Литмир - Электронная Библиотека
A
A

*

Wbrew ponurym przewidywaniom męża do jutra nic się nie zdarzyło. Moje zwłoki wróciły same i nie trzeba ich było szukać, precjoza dla kacyka, nie tknięte, spoczywały pod stołem w kuchni, nikt nie złożył nam podejrzanej wizyty. Cisza była i spokój.

Trzech hydraulików przyszło w samo południe, przy czym wzruszył mnie widok kapitana we własnej osobie, dźwigającego pod pachą kolanko od rury kanalizacyjnej. Wykorzystałam okazję, żeby rozwikłać pewne niejasności. Między innymi dziwiło mnie, skąd w tej całej aferze wziął się pułkownik, którego stanowisko służbowe wykluczało, według moich wiadomości, jego bezpośrednie zaangażowanie w jakiekolwiek sprawy. Kapitan nie robił z tej kwestii tajemnicy.

– Pułkownik interesuje się tym, można powiedzieć, prywatnie – wyjaśnił na moje pytanie. – Ma szczególną, osobistą awersję do przemytu dzieł sztuki i życzy sobie być informowany na bieżąco. Zdaje się, że najchętniej prowadziłby to sam, bo jest wyjątkowo na nich cięty, ale brakuje mu czasu.

Co do wydarzenia z paczką, szczerze wyznał, że sam tego nie rozumie. Obleciał dom, obsypał proszkiem na odciski palców wszystkie zabytki z komodą włącznie, kazał mi to posprzątać, otworzył zamkniętą szufladę sekretarzyka, wspólnie stwierdziliśmy, że jest pusta, po czym przystąpił do załatwiania interesów.

– Jak państwo uzgodnili z nimi kwestię ich powrotu? – spytał. – Jest jakaś umowa? Termin, telefon, spotkanie?

Pytanie zaskoczyło nas niebotycznie. Obydwoje z mężem zgodnie wytrzeszczyliśmy na niego oczy, potem zaś spojrzeliśmy na siebie.

– O rany Boga, nie wiem – powiedział mąż, spłoszony. – Przeoczyłem to. Ty jak?

– Identycznie – powiedziałam niepewnie. – W ogól nie było o tym mowy. Miałam wrażenie, że się jakoś zgłoszą… Nie, uczciwie mówiąc, nie miałam żadnego wrą żenią…

Kapitan patrzył na nas wzrokiem pełnym niedowierza nią. Uczynił gest, jakby chciał popukać się palcem w czoło i powstrzymał się, zapewne przez uprzejmość. Zimno mi się zrobiło na myśl, że przez to idiotyczne niedopatrzenie mogę być skazana na pozostawanie w skórze Basieńki do końca życia.

– Wiecie, państwo – powiedział tonem, pełnym nagany – gdybym do tej pory miał jeszcze jakieś wątpliwości czy przypadkiem nie bierzecie w tym udziału, teraz bym się ich pozbył ostatecznie… Ile jeszcze?

– Co, ile jeszcze…

– Tej zabawy w Maciejaków. Czasu, ile jeszcze. Pięć dni, tak?

– No pięć. Chyba pięć?… Potem się jakoś przecież zgłoszą…

– A jak nie, to co?

– Musiałem chyba do reszty zgłupieć – powiedział mąż z ponurym obrzydzeniem. – Trzy tygodnie i trzy tygodnie, a jak to potem odkręcić, ani słowa! Zaćmienie umysłu…

– Na litość boską, oni chyba jeszcze nie uciekli? – spytałam z przerażeniem. – Muszą wrócić, inaczej po diabła by im to było…

Kapitan kręcił głową w zadumie.

– Nie, uciec to oni jeszcze nie uciekli – zawyrokował. – Za te pięć dni prawdopodobnie nagle się znajdą Ale w tej sytuacji nie możemy nic uzgodnić i będziecie mnie informować o każdym wydarzeniu. Cokolwiek się przytrafi, proszę dzwonić, ale tak, żeby was nie było widać przez okno. Telefon postawić niżej…

Pozostali dwaj hydraulicy ograniczyli swoją działalność do terenu kuchni i własności kacyka. Nie kryli swego niezadowolenia, okazało się bowiem, że większość odcisków palców na arcydziełach udało nam się bardzo porządnie zamazać. Rekonstrukcja rozdłubanych fragmentów była niezbędna, na miejscu niemożliwa, oświadczyli zatem, że zabierają całość aż do jutra i jutro rano odniosą z powrotem. Oznaczało to, że roboty wodociągowo-kanalizacyjne w domu państwa Maciejaków nieco się przeciągną i trzeba będzie uzgodnić zeznania, jakie im później złożymy w tej mierze.

