Литмир - Электронная Библиотека
A
A

*

Metamorfozie uległam tak samo jak poprzednio, w apartamencie pana Pałanowskiego, dokąd przybyłam tym razem ubrana normalnie i wielce niezadowolona. Charakteryzatora nie było, kropki, grzywki i zęby załatwiłyśmy z Basieńką we własnym zakresie. Pan Palanowski z uporem bredził o głębi uczuć i tygodniu szczęścia, Basieńka zaś niejasno wspominała coś o gosposi i generalnych porządkach, które zrobiła w domu. Nie byłam pewna, czy mam to uważać za wyrzut pod moim adresem, czy za informację o zmianach, ale nie czepiałam się zbytnio, uspokojona zapewnieniem, że gosposi znów nie ma.

Do domu wkroczyłam ostrożnie, niepewna, czy nie zastawiono na mnie pułapki w postaci prawdziwego pana Maciejaka. W salonie siedział osobnik znany mi jako mąż, wyglądający nieco mizerniej niż poprzednio. Na mój widok zerwał się z fotela bez słowa, dopadł okna i zaczął walić po szybie, omal jej nie tłukąc. Zdjęłam pantofel i pomachałam mu nim przed nosem.

– Uspokój się, bo zaraz będziesz leciał z futryną do szklarza – powiedziałam ze zniecierpliwieniem. – Co tak źle wyglądasz? Chory jesteś?

Mąż zaniechał prezentacji hasła i chwycił się za klatkę piersiową.

– O rany Boga, na serce umrę przez tych przemytników! Co ja tu przeżyłem, to ludzkie pojęcie przechodzi! To ty jesteś, czy nie ty?

Upewniłam go, że ja to ja, i zainteresowałam się wydarzeniami.

– Byłaś tu, jak przyszedłem – zakomunikował mi we wzburzeniu, z paniką w oczach. – Znaczy nie ty byłaś, tylko ta żona. Całkiem identyczna, ale to nie mogłaś być ty, musiała być ona, bo jak zacząłem bębnić, spojrzała na mnie jak na głupiego. Pantofla nawet nie ruszyła, żadnych kamyczków…! Połapałem się, że to nie ty, i o mało trupem nie padłem, całe szczęście, że zaraz wyszła. Ja tu jestem już dawno, prawie od rana. Zaniepokoiłam się.

– Powiedziałeś co do niej?

– Coś ty, mowę mi odjęło. W ogóle sparaliżowało mnie przy tym oknie!

– I od tego tak zmizerniałeś?

Mąż oddychał głęboko z wyraźną ulgą i stopniowo przychodził do siebie.

– Trzeci raz się narwać nie dam, choćby mnie cała milicja na kolanach błagała! Gdzie tam od tego, niewyspany jestem. Dzień i noc robimy te szmaty u kumpla, idzie jak woda. złoty interes! Mam dla ciebie na razie półtora kafla. Maciejak mówił, że angażuje mnie na tydzień, cały ten tydzień prześpię, czekam tylko, żeby sprawdzić, która tu będzie, ona czy ty, i zaraz walę się spać.

– Jaki tam tydzień, kapitan mówił, że tylko trzy dni. Śpij prędzej. Widzisz, jak to było rozsądnie wykombinować sobie hasło? Poza tym nic nowego?

– Nie wiem. Śpiący jestem. Mam wrażenie, że tu czegoś brakuje, ale nie wiem czego. Może ty zgadniesz?

Czym prędzej rozejrzałam się z zainteresowaniem. Brakowało alabastrowej wazy razem ze stoliczkiem, na którym stała. Przypomniało mi się ględzenie o generalnych porządkach i tknięta przeczuciem popędziłam na górę, do pokoju Basieńki.

– Panie kapitanie – powiedziałam tajemniczo do słuchawki w parę. minut później. – Zawiadamiam pana, że z tego domu zginęły następujące rzeczy. Nieduży obrazek Watteau, możliwe, że oryginał, dwa srebrne, rokokowe świeczniki i rokokowa komoda. Nie wiem, jakim sposobem chcą ją wywieźć. Oprócz tego alabastrowa, waza, chyba z osiemnastego wieku, i stolik z chińskiej laki. Srebrne łyżki, noże i widelce, zabytkowe. Były i nie ma. Oprócz tego jakiś obraz z pokoju męża, ale nie wiemy, jaki.

