I był.
Kochani koledzy przytaszczyli monitor i po wykonaniu zdjęć cofnęli w kamerze taśmę, czego normalnie nigdy nie chcą robić, po czym obejrzeliśmy wspólnie z lekarzami (lekarza Filip też zwywiadował, a jakże) materiał.
No i znowu sprawdziła się moja teoria, że sympatia operatora wpływa na urodę filmowanego obiektu. Kiedy pokazuje mnie ktoś, kto mnie nie lubi, zazwyczaj wyglądam jak zmora. I odwrotnie. Jeśli lubi, to pięknie… Boże, ależ to był męczący dzień…
Poniedziałek, 23 kwietnia
Maciuś jest świetny po prostu.
Mały człowieczek o zdecydowanym charakterze. Jak śpi, to śpi. Jak je, to je. Jak siusia, to siusia. Żadnych czynności pośrednich.
Lubi mnie. To się czuje. Ten pediatra miał rację.
A ja mam wrażenie, że znam Maćka od stu lat. Jest dla mnie absolutnie przewidywalny. Wiem, kiedy będzie chciał pojeść, kiedy się posiusia i kiedy zechce spać przy mnie. Więcej działań na razie nie podejmuje.
Genialny wynalazek, te sale dla matek z niemowlakami. Nie potrafię sobie wyobrazić, że leżałabym tu jak kołek, a on leżałby jak kołek zupełnie gdzie indziej, a ja tylko kilka razy dziennie pełniłabym rolę restauracji. To musi być niesłychanie przykre i jakieś takie upokarzające obie strony.
No więc leżymy sobie, odpoczywamy po trudach wczorajszego dnia i odbieramy sms-y oraz telefony. Dzisiaj wolę sms-y. Tymon pewnie się domyślił, bo przysłał już jeden. „Gratuluje Maciusia, świetny chłopak, widziałem Was w telewizji, pięknie wyglądałaś, kocham Was oboje bardzo mocno”.
Kocha. Nas. Nas oboje.
Myślę, że Maciek będzie za nim przepadał!
No i na pewno będzie przepadał za swoim ojcem chrzestnym, od którego ma się nauczyć mnóstwa ważnych rzeczy.
Ojciec chrzestny, podobnie jak matka chrzestna i cała reszta ukochanych kolegów, zapchali mi sms-ami całą pamięć komórki. Dobrze, że mam pojemną. Nadawali w nocy – pewnie przy dobrze zasłużonym bankiecie, wznosząc liczne toasty na naszą cześć. Naszą, to jest moją i Maciusia. Odczytywałam to Maćkowi rano, kiedy nażarty jak pyton układał się do snu.
Do rodziny zadzwoniłam jeszcze wczoraj. Byli lekko wstrząśnięci, kiedy oglądając program lokalny, dowiedzieli się, że właśnie odjechałam do szpitala. Bo jakoś żadne z kochanych kolegów i koleżanek nie miało prostego pomysłu ich powiadomienia, choć znają, skubani, numer do rodziców! Bartek też na to nie wpadł, tak się zintegrował z telewizyjnym towarzystwem.
Mama, ochłonąwszy, zadzwoniła natychmiast do pogotowia i usiłowała się dowiedzieć, do którego to ja szpitala pojechałam. Nic z tego jednak nie wyszło, bo w pogotowiu chronią nie tylko osobiste dane pacjentów, ale również osobiste wszystko. Któż bowiem może zaręczyć, że obca facetka, która dzwoni w tej sprawie, nie jest na przykład stuknięta? Widziała panią redaktor w telewizji i teraz chce jechać za nią, dać jej po łbie za to, że kiedyś nie stanęła po jej stronie w sporze ze spółdzielnią mieszkaniową… Albo że nie jest maniaczką, która pośle do szpitala zatrute czekoladki, żeby pani redaktor zjadła i padła, bo nie lubimy tu rudych!
Ostatecznie Krzysio musiał uruchamiać znajomości i dojścia. I wierna rodzinka kibicowała mi w przedsionku, dopóki nie urodziłam szczęśliwie synusia o słusznej wadze trzech i pół kilograma… Nieco wcześniej niż było liczone – zapewne na skutek ciężkiej pracy i dużych emocji; ale, jak powiedzieli lekarze – bez skutków ujemnych.
Teraz żadnych członków rodziny tu nie ma, bo mają obowiązki służbowe. W końcu jest dzień powszedni. I dobrze, bo muszę jakoś ochłonąć i przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości.
Szczęście nadzwyczajne, że dostałam pojedynczą salkę. Nie wiem, czy tu tak jest, czy to dlatego, że z mediami wszyscy chcą żyć w zgodzie. Nie obchodzi mnie to zupełnie.
Kiedy Maciuś śpi i posapuje z błogości (znowu się nażarł jak bardzo mały pytonek), rozmyślam sobie, jak to będzie dalej.
Tymon mnie kocha. Kocha Maćka. Nie mam powodu, żeby myśleć, iż jest inaczej.
Ja go też kocham i chcę z nim być.
Kocham też moją pracę. Ten cały szalony z pozoru kocioł, tych wszystkich wariatów, z którymi pracuję – w gruncie rzeczy wspaniałych, utalentowanych, uroczych… Bez nich też nie mogłabym żyć. I bez tej strasznej, wyczerpującej, nerwowej, niekonsekwentnej, nieocenialnej, źle opłacanej roboty!
To ona zrobiła ze mnie człowieka, ta praca. Te wszystkie reportaże, ci wszyscy ludzie, których spotkałam na planie, o których robiłam filmy i którzy ze mną przy tych filmach pracowali. Te niekończące się dyskusje, nocne montaże, emocje przy skomplikowanych transmisjach i ta szalona radość, kiedy wszystko się udawało i widzieliśmy, że program jest dobry.
Wczoraj świętowali beze mnie. Muszę to sobie odbić! Muszę robić programy, filmy, reportaże, muszę po prostu!
A co z Tymonem?
Czyżbym go mniej kochała, mniej potrzebowała?
Nie, tak nie wolno porównywać!
Na razie zastosujemy patent Scarlett O’Hary; pomyślę o tym jutro. Dzisiaj mam wolne.
Scarlett – genialna dziewczyna!
Tymon przysłał sms-a. W kilku częściach, bo nie zmieścił się w normie.
„Wikuniu, kochana moja! Pisze, bo tak latwiej i Tobie będzie latwiej odpowiedziec. Kocham Cie bardzo, naprawdę i Maciusia tez, chetnie zostalbym jego tatusiem, a nawet dorobilbym mu siostrzyczke. Wiem, ile dla Ciebie znaczy Twoja praca. Widzialem, jak pracujesz i rozumiem to. Mysle, ze nie chcialas rozmawiac o malzenstwie, bo musialabys wybierac – ja w Swinoujsciu albo telewizja w Szczecinie. Wikus – mam mozliwosc zamiany mojego domu w Swinoujsciu (przestalem go lubic ostatnio) na domek w Szczecinie. Na przedmiesciu, to chyba stare Gumience. Przemyslalem sprawe i doszedlem do wniosku, ze moge firma zarzadzac ze Szczecina. To nie jest jakas astronomiczna odleglosc. Swinoujscie mi zbrzydlo, tak czy inaczej – przenosze sie. Moze w tej sytuacji jednak bys za mnie wyszla?
Odpowiedziałam lakonicznie:
„Wychodzimy za Ciebie natychmiast – Wika i Macius”.
Swoją drogą, kiedy w tych komórkach wreszcie będą polskie znaki?!
KONIEC. WYCHODZĘ ZA MĄŻ!