Литмир - Электронная Библиотека
A
A

*

Dość późnym popołudniem zadzwonił telefon. Był to dźwięk, który w tym domu rozlegał się dostatecznie rzadko, żeby budzić eksplozję paniki. Obydwoje z mężem, jak dziad i baba, nakłanialiśmy się wzajemnie do podniesienia słuchawki, snując równocześnie pośpieszne spłoszone przypuszczenia, co to może być. Moja skłonność do ryzykanckich czynów sprawiła, że załamałam się pierwsza.

– To ty, Basieńko? – usłyszałam czuły, konspiracyjny głos. – Tu Stefan Palanowski…

Słuchawka nie wypadła mi z ręki tylko dlatego, że zdrętwiałam, ściskając ją kurczowo. Głos był dość charakterystyczny, poznałam go i w pierwszej chwili pomyślałam, że pan Palanowski zwariował. Zapomniał o wymianie i bierze mnie za Basieńkę. Następnie przeleciało mi przez głowę straszne podejrzenie, że mistyfikacja została już zakończona, o czym ja nic nie wiem, a wracającą do domu Basieńkę gdzieś po drodze zamordowano, o czym z kolei pan Palanowski nic nie wie. Ewentualnie przyskrzynił ją kapitan, o czym nikt nic nie wie. Następnie zakwitła we mnie nadzieja na koniec udręk, dzięki czemu odzyskałam zdolność mowy.

– Tak, to ja – powiedziałam ostrożnie i z lekkim wahaniem. – Słucham…

– Co słychać, kochanie? Dzwonię z Bydgoszczy, niedługo wracam, czy jesteś sama? Twojego męża tam nie ma, możesz rozmawiać?

– Mogę, oczywiście, nie ma go – odparłam, patrząc na męża, który gestami usiłował dowiedzieć się, czego dotyczy telefon, wciąż niepewna, czy pan Palanowski pozostaje przy zdrowych zmysłach i za kogo mnie uważa.

– Co słychać, mój skarbie? Taki masz smutny głosik, czyżby jakieś kłopoty? Przytrafiło ci się może coś nieprzyjemnego?

Nacisk, dźwięczący w niewinnym pytaniu, nasunął mi myśl, że pan Palanowski za pomocą czułego szczebiotu usiłuje dowiedzieć się, czy wszystko w porządku. Obawy przed ewentualnym podsłuchem telefonicznym każą mu uciekać się do podstępów, utwierdzających przy okazji ów podsłuch w przekonaniu, że Basieńka to ja.

– Nie, nic – odparłam. – Wszystko w porządku. On się zachowuje zupełnie przyzwoicie, nie ma żadnych zadrażnień.

– To chwała Bogu! A jak te twoje krany, kochaniątko? Te, co przeciekały? Wzywałaś hydraulików? Naprawili ci?

W mgnieniu oka wyrwało mnie ze stanu niezdecydowanego osłupienia. Więc jednak mają nas na oku, widzieli hydraulików, pan Palanowski nabrał podejrzeń!… Za wszelką cenę trzeba go ich pozbawić, trzeba go zawiadomić dyplomatycznie o wydarzeniach, umówić się z nim, wejść w rolę osoby, która nic nie wie i bezmyślnie czeka, aż prawdziwa pani domu wróci na swoje miejsce, a przede wszystkim trzeba się zmoblilizować i skupić…

Natchnienie zabłysło we mnie nagle, jak zorza polarna.

– Z kranami były straszne rzeczy – powiedziałam z urazą. – To wcale nie krany, w kuchni zaczęło przeciekać i okazało się, że pękła rura pod spodem. Musieli wymieniać.

– A czy to ty ich wzywałaś, skarbie mój, czy może przyszli z własnej inicjatywy?

– Jeszcze jak żyję nie widziałam hydraulików, którzy by przyszli z własnej inicjatywy – powiedziałam z mimowolnym rozgoryczeniem. – Oczywiście, że ich wzywałam i to nawet dwa razy. Ciekło okropnie!

Mąż patrzył na mnie zdumionym wzrokiem. Pośpiesznie usiłowałam wyobrazić sobie, co bym mówiła, gdybym pozostawała w stanie pierwotnej nieświadomości. Pan Palanowski, uspokojony w kwestii hydraulików, kląskał czule w telefon.

