Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Na drogę zeskoczył najpierw Iwan, a potem Aleksiej. Ręce trzymali w górze.

– Biłyj, chłopcze, chyba nas nie zastrzelisz?

Nie strzeliłby. Za starzy, mogliby paść na zawał od samego huku.

– No i co? – zagadnął. – A dokąd to się wybieracie z cysterną bimbru? Znudziło wam się mieszkać w Strefie?

– My tylko tak, na wycieczkę – powiedział Aleksiej.

– Do Soczi na wczasy? A ten bimber po to, żeby się nie nudziło?

– Aha – potwierdził Iwan. – To tylko na własny użytek.

– Tysiąc litrów? Na własny użytek? Przecież pilibyście to minimum pięć lat. Zawiodłem się na was, dziadkowie. Bardzo się zawiodłem. A teraz spuścić to wszystko do rowu.

– Biłyj, chłopcze, nie zrobisz nam tego!

– Dla was nie jestem chłopcem, tylko inspektorem. Zbrojnym ramieniem rządu. Mogę przymykać oczy na wasze matactwa, ale nie mogę dopuścić do wywozu takich ilości skażonego produktu ze Strefy. Wiaderko możecie sobie zostawić na pocieszenie, a resztę do rowu!

Westchnęli ciężko i otworzyli dolny spust. W powietrze buchnął oszałamiający zapach. W rowie powstało niezłe jeziorko.

– No, to zmiatajcie do siebie – polecił im. – Jedną oponę macie przebitą, ale do domu dociągniecie. Zaczekajcie, zabiorę się z wami do szosy…

W tym momencie po drugiej stronie rowu stanęła jakaś grupka. Biłyj odwrócił się, gotów do strzału. Durow w otoczeniu swoich apostołów. Na głowę założył koronę cierniową uplecioną z drutu kolczastego. Biłyj wzdrygnął się na ten widok.

– Alkohol to szatan – oświadczył prorok silnym głosem. – A szatana należy niszczyć we wszystkich jego przejawach.

Zapalił zapałkę i, nim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, rzucił ją w taflę cieczy u swoich stóp. Buchnął błękitny płomień.

– Dostąpcie wraz ze mną chrztu przez ogień – zachęcił Durow, po czym wstąpił pomiędzy szalejące płomienie.

Współwyznawcy rzucili się do niego i, okrywszy go własnymi płaszczami, tłumili ogień. Obaj staruszkowie, nie czekając na dalszy bieg wypadków, ruszyli ostro cysterną.

– Hej, a ja? – wściekł się Ihor.

Nie zaczekali. Zwolennicy Durowa ugasili ubranie swojego półprzytomnego proroka i zbierali się do odejścia. Inspektor został sam. Rozejrzał się po okolicy, zauważywszy jaśniejszą plamę, zaczął przedzierać się w jej kierunku. Im bliżej niej był, tym bardziej miał pewność, że jest to koń. I nagle niespodziewanie poczuł, iż ziemia umyka mu spod stóp.

Ocknął się w kiepsko oświetlonym pomieszczeniu. Kiedyś musiała to być piwnica na kartofle. Obecnie przekształcono ją w dziwne skrzyżowanie warsztatu z biblioteką. Książki stały na regale, zawinięte w plastik. Faktycznie, było tu dość wilgotno. W drugim końcu pomieszczenia walały się elektroniczne wnętrzności wyprute z kilku telewizorów. Ihor poczuł, że ma na głowie zimny kompres. Wzrokiem przesuwał wolno po izbie, aż spostrzegł koszmar. Koszmar wyglądał z grubsza jak koń. Siedział w pozycji wyprostowanej na krześle, zupełnie jak człowiek. Był wielkości niedużego kuca. Miał po cztery palce u rąk z przeciwstawnym kciukiem. W jego oczach błyszczała inteligencja. Inspektor zamknął oczy i policzył do dziesięciu. Żyją w norach. Wypijają ludzką krew. Porywają dzieci, nie to nie one, to bociany. Aha, i jeszcze umieją strzelać z dubeltówki. Otworzył oczy. Zmora siedziała spokojnie.

– Tyy koo? – zapytała, starając się naśladować ludzkie dźwięki, choć wychodziło jej to raczej kiepsko.

– Inspektor Ihor Biłyj.

– Pooljjijja?

– Z policji? Pytasz, czy jestem policjantem? Niezupełnie. Łapię producentów narkotyków. Rozumiesz?

Stwór kiwnął głową.

– To moja praca. A wy, kim jesteście?

– Konii.

– Tyle to i ja widzę. Waszymi przodkami były konie. Jesteście mutantami popromiennymi?

– Konii. Myy nowiii.

– Jesteście nowym gatunkiem. Skąd znacie mój język?

– Tiijiiwjji.

– Chodzi ci o telewizję?

– Ji!

– Świetnie. – Popatrzył na szereg wybebeszonych telewizorów i jeden, który działał, nie wydając dźwięku. – Co ze mną zrobicie?

– Bedi ji siikii?

– Oczywiście, że będą mnie szukać. A myśleliście, że co?

W tej chwili do piwnicy weszli profesor Karpow i drugi koń.

– A, to ty Ihor.

– Pan profesor tutaj?

Karpow wzruszył ramionami.

– Nie wiem, dlaczego cię to dziwi.

– Nie wiedział pan jeszcze wczoraj rano o ich istnieniu…

– Wybacz, chłopcze, po prostu usiłowałem wysondować, co wiesz. Ale to nieistotne. Powiedz, co o tym sądzisz.

