwiły ludzkie głowy. Dowódca, walcząc z obrzydzeniem, wyciągnął za włosy pierwszą z nich. Przez chwilę porównywał twarz z podobiznami na listach gończych.

– Mychajło Sokow, aka Sierpagen. Skazany na karę śmierci za siedem zabójstw i przynależność do struktur mafijnych. Sto dwadzieścia rubli. Albo dwieście pięćdziesiąt dolarów.

– Rublami poproszę.

Wyjęto stalową kasetkę i odliczono odpowiednią kwotę.

– Tego nie znam – powiedział pułkownik, obracając w rękach drugą głowę.

– Ja też nie. Był razem z tym Sierpagenem – wyjaśnił przybysz. – Miał broń…

Wyłowił z plecaka pistolet maszynowy Skorpion z tłumikiem i celownikiem laserowym.

– Dajcie do balistyki, może coś da się ustalić.

– Mieli dokumenty?

– Nie, ale przyniosłem ich dłonie do daktyloskopii.

Stiepan odwrócił się na chwilę i zacisnął zęby, żeby się nie porzygać. Zacisnął oczy. Jego szefowie wymagali zbyt wiele, jeśli sądzili, że w towarzystwie tego degenerata wlezie w szambo pod miastem. Ale potem przypomniał sobie, że sam jest degeneratem i dlaczego musi to zrobić.

***

Sala konferencyjna amerykańskiej ambasady w Moskwie była jasno oświetlona przez kilka silnych, punktowych reflektorów. Pomieszczenie wydawało się ogromne, w kątach zalegał półmrok. Na politurowanym blacie stały butelki z wodą mineralną i szklanki z topornie rżniętego kryształu, najwyraźniej stanowiące spadek po imperium. Popielniczek nie było. Dywan, świeżo przeciągnięty odkurzaczem, gruby i gęsty jak mech, przyjemnie grzał w stopy.

W powietrzu unosił się delikatny poszum, cichy, na granicy słyszalności. To pracowały ukryte w ścianach, potężne zagłuszarki.

Przy stole siedziało ośmiu mężczyzn. Całkowicie anonimowi ludzie… Jednak to oni pociągali za sznurki i od nich zależała polityka dwu potężnych krajów. Na szczycie zasiadał facet o pospolitej fizjonomii ciecia. Był światowej klasy uczonym pracującym przy nasłuchu fal radiowych pochodzących z głębokiego kosmosu. Ci po jego lewej stronie nazywali się Smith, Robinson i Brown. Takie przynajmniej nazwiska padły podczas wzajemnej prezentacji na początku narady. Amerykanie w kolejności mieli być: generałem wywiadu, szefem tajnego projektu poszukiwań inteligencji pozaziemskich i koordynatorem systemu obrony powietrznej Stanów Zjednoczonych. Rosjanie po przeciwnej stronie przedstawili się jako Iwanow – dowódca specgrupy sabotażu orbitalnego, Aleksiejew – szef wywiadu wojskowego oraz Fiodorow – charyzmatyczny generał lotnictwa, wsławiony bombardowaniem napalmem czeczeńskich i inguskich wiosek. Wszystkie te nazwiska były nieprawdziwe. Wreszcie miejsce w drugim końcu stołu zajmował niemłody już człowiek, którego szczera, słowiańska gęba wywierała jednakowo niekorzystne wrażenie zarówno na Amerykanach, jak i Rosjanach – Stiepan Iwańczuk. Jedynie on wyglądał na tego, kim był w rzeczywistości – weteranem Afganistanu, byłym policjantem ściganym międzynarodowymi listami gończymi. Na razie przed wymiarem sprawiedliwości chronił Iwańczuka wywiad wojskowy. To właśnie wywiad zafundował mu dość radykalną operację plastyczną, która trochę nie wyszła, a skutkiem której była jego obecna twarz.

– Spotykamy się po raz trzeci w ciągu ostatnich pięciu lat – zaczął Smith. – Za pierwszym razem, dla przypomnienia, chodziło o sprawę „biała sól”.

Pozostali skinęli głowami. Uczony i weteran nie byli wtajemniczeni, ale udawali, że świetnie wiedzą, o co chodzi.

– Po raz drugi spotkaliśmy się w styczniu przed dwoma laty, gdy obca sonda, umieszczona za orbitą Księżyca, odpaliła pocisk i zniszczyła nasz prom kosmiczny „Alabama”. Był to pierwszy i, jak do tej pory, na szczęście ostatni akt agresji. Kamery promu na chwilę przed eksplozją przekazały nam obraz obiektu.

Poruszył przełącznikiem, wmontowanym w poręcz fotela. Na ścianie pojawił się telewizyjny przekaz. Widok przedstawiał silnie zniszczony statek kosmiczny o kształcie z grubsza wklęsłego walca. Boki statku przeorane były wgnieceniami i bruzdami, jakby długo dryfował w przestrzeni, zderzając się z wszelkimi napotkanymi meteorami.

– To jedyne, co nam się udało zarejestrować. Jeśli panowie pozwolą, przejdę teraz do kolejnego punktu naszego zebrania. W pewien sposób sprawa sondy zaczyna się wyjaśniać. Mamy na naszej planecie obcą agenturę.

Rosjanie ani drgnęli. Smith zauważył tylko na jednej twarzy wyraz zaskoczenia. To eks-policjant siedział, coraz bardziej zdziwiony. Nie miał pojęcia, po co się tu znalazł.

– Emisja sygnału następuje co szesnaście godzin jedenaście minut i trwa dwadzieścia dwie sekundy – przemówił niespodziewanie Iwanow. – Sygnał nadawany jest z okolic kanionu Kolorado oraz, po upływie dwudziestu sekund, z Islandii. Potem siedem sekund przerwy i nadawanie podejmuje nadajnik w Moskwie.

Amerykanin wykonał w jego stronę coś w rodzaju ukłonu.

– Pańskie informacje są odrobinę przestarzałe. Przed dwiema godzinami dokonaliśmy szturmu na domniemane stacje nadawcze w Kolorado i w Reykjawiku.

Uśmiechy znikły z twarzy Rosjan.

– Udało się wziąć jeńców? – zapytał Aleksiejew.

– Nie. Wysadzili się w powietrze. Mamy jedynie próbki tkanki. Ludzkiej tkanki w postaci dość żałosnych strzępów. I obcej tkanki w jeszcze gorszym stanie.

– Czy wiadomo, co nadawali?

– Tak. Z naszego terenu listę osób przeznaczonych do likwidacji w pierwszej fazie inwazji. Tak przynajmniej to interpretujemy. Nie udało nam się tego do końca odczytać. – Smith wykrzywił twarz.

– My naszego przechwyconego sygnału też nie jesteśmy w stanie odcyfrować. Ale nam to wygląda na jakiś skomplikowany schemat… – westchnął Rosjanin

– Bo to są schematy. Obcy nadają zapisy kodów genetycznych wybranych ludzi.

– Teraz nasza kolej?

– Tak – odezwał się Robinson. – Musicie zlikwidować agenturę w Moskwie. Za jedenaście godzin nadadzą sygnał. Przypuszczam, że nie wiedzą jeszcze o naszych… sukcesach.

– Tego właśnie się obawialiśmy. Nie jesteśmy jeszcze gotowi. Wiemy tylko, że siedzą gdzieś w rejonie Kolcowej.

67
{"b":"88038","o":1}