– Zaraz – przerwałam. – Mam tu inny kłopot. On mi chyba robi na złość. Przynieśli paczkę, którą miał szybko dostarczyć i do tej pory tego nie zrobił. Zwala na mnie, a ja się nie chcę wtrącać do jego interesów.

Pana Palanowskiego jakby zatchnęło.

– Dla kogo ta paczka, kochanie? Gdzie ją dostarczyć?

– Jakiemuś kacykowi. Plącze mi się pod nogami. Nie wiem, co mam z nią zrobić.

Ten sposób zasygnalizowania nieprzewidzianych wydarzeń wydawał mi się najbezpieczniejszy. Istniała możliwość, że dostanę jakieś instrukcje, które wyjaśnią coś więcej i zgubią przestępczą szajkę, poza tym moje milczenie na ten temat byłoby podejrzane, miałam bowiem prawo do pretensji. Popełniono niedopatrzenie, nie uprzedzono mnie…

Pan Palanowski złapał drugi oddech.

– Nic nie rób, skarbie mój, nic nie rób. Nie ulegaj jego życzeniom. Jeśli to pilne i jeśli ta jakaś osoba na to czeka, to się zapewne sama zgłosi. W razie czego on będzie odpowiadał, nie ty.

Ze złośliwą uciechą wykrzywiłam się do słuchającego męża, ha migi pokazując mu, że dostanie po pysku. Pan Palanowski, zaskoczony widocznie przesyłką dla kacyka zakończył rozmowę tak pospiesznie, że nie zdążyłam poinformować go o włamywaczu. Nie zdążyłam też uzgodnić szczegółów zakończenia imprezy, ale odniosłam wrażenie, że bardzo rychło zgłosi się ponownie.

– Co to było? Kto dzwonił? – dopytywał się mąż niecierpliwie.

– Wielbiciel Basieńki. Zapowiedział, że ci strzelą kopa za paczuszkę. Dał mi do zrozumienia, że powinieneś ją dostarczyć bez mojego udziału.

– Zgłupiał czy co? – zdenerwował się mąż. – Niech oni się lepiej ode mnie odwalą! A w ogóle jak się to wszystko skończy, niech skonam, dam temu Maciejakowi po mordzie! Temu twojemu gachowi też mogę dać, czego on jeszcze chciał?

– Zaraz, muszę zawiadomić władze. Możesz słuchać, to się dowiesz przy okazji.

Kapitan bardzo się ucieszył, kazał sobie powtórzyć konwersację z amantem dwa razy, zgodził się z moimi przypuszczeniami, że ktoś się zgłosi po przeklętą paczkę, i nakazał ją wydać bez oporu. Niespokojnym głosem jeszcze raz ostrzegł, że przestępcy mogą nam zrobić coś złego i że musimy się liczyć z gwałtownym rozwojem wydarzeń. Sama już nie wiedziałam, czy bardziej mnie zaciekawił, czy przestraszył.

– Ciekawe, swoją drogą, ile tego jest – powiedział mąż w zadumie. – My znamy trzy sztuki…

– Czego ile jest?

– Tych przestępców. Czy to jest jakaś kameralna impreza, czy całe przedsiębiorstwo? Osobiście znamy tych troje, ale jest jeszcze kacyk. Nie wiadomo, z ilu osób się składa. I ten artysta, który tak pięknie zamaskował drogocenności…

– Według mojego rozeznania, razem wziąwszy, musi ich być dość dużo. Co cię to obchodzi? Nie ty ich będziesz łapał.

– Ale w razie czego na mnie będą polować. Nie wiem, kogo mam się wystrzegać, jednego złapią, a drugi da mi w globus na ciemnej ulicy. Dlaczego uważasz, że musi ich być dużo?

– Bo jeżeli odnaleźli i przemycają to coś, co ukrył baron von Dupersztangiel… '

– Baron von co…?!

– Dupersztangiel. Och, wszystko jedno, jakoś tam się przecież nazywał. Ten szkop, który zbierał dzieła sztuki po zwyciężonych krajach, mówiłam ci przecież!

– A…! To co?