– Komoda była stara, co? – spytał kapitan dość obojętnie.

– Stara – przyświadczyłam zgryźliwie. – Miała tak ze dwieście pięćdziesiąt lat. Wszystko było niemłode.

Po stronie kapitana przez krótką chwilę panowało milczenie.

– Pozna pani tę komodę? – zapytał z jakimś nagłym ożywieniem w głosie.

– Poznam, jeżeli jej nie odnowili. Miała znaki szczególne. A co, trzyma pan ją tam u siebie?

W odpowiedzi kapitan znów pomilczał sobie jakiś czas, po czym wydał mi osobliwe polecenie. Mianowicie, już od jutra począwszy, w trakcie dokonywania zakupów w imieniu Basieńki miałam wizytować wszystkich stolarzy, składy mebli i inne tym podobne instytucje, jakie mi się tylko napatoczą. Sam podał mi od razu kilka adresów. W razie gdybym ujrzała znajomą komodę, mam zachować powściągliwość, nie rzucać się na nią z krzykiem, nie zadawać nikomu żadnych głupich pytań, wrócić do domu i od razu udzielić mu wiadomości. W ogóle mam to robić taktownie, dyplomatycznie i nie nachalnie. Świadoma swoich talentów dyplomatycznych wyraziłam zgodę raczej niepewnie, chociaż myśl oglądania starych mebli była mi nawet dość przyjemna.

Mąż, zgodnie z zapowiedzią, wczesnym wieczorem kropnął się spać. Nieco zaintrygowana komodą udałam się na skwerek i pierwsze, co uczyniłam, to poinformowałam Marka o zauważonych w domu państwa Maciejaków zmianach. Zainteresowało go to.

– Duża była ta komoda?

– Dość duża. Jak przedwojenne biurko.

– Ile mogła być warta^

– Na pewno więcej niż sto patyków. Ile więcej, nie wiem, bo na te rzeczy nie ma stałej ceny. Głównie dlatego, że prawie nie ma takich rzeczy.

Wszelką myśl o poglądach pułkownika na moje niedyskrecje usunęłam z siebie bardzo starannie, z nadzieją, że komentarze ukochanego mężczyzny pozwolą mi dokonać jakiegoś odkrycia. Nadzieja całkowicie zawiodła, dowiedziałam się tylko, że ja prawdziwa podobam mu się znacznie bardziej niż ja jako Basieńka. Pocieszające to było i zgodne z moim zdaniem, ale w kwestii afery mało przydatne.

Nazajutrz wieczorem wrócił do tego tematu. Przez całą dobę nie zdarzyło się nic niezwykłego, mąż chrapał na górze tak, że słychać go było na dole, poza tym panowała cisza i spokój. Stolarzy odwiedziłam bez pożądanych efektów. Na spacer poleciałam wyjątkowo wcześnie, pomimo to Marek już czekał.

– – Z tego, co mówiłaś wczoraj, wnioskuję, że lubisz antyczne meble? – powiedział jakoś zachęcająco. – Może masz ochotę obejrzeć kilka?

O poleceniu kapitana nie mówiłam mu wprost, ale nie miałam wątpliwości, że je sobie wydedukował. Musiało w tym coś być…

– No? – powiedziałam z zainteresowaniem.

– Jest taki mały zakładzik stolarski przy Poznańskiej, w podwórzu. Zajmują się tam głównie renowacją antyków. Pewnie chętnie obejrzysz…

Byłam tak pewna, że komoda państwa Maciejaków stoi w owym zakładziku, że na jej widok nawet się nie zdziwiłam. Stała sobie istotnie pod ścianą, zasłonięta dwoma wolterowskimi fotelami w złym stanie, o których byłam zmuszona pogawędzić ze stolarzem, żeby nie wzbudzić niepożądanych podejrzeń. Powiadomiłam o niej kapitana, jęcząc w duchu i z góry rezygnując z uzyskania od Marka informacji, skąd, u diabła, o tym wszystkim wie. Najprawdopodobniej znów usłyszałabym, że dowiedział się ode mnie, co było o tyle nieprawdopodobne, że sama nic nie wiedziałam. Wbrew przewidywaniom następnego wieczoru usłyszałam coś więcej.