– Hm, te istoty…

– Jesteśmy inteligentni – oświadczył kuc, który wszedł wraz z profesorem. – I niegroźni.

Jego głos był bardzo ludzki, ale jednocześnie rozbrzmiewały w nim dziwne nuty, coś jak płyta, wirująca na nieco zbyt szybkich obrotach.

– Rozumiesz teraz, w czym problem? – zapytał profesor. – Nauczyłem ich wszystkiego, czego mogłem. Kolej na ciebie.

– A czego ja mam ich uczyć?

– Strzelać – powiedział ten, który wszedł. – I o granatach. Strategii i taktyki. Musimy przetrwać…

Umieją strzelać z dubeltówki. A teraz ma ich nauczyć, jak strzelać z karabinu.

– Bronić się, przed kim?

– Przed ludźmi – wyjaśnił cierpliwie Karpow. – Sam rozumiesz, co będzie się działo, jeśli ich istnienie wyjdzie na jaw. A mimo podjętych środków ostrożności, widziało ich już kilka osób. Ty, zdaje się, nawet wczoraj po południu uratowałeś jedno źrebię.

– Strefa jest duża…

– Nie dość duża. Nie wystarczy, gdy rzucą przeciw nim helikoptery, satelity i zdjęcia w podczerwieni. Poza tym występuje tu zbyt silne promieniowanie. Wykończą się w ciągu kilku pokoleń. Potrzebują czystego terenu, aby ich nowe cechy mogły się utrwalić. Tu grozi im całkowite zwyrodnienie na skutek promieniowania.

– Czemu jeden mówi, a inne nie? – Gestem wskazał siedzącego przy łóżku, który zarżał z oburzeniem.

– Mutacja. U mniej więcej co czwartego w tym kierunku. Mamy opracowaną trasę ucieczki, potrzebujemy fachowca, który pomoże nam to zrealizować.

– I to na mnie padło?

– A myślisz, że po co łazimy za tobą od tygodnia?

– Zapłacimy – powiedział ten spod drzwi. – Ile zechcesz.

– Właściwie to z punktu widzenia prawa i nauki w ogóle nie istniejemy, więc pomagając nam, nie łamie pan żadnych przepisów – wtrącił jeszcze jeden, który wszedł z korytarza po lewej.

Ciężko było go zrozumieć, ale udało się.

– Czym zapłacicie? – zapytał z przekąsem Biłyj. – Sianem?

Siedzący przy łóżku wybiegł i po chwili wrócił ze sporym woreczkiem Wysypał jego zawartość na koc. Błysnęły siedemnastowieczne, holenderskie dukaty.

– Skąd to macie? – zdziwił się inspektor.

– Wykopaliśmy w trakcie drążenia nor. Pojedziesz z nami? Mamy też ciężarówkę. Odebraliśmy mafii. Inteligencją. Podstępem, a nie siłą.

Kopią nory. Są cywilizowani, nie wypijają ludzkiej krwi. Ale strzelać potrafią. Inspektor wstał i wyjrzał na zewnątrz. Była tu druga piwnica. W kilku szkolnych ławkach siedziały małe kucyki i czytały coś z książek, leżących przed nimi. Nad uchem brzęczał mu głos profesora:

– Ich istnienie większość ludzi odbierze jako śmiertelne zagrożenie. W wieku trzech lat osiągają pełną dojrzałość płciową i emocjonalną. Umieją chodzić, mówić i czytać w wieku sześciu miesięcy. Jedna samica może urodzić w ciągu swojego życia nawet dziesięcioro dzieci. Przewieziemy je do Kanady. Tam są duże przestrzenie. Przez pięćdziesiąt lat…

Nie słuchał go dalej. Uczony najwyraźniej zafascynowany był swoim odkryciem. Ihor patrzył. Młode koniki poczuły wzrok inspektora, przyglądały się, zaciekawione.

– Co czytacie?

Zarżały, nie zrozumiał ich. Rozłożył bezradnie ręce. Podniosły książki, aby mógł zobaczyć okładki. Każde trzymało co innego. Niespodziewanie wzrok Biłyja przykuła niewielka kłaczka o jasnej grzywie i długim jasnym ogonie, która siedziała pod ścianą. Czytała „Przygody Tomka Sawyera”. Była w jakiś sposób podobna do jego córki Oksany, tej, którą tyle lat temu pochłonęła ziemia. Drgnął, gdy głos profesora wyrwał go z zamyślenia.

– Bóg dał człowiekowi konia na przyjaciela. Podeptaliśmy ten dar, zmarnowaliśmy, czyniąc z konia swojego niewolnika. Ale Bóg jest cierpliwy. Dar wrócił do nas. Teraz konie nie będą naszymi przyjaciółmi, ale braćmi w rozumie. Musimy im tylko trochę pomóc na początek. Ja i ty. Przejdziemy do historii.

– To jak, pomożesz? – zapytał jeden z kuców.

Umieją strzelać z dubeltówki. Są inteligentne. A ludzkość dąży do samozagłady… Kiedyś, gdy na świecie zostanie niewielu ludzi, dwie rasy będą mogły się wspierać. I on może pomóc. Zostawić to wszystko. Strefę, w której jedni sieją mak, żeby robić z niego heroinę, a inni do nich strzelają. Zostawić przeszłość. Kuce powtórzyły pytanie. Trzeba było się decydować, tu i teraz i wiedział, co ma zrobić. Inspektor rządowy Ihor Biłyj rozciągnął wargi w uśmiechu.

– Właściwie, to zawsze lubiłem konie…

75
{"b":"88038","o":1}