– To musi być do tego niezły łańcuszek. Ktoś to znalazł, wątpię, czy Basieńka, ktoś pośredniczy, ktoś oblepia gliną, przewozi, kontaktuje się z ludźmi, nie wiem, co tam jeszcze, bo nie mam w tej dziedzinie doświadczenia. Ale oczyma duszy widzę tego cały tabun.

Mąż szarpał włosy na głowie, intensywnie myśląc.

– A nie uważasz, że ten kacyk to może być właśnie ten baron von Dupersztangiel? – powiedział tajemniczo. – Mnie on pasuje.

– Musiałby mieć najmarniej osiemdziesiąt pięć lat. Ale nawet jeśli, to co?

– To po pierwsze, to jest bezwzględny zbrodniarz, który naszego zdrowia oszczędzać nie będzie, i ja się boję. A po drugie może powinniśmy go sami złapać, żeby się zrehabilitować? Ciągle mam wątpliwości, czy nas nie podejrzewają o współudział.

– Już się rozpędziłam, żeby gołymi rękami łapać bezwzględnego zbrodniarza. Wyjątkowo wolę to zostawić milicji.

– Ja nie wiem, czy od tej milicji nie wymaga się za dużo…

Przyjrzałam mu się z zaciekawieniem, bo mówił takim głosem, jakby opętało go z nagła prorocze natchnienie. Zainteresowało mnie, co też może mieć na myśli.

– Każdy chciałby, żeby milicja załatwiła wszystko – ciągnął z posępnym zapałem. – Byle co się przytrafi i już drą się "Milicjaaaa…!" w dzień czy w nocy. A niech się radiowóz spóźni albo bandzior ucieknie, jakie krzyki! A jak pomóc, to nie ma komu.

Zdziwiłam się, bo sama bardzo chętnie służyłabym milicji wszelką pomocą.

– Sprecyzuj przystępniej, o co ci chodzi – zaproponowałam. – Co znaczy pomóc i jak to nie ma komu?

– Tak zwyczajnie. Bo, rozumiesz, ja sam się głupio czuję, a niesłusznie. Donosiciel, czy ja jestem donosiciel? A niech tak kto spróbuje z własnej inicjatywy zawiadomić, że jego znajomy… albo i nieznajomy, wszystko jedno, kradnie, przemyca, kantuje czy ja wiem, co tam robi, cokolwiek szkodliwego, od razu co się mówi? Donos! Zrobił donos, ostatnia świnia i koniec. Ja nie wiem, te świnie trzeba chyba jakoś rozgraniczyć, bo co ta milicja jest Duch Święty? Skąd mają coś wiedzieć, jeśli im nikt nic nie powie? No co, dobrze mówię?

Przyznałam, że dobrze, bo też mnie niekiedy męczył ten problem, ale nie zdążyłam wdać się w szczegółowsze rozważania. Mąż był w rozpędzie.

– Albo uprzejmość! Ile jest pyskowania, że milicja jest nieuprzejma, że gburowata, że jak się odnosi! A milicjant to co, nie człowiek? I nerwy ma, i pomylić się może!…

Tu mogłam zaprotestować bez chwili namysłu.

– Nic podobnego – przerwałam stanowczo. – Pyskują ci, którzy sami są gburowaci albo mają kolizje ze Służbą Ruchu. Czepiałam się milicji w najdziwniejszych okolicznościach i wymagałam najdziwaczniejszych przysług i jeszcze nigdy mnie nie zawiedli. Nieuprzejmego milicjanta spotkałam jeden raz w życiu. Co prawda akurat w momencię, kiedy właśnie należała mi się największa uprzejmość ale to już tak jest. Od mojej mamusi też dostałam lanie tylko raz w życiu, akurat wtedy, kiedy byłam doskonale niewinna. Smyczą od psa.

– Co? – zainteresował się mąż mimo woli. – Smyczą od psa?

– Smyczą od psa. Zawinił mój ojciec, przez roztargnienie, ale lanie dostałam ja. Wsio normalne.

– A dlaczego smyczą od psa?

– Bo leżała pod ręką.

– Jakiego?

– Co jakiego?

– Psa.

– Owczarka podhalańskiego. O rany boskie, odczep się już od psa, mówiliśmy o świniach!

Mąż przez chwilę wyglądał tak, jakby usiłował wyobrazić sobie smycz od świni.

32
{"b":"87876","o":1}