Nazajutrz ekipa hydrauliczna, złożona z osób już tylko dwóch, przyniosła w skrzynce z narzędziami kacykowe precjoza naprawione tak pięknie, że mi oko zbielało. Nie było na nich ani śladu naszej niszczycielskiej działalności. Pełen zachwytu mąż pogawędził z nimi chwilę za pomocą wzorów chemicznych, po czym zostaliśmy przypilnowani, żeby zapakować paczkę dokładnie tak, jak było. Mąż otrząsnął się z euforii i nieco zaniepokoił.

– Panowie zostawili to złoto tam w środku? – spytał nieufnie, ważąc jeden świecznik w ręku. – I te rzeczy w obrazach? A jak to zginie, to co?

– Może się pan nie martwić, nie pańska głowa – odparł jeden z rzemieślników uspokajająco. – Co tam jest, to tam jest, już my tego pilnujemy.

– Ty głupi jesteś, pewnie włożyli fałszywe – powiedziałam po ich wyjściu. – Według moich wiadomości prawdziwe muszą być warte co najmniej z dziesięć tysięcy dolarów. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie tyle ryzykował. Co za szczęście, że tak ostrożnie to odwijaliśmy…!

Paczka dla kacyka wróciła do własnej postaci i czekała swego losu w kuchni pod stołem. Nie wiadomo, dlaczego akurat to miejsce wydawało nam się najbezpieczniejsze. Głównym powodem do niepokoju stała się teraz niepewność co do naszego powrotu do własnej postaci i byliśmy bliscy tego, żeby zazdrościć paczce. Obawy, że państwo Maciejakowie wytrzymają nas tak jeszcze przez następni trzy tygodnie, a kto wie, czy nie trzy lata, wydawały się realne i doprowadzały nas do desperacji. Wiadomo było że milicja nie zwolni nas z posterunku aż do końca afery Mąż zgłupiał ze zdenerwowania do tego stopnia, że zaniedbywał podstawowe obowiązki.

– Co tak siedzisz? – spytałam z gniewem podczas ostatniej, przewidzianej umową podróży do Ziemiańskiego – Ja się będę za ciebie bała?

Przestraszył się natychmiast, co najmniej tak, jakby cierpiał na wszystkie fobie świata, po czym energicznie popukał się palcem w czoło.

– Chyba ci się pomieszało w głowie – powiedział z niesmakiem. – Przecież mieliśmy się wygłupiać na pokaz dla milicji! Skoro milicja i tak wie, o co chodzi, to po diabła mam robić przedstawienie? Sobie a muzom?

– A skąd wiesz, czy ci się kacyk w tej chwili nie przygląda? Skąd wiesz, czy Ziemiański nie spyta Maciejaka, od kiedy mu minęło? Lepiej nie ryzykuj, bo stracisz rozeznanie, co masz robić, a czego nie. Ja na spacer chodzę uczciwie!

Mąż westchnął ciężko i zaprezentował wybuch paniki, co przyszło mu o tyle łatwo, że zajęta strofowaniem go, o mało się nie władowałam pod ciężarówkę. W razie czego byłaby wina ciężarówki, a nie moja, katastrof jednakże nie mieliśmy w programie.

Na spacer istotnie chodziłam uczciwie, jeśli pominąć wplątane weń moje prywatne sprawy. Prywatne sprawy zaczynały mnie niepokoić. Blondyn wydawał mi się stanowczo za mądry, zgoła wszechwiedzący, ponadto postępowanie jego było niepojęte. Od początku podkreślał swój brak czasu, a równocześnie godziny całe spędzał ze mną na tym skwerku bez żadnego racjonalnego uzasadnienia.

Zaczęłam się wreszcie zastanawiać, że coś w tym musi być.

