Nierealność sytuacji oszołomiła mnie całkowicie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, co się dzieje, nie pojmując, jak mogło to nie dotrzeć do mnie od początku. To wszystko było nieprawdopodobne i niemożliwe, takie rzeczy się w życiu nie zdarzają. Ten człowiek nie istniał. Nie mógł istnieć. Nie miał prawa istnieć w rzeczywistości, ponieważ ja go wymyśliłam…!!!
Na blondynów zaczęłam się przestawiać od czasu, kiedy atramentowa czerń mojego pierwszego, w dzieciństwie wymarzonego, romansu uległa niejakiemu rozjaśnieniu. Miałam z nimi ciężki krzyż pański i rozmaite przypadłości, nigdy takie, jakich sobie życzyłam.
Określony typ ustabilizował mi się dawno temu, na przyjęciu sylwestrowym u mnie w domu, kiedy jeden z przyjaciół we wczesnych godzinach porannych przyprowadził mi znienacka dodatkowego gościa, obcego faceta, blondyna wstrząsającej urody. W smokingu. Doprowadzony wydał mi się tak szaleńczo piękny i tak absolutnie w moim typie, że niemal zabrakło mi tchu. Przyjęłam jakieś tam uprzejme wyrazy, przetańczyłam z nim kilka upojnych tang, pożegnałam go i do dziś dnia nie mam pojęcia, kto to był.
Ów przyjaciel, który go przyprowadził, był tak pijany, że nic nie pamiętał. Nagabywany później kilkakrotnie przeze mnie, snuł różne przypuszczenia, ale jakoś nigdy nie sprawdził ich słuszności. Blondyna prawdopodobnie w ogóle bym nie poznała, nie utkwiły mi bowiem w pamięci rysy jego twarzy, tylko ów ogólny typ, który latami błąkał mi się po życiorysie w charakterze nie zrealizowanego marzenia.
Zwykła złośliwość losu sprawiła, że wszyscy, na których natrafiałam, mieli czarne włosy albo ciemne oczy, albo coś tam innego w twarzy, w nosie, w zębach… wszystko jedno, coś, o czym inne kobiety, być może, marzą w bezsenne noce, a co dla mnie ciągle nie było TYM. Ja chciałam mojego blondyna.
Straciwszy w końcu na niego wszelką nadzieję, pozwoli łam rozbestwić się wyobraźni. Z doświadczenia wiedziałam, że jeśli sobie coś wyobrażę dokładnie i ze szczegółami, jeśli nastawię się na to, nigdy mnie to nie spotka. Przytrafi się coś innego, będzie zupełnie inaczej, a jeśli nawet tak samo, to wypaczone, skarykaturyzowane złośliwością losu. Gdybym zatem nie straciła nadziei, za nic w świecie nie wygłupiłabym się tak, żeby sobie cokolwiek precyzyjnie imaginować.
Nieosiągalnego blondyna wymyśliłam bardzo dawno temu i od razu stało się jasne, że coś takiego po prostu nie może istnieć na świecie. Gdyby nawet istniało, to ja tego nie spotkam, a jeśli spotkam, to bez żadnych skutków dla siebie. Zwyczajnie, nie zwróci na mnie uwagi i cześć.
Mogłam sobie zatem pozwalać. Latami uzupełniałam i upiększałam piastowany w duszy obraz, latami zmieniałam mu cechy, dodawałam zalet, tworzyłam osobowość, aż wreszcie nabrał jakiejś ostatecznej formy, takiej, której już nic dodać, nic ująć.
W skrócie rzecz biorąc, miał być następujący: wzrostu powyżej metr osiemdziesiąt, postury proporcjonalnej, broń Boże nie gruby, ale i nie chudły, z niebieskimi oczami i twarzą o rysach w tym pamiętnym dla mnie typie. Żadnych cofniętych bród, niedorozwiniętych szczęk, ani nic w tym rodzaju! Sprawny fizycznie w stopniu nieosiągalnym dla normalnych ludzi, bo skoro moje wymagania miały się nie spełnić, mogłam sobie nie żałować. Miał pływać, jeździć na nartach, wiosłować, strzelać, prowadzić samochód i odrzutowiec, lać w mordę, rzucać nożem, nosić mnie na rękach i diabli wiedzą, co jeszcze. Ogólnie biorąc, wszystko. Miał posiadać wykształcenie nie do zdobycia w okresie przeciętnego życia ludzkiego, zarazem techniczne i humanistyczne, a przy tym jakąś obłędną ilość wiadomości w niezliczonych dziedzinach. Także znajomość języków obcych. Miał być nieprzeciętnie inteligentny i mieć szaleńcze poczucie humoru. Miał posiadać nieco chyba wypaczony gust, cenić sobie nade wszystko co osobliwsze cechy mojego charakteru, moje wady uważać za zalety, wielbić zalety i energicznie na mnie lecieć. Stan cywilny ustaliłam łatwo, miał być rozwiedziony, ewentualne posiadane przez niego dzieci były mi obojętne, z zawodem miałam straszne kłopoty. W zasadzie powinien być dziennikarzem, ale tego mi było za mało. Powinien też być współpracownikiem, broń Boże nie etatowym, raczej dorywczym, rozmaitych instytucji, milicji, MSW, kontrwywiadu i jeszcze czegoś, co zapewne w ogóle nie istnieje. Na domiar złego miał być równocześnie młody i starszy ode mnie. Jakim cudem to wszystko razem mogłoby się zebrać do kupy, nie mam i nigdy nie miałam pojęcia.
No i diabli nadali, po latach namysłu i wahań zdecydowałam, że na imię powinien mieć Marek…
Siedziałam przy stoliku i patrzyