W pokoju wisi zatęchłe powietrze. Od bardzo dawna nikt nie otwierał drzwi wejściowych, nikt nie dotykał okna. Pachnie kurzem i myszami. Jedwabna tapeta odchodzi płatami od ściany. Człowiek z walizeczką w ręce przestępuje wypróchniały próg. Z kieszeni wyjmuje piętkę chleba i cebulę. Rzuca je na stół. Z neseserka wyciąga detonator i butelkę wódki. Pomruk trzystutysięcznego tłumu wprawia w drżenie potrójne szyby, ściśnięte aluminiowymi ramami. W rogu stoi stary zegar. Mężczyzna rzuca na sofę skórzaną kurtkę. Nakręca mechanizm i ustawia odpowiednią godzinę. Wahadło zaczyna tykać. Nie ma to najmniejszego znaczenia, wkrótce i tak zatrzyma się na zawsze. Terrorysta wypija dwa łyki wódki. Instynkt podpowiada mu, żeby odszedł. Nie musi wciskać guzika, może zacząć życie od nowa. Jeszcze nie jest za późno. Myśli tłuką mu się pod czaszką, ale on wie, że zostanie. Aż do końca.
Za kilkanaście minut jego i trzysta tysięcy zebranych na placu ludzi czeka śmierć. Mą jeszcze trochę czasu. Z cholewki buta wyjmuje zmiętą gazetę, rozprostowuje ją poczerniałymi palcami. Wypija jeszcze jeden łyk wódki. Wolę życia należy stłumić. Zdejmuje cisnące go buciory i rzuca nimi przez całą długość pomieszczenia. Nie założy ich już nigdy. Umrze na bosaka, a ściślej rzecz biorąc, w dziurawych, przepoconych skarpetkach zgniłozielonego koloru. W kącie pomieszczenia, wśród śmieci, leży drewniana figura szachowa. Goniec. Czerwony lakier do paznokci, którym niegdyś ją pociągnięto, łuszczy się.
***
Starzec siedział w głębokim fotelu. Na widok gościa wychylił się i podał mu dłoń o palcach wykręconych artretyzmem. Uścisk był słaby.
– Omelajn Andrejewicz Mitrofanow – przedstawił się.
Czas, który odarł go z młodości, nie oszczędził także głosu. Słowa, które padały z jego ust, szeleściły jak stare, pożółkłe gazety. Gość poczuł zmieszanie.
– Paweł Krzeszkowski.
W wyblakłych oczach starego błysnęło zdziwienie. Opadł na fotel i przez chwilę łapał oddech, jak po znacznym wysiłku.
– Sto sześć lat – powiedział, jak gdyby się usprawiedliwiał. – Grywasz w szachy?
Wykonał dziwny gest. Chłopak dopiero po chwili zrozumiał, że ma usiąść. Ciałem Omelajna wstrząsnął atak kaszlu. Wszedł pielęgniarz, był cztery, może pięć lat starszy od Pawła. Przedstawił się jako Robert Koniecpolski. Stary dał Robertowi energiczny znak ręką. Ten wyjął spod biurka kasetkę z chromowanej stali, a z jej wnętrza maskę tlenową oraz strzykawkę.
– Czy może pan poczekać w pokoju obok? – poprosił Pawła.
Sąsiednie pomieszczenie wyglądało dziwnie. Z podłogi pozrywano wykładzinę, odsłaniając zniszczony, bukowy parkiet. Ze ścian zeskrobano warstwy farby klejówki aż do nieprawdopodobnie starej tapety, wykonanej chyba z jedwabiu dość pośledniego gatunku. W miejscu, gdzie ściana stykała się z podłogą, brakowało jednej listwy. Pozostałe na pierwszy rzut oka były tak stare jak parkiet. Pośrodku stał stół, a przy nim bardzo wiekowe krzesło. Nowiutki sejf w kącie miał niedomknięte drzwiczki. Jedno spojrzenie do środka wystarczyło, by oszacować jego zawartość. W środku leżał stary, szarobrązowy mundur carskiej ochrany. Połyskiwały srebrzone guziki z dwugłowym orłem. Na przedzie, jak gwiazda, błyszczał order. Paweł usłyszał kroki pielęgniarza na korytarzu i odwrócił się w stronę okna. Widok miał średnio ciekawy. Po placu przed Grobem Nieznanego Żołnierza przechadzali się ludzie. Popielate, warszawskie gołębie skakały po granitowych płytach. Wszedł Robert.
– Pan Omelajn wzywa.
Przeszli do sąsiedniego pokoju. Starzec wyglądał gorzej, dużo gorzej. Ale głos miał jak gdyby mocniejszy.
– Twoje zadanie będzie proste i trudne zarazem – powiedział z wysiłkiem.
Z ust wyciekła mu strużka śliny. Starł ją rękawem. Jego oczy zabłysły.
– Laufer jest poza szachownicą. Trzeba wytyczyć mu drogę. Otrzymasz jedenaście zdjęć. Na fotografiach są meble i stojące na nich drobiazgi.
Paweł skinął głową.
– Zrobisz te, jak nazywacie takie komputerowe powiększenia?
– Skan.
– Właśnie. Ma być takiej… mocy?
– Rozdzielczości – podpowiedział.
– Ma być takiej rozdzielczości, żeby wszystkie szczegóły były wyraźnie czytelne. To da się zrobić?
– Tak. Jeśli tylko fotki będą odpowiednio ostre.
Mitrofanow uśmiechnął się do swoich myśli.
– W moich czasach robiono wyłącznie dobre zdjęcia. Zresztą sam je wykonałem. – Popatrzył wyzywająco na stojącego przed nim młodzieńca. – Szklane negatywy… Co wy możecie wiedzieć o fotografii – prychnął z pogardą. – Naciskacie guzik, błyska flesz. A ja osobiście sypałem magnezję do rowka na ramce. Wtedy, gdy o tym usłyszałem… Zabili go. Laufer przybył w dobrym momencie, ale był źle przygotowany. Nie zdołał dosięgnąć pionka, o ile wiedział, że on tu jest, bo inny rozbił mu głowę…
Paweł poszukał wzrokiem pielęgniarza. Ten ledwo dostrzegalnie wzruszył ramionami.
– Macie tę, no, pajęczynę komputerową, infor, intor… – Starzec stukał się po głowie, usiłując przypomnieć sobie odpowiednie słowo.
– Internet – podpowiedział pielęgniarz.
– Internet – powtórzył Omelajn. – W tym Internecie puścisz te fotki. Tak, żeby każdy mógł je zobaczyć.
Gestem wskazał leżący w kącie stosik pism poświęconych komputerom. Mięśnie po lewej stronie jego szyi napięły się nieoczekiwanie. Skurcz przyciągnął mu głowę do ramienia. Pielęgniarz przyskoczył i wbił w jego bark strzykawkę z jakimś środkiem. Na ustach chorego pojawiła się piana. Wreszcie przykurcz minął. Mitrofanow oddychał przez chwilę ciężko. Robert przyłożył ciepły kompres w ukłutym miejscu.
– Do wszystkich antykwariatów roześlesz te… skany. – Omelajn znowu zaczął wydawać instrukcje. – Dasz im swój numer telefonu. A potem, mam nadzieję, że nie będziemy długo czekać. Zostało niewiele czasu. Laufer to po waszemu skoczek?
– Nie, goniec – wyjaśnił pielęgniarz. – Skoczkiem nazywamy konia.
– Koń może bardziej by pasował… Ale laufer brzmi lepiej. Dumnie…
Otworzył leżący na stoliku obok album, oprawiony w czerwony safian. Z jego wnętrza wyjął kilka fotografii formatu pocztówkowego na grubej tekturze. Paweł wziął je do ręki i przeglądał przez chwilę. Były to zdjęcia dokumentacyjne, takie, jakie wykonuje policja na miejscu popełnienia przestępstwa. Tyle tylko, że miały pewnie około stu lat. Czas obszedł się z nimi łaskawie.
– Dasz radę to zrobić? – zapytał Mitrofanow.