– Twoi chlebodawcy wyrzucili ją na śmietnik – oświadczył spokojnie, kiedy opowiedziałam mu o wizycie u stolarza.

Była to wiadomość niezwykle dziwna.

– A ty co, zwiedzasz codziennie śmietniki i patrzysz, co kto wyrzuca? – spytałam zgryźliwie. – Dlaczego w takim razie nie zachęcałeś mnie do szukania jej na śmietniku? I skąd się znalazła u stolarza? Sama poszła, bo jej się entourage nie podobał? I w ogóle kto wyrzuca na śmietnik przeszło sto tysięcy złotych?!

– Widocznie są tacy rozrzutni ludzie. O ile wiem, nie poszła sama, tylko została przewieziona…

– Na litość boską – powiedziałam z rozpaczą, po chwili zbyt długiej jak na moje możliwości – mów do mnie jednym ciągiem, nie rób tych przerw, ja nie mogę tyle czasu nie oddychać! Kto ją przywiózł, skoro oni ją wyrzucili?!!!

– Ktoś, kto przypadkowo znalazł się zaraz potem na wysypisku śmieci, ponieważ sam również wyrzucał jakieś rupiecie. Zobaczył ją, zabrał i oddał do stolarza.

Na myśl, jak łatwo jest znaleźć w śmieciach sto tysięcy złotych, zabrakło mi głosu. Poczułam zamęt w głowie. Musiało w tym, oczywiście, coś być, nie miałam jednakże pojęcia co, nie wiedziałam, o co go teraz pytać, a na domiar złego w ogóle nie mogłam się zorientować, czy to ważne jako składnik afery, czy też tylko taka sobie ciekawostka, plącząca się po marginesie.

– Mówisz mi to po to, żebym zaraz pozbierała w domu rupiecie i udała się z nimi na wysypisko, czy też po to, żeby mnie zmusić do myślenia? – spytałam ostrożnie.

– A jak ci się zdaje?

– Jestem pewna, że to drugie! Co za upór, tak się nade mną znęcać… Od razu ci powiem, że z pracą umysłową poczekam, aż będę miała więcej materiału. Owszem, przychodzi mi do głowy, że chcieli tę komodę sprzedać w tajemnicy, symulowali wyrzucenie na śmietnik i umówili się z kupcem, że przyjdzie tam po nią rzekomo przypadkowo, ale po jakiego diabła wymyślili takie sztuki, nie mam pojęcia. Do niczego mi to nie pasuje.

– No to pomyśl jeszcze trochę, może ci przyjdzie do głowy coś więcej.

– A nie możesz powiedzieć wprost?

– Nie mogę. Sam nic nie wiem Trudno, jak się lubi sensacje, to trzeba umieć sobie dedukować…

Wróciłam potwornie późno, rozwścieczona w najwyższym stopniu całkowitą niemożnością wykrycia, o co tu właściwie chodzi. Polka z komodą wyskoczyła tak ni przypiął, ni wypiął. Ciemno mi się w oczach robiło na myśl, że jeśli sama tego nie zgadnę, nie dowiem się nigdy w życiu, bo kapitan oczywiście farby nie puści, a Marek nadal będzie się nade mną pastwił w celach dydaktycznych. Udowodni mi w końcu, że jestem kretynką, która powinna potulnie zmywać garnki, nie wtrącając się do niezwykłych wydarzeń, i zupełnie nie weźmie pod uwagę tego, że to niezwykłe wydarzenia wtrącają się do mnie.

Mąż spał i chrapał z podziwu godnym uporem. Udałam się do kuchni zaparzyć sobie herbaty i kiedy sypałam ją z puszki do czajnika, coś w niej błysnęło. Wyjęłam to coś, bo nie lubię obcych ciał w herbacie, i okazało się, że jest to maleńki kluczyk osobliwego kształtu. Przez chwilę przyglądałam mu się bezmyślnie, po czym nagle uznałam go za przedmiot do tego stopnia podejrzany, że telefon do kapitana, pomimo niestosownej pory, wydał mi się konieczny.

Skąd kluczyk w herbacie, którą sama kupiłam w sklepie i z paczek wysypałam do puszki?

40
{"b":"87876","o":1}