Pogoda się zepsuła, zrobiło się zimno, wiał przenikliwy wiatr. Siedziałam na ławce, zamyślona tak głęboko, że straciłam z oczu świat. Blondyn mieszał mi się z kacykiem, rodzimy przemyt z marzeniami o kradzieży dzieł sztuki w krajach zachodnich, wątpliwy romans Basieńki z moją własną biografią. Myśl, że on mnie tu pilnuje z ramienia pana Palanowskiego, nasuwała się coraz natrętniej i razem wziąwszy miałam w głowie absolutny młyn. Ocknęłam się chyba po godzinie, prawdopodobnie specjalnie po to, żeby ujrzeć, jak nadchodzi.

Zbliżył się do mojej ławki, ukłonił się i zwolnił. Nie wyglądał na złoczyńcę. Mój zapraszający gest wykonał się sam, całkowicie bez udziału świadomej woli. Na szafocie gotowa byłabym przysiąc, że nie uczyniłam z premedytacją nic w kierunku zacieśnienia więzów!

– Taka pani jest zamyślona, że zauważyła mnie pani dopiero, kiedy kłaniałem się trzeci raz – powiedział z zainteresowaniem. – Czy coś się stało? Może mógłbym pani być do czegoś przydatny?

Z niewiadomych przyczyn w jego towarzystwie ciągle mówiłam nie to, co chciałam powiedzieć. Mój odstrzał byków najwidoczniej trwał.

– Nie wiem – odparłam bez zastanowienia. – To znaczy wiem, że z pewnością, ale zależy do czego. Chwilowo tonę w problemach, z którymi muszę poradzić sobie sama. Nie będę ukrywać, że wchodzi pan w zakres zagadek do rozgryzienia, i czuję, że już mnie zęby bolą.

– Przynajmniej w tym jednym mógłbym chyba wziąć udział? To znaczy, nie w bólu zębów! Nie wiem, co zagadkowego widzi pani we mnie, ale chętnie to rozjaśnię. Czy pani nie zimno?

Zimno mi było przeraźliwie. Po przeszło godzinnym siedzeniu bez ruchu wilgotny wieczór przemknął mnie na wylot, zaczynałam właśnie dźwięcznie poszczekiwać zębami. Wszelkie grypy i anginy nie wchodziły w rachub w najmniejszym stopniu, ale niepokoiła mnie myśl o trupim kolorycie, jakiego moje oblicze musiało niewątpliwi nabrać. Niechże już wyglądam jak Basieńka, skoro jest t niezbędne, nie muszę być jednakże przy tym sinozielona

Zdradliwy podstęp pana Palanowskiego zdejmował z mnie niejako obowiązek ścisłego trzymania się umowy, bez wahania wyraziłam zatem zgodę na wypicie kawy w pałacyku Szustra. Wprowadzanie rewolucji w obyczaje Basieńki w zaistniałej sytuacji nie było może posunięciem najrozsądniejszym, ale w wieku siedemnastu lat poprzysiegłam sobie, że nigdy w życiu nie będę rozsądna i przysięgi te udawało mi się dotrzymać.

Usiadłam przy stoliku i przyjrzałam mu się wreszcie z bliska w pełnym świetle. Nie nosił baków i nie zaczął od proponowania mi alkoholu. Nawet, gdyby nie było innych przyczyn, już samo to wystarczało, żeby się nim interesować.

Patrzyłam na niego i patrzyłam, i nagle zaczęłam sobie uświadamiać, że coś tu jest nieopisanie dziwnego i nie w porządku. Coś tu nie tyle nie gra, ile gra za dobrze. Jakaś część mojej otumanionej duszy ocknęła się z letargu

– Do kompletu powinien pan jeszcze mieć na imię Marek – powiedziałam z lekkim roztargnieniem, bardziej c siebie niż do niego.

Spojrzał na mnie z nagłym zastanowieniem.

– Tak się składa, że mam na imię Marek – powiedział powoli po chwili. – Skąd pani to wie?

Zamurowało mnie. Znałam go pięć dni. Pięć dni, które wstrząsnęły światem… No nie, niezupełnie tak, światem może i nie wstrząsnęły, mną na pewno… Nie do wiary…!

29
{"b":"87876","o":1}