– Tak. Można skanować.
Rozpoznał pomieszczenie, w którym je zrobiono. To był ten sąsiedni pokój. Obiektyw aparatu uchwycił w otwartym oknie zarysy jakiejś potężnej budowli.
– Sobór na Placu Saskim – wychrypiał Omelajn. – Polacy go zniszczyli, w dwudziestych latach, a taki był piękny. Perła architektury rosyjskiej i ogólnoświatowej. Dzwonnica osiemdziesiąt metrów… Na kiedy zdążysz? Z umieszczeniem ich w tej waszej sieci… Internecie?
– Jest tu telefon?
– Tak – odpowiedział Robert.
– Ogłoszenie mówiło o konieczności skanowania, więc wszystko, co potrzebne, mam przy sobie – powiedział. – Za dwie godziny, no, może trzy. Będę potrzebował tylko stołu, żeby rozłożyć na nim sprzęt.
– Technika poszła do przodu. – Starzec uśmiechnął się. – Drugi pokój na lewo – polecił i zamknął oczy.
Znużony, zapadł w sen. Paweł wypakował swoją walizę. Skaner o wysokiej rozdzielczości, notebook…
***
Kończył już, gdy Robert wtoczył do pokoju wózek inwalidzki. Mitrofanow z zaciekawieniem wpatrzył się w migające na ekranie obrazy. Uśmiechnął się asymetryczne, jednym kącikiem ust.
– I to wszystko jest teraz tam, w środku? – Wskazał oskarżycielskim gestem komputer. – A jak inni zobaczą to, jeśli odłączysz się od telefonu? – Wygięty jak szpon palec opisał małe półkole w powietrzu i celował teraz w gniazdko telefoniczne, do którego Paweł podczepił kabel od laptopa.
– To niezupełnie tak. Na świecie jest kilkaset serwerów. To takie, jakby to powiedzieć…
– Banki pamięci? – zagadnął starzec.
– Właśnie. Ja łączę się z jednym z nich. W jego pamięci tworzę zbiór fotografii. Każdy, kto połączy się z zewnątrz z serwerem, może do nich zajrzeć, jeszcze całe lata po tym, jak ja wyjmę wtyczkę z gniazdka.
– Rozumiem. I dużo miejsca zajmą?
Paweł wyjął z pudełka CD-ROM. Poruszył nim, aby promienie światła wydobyły całą gamę barw.
– Na jednej takiej płytce mieści się około tysiąca fotografii. Albo milion stron maszynopisu. Serwer jest tysiące razy pojemniejszy.
Brwi starca uniosły się do góry.
– Milion!
Roześmiał się, ale jego śmiech szybko przeszedł w kaszel. Paweł odsunął krzesło. Omelajn potoczył się na wózku do stołu i popatrzył na widniejące na monitorze zdjęcie.
– Jak wywołać następne? – zapytał.
– Tam, na dole jest taka strzałka. Szarego koloru…
Mitrofanow popatrzył krytycznie na swoje powykręcane dłonie. Z kieszeni na piersi wyjął wieczne pióro Parker i, wplótłszy je między palce, stuknął końcówką w klawisz. Zdjęcie przeskoczyło, otwierało się przez chwilę. Stary mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
– Proponuję ci etat u mnie.
– Nie jestem dobry w te klocki – zastrzegł się Paweł. – Poza tym przed południem studiuję.
– Wystarczą mi popołudnia. Muszę się jeszcze co nieco nauczyć. – Zrogowaciałym paznokciem puknął w obudowę notebooka.
W tym wieku? Ciekawe, po co? – zastanowił się Paweł.
***
Postawili we dwóch ciężką sofę na właściwym miejscu. Obicie, wykonane z czerwonego aksamitu podszytego płótnem, trochę się zeszmaciło.
– Warto by wymienić, dać do tapicera… – zauważył pielęgniarz.
Omelajn, siedzący na obrotowym krześle, zamachał energicznie dłonią.
– Mowy nie ma – powiedział stanowczo. – Dajcie jeszcze ze dwa centymetry w prawo. Nie widzicie śladu na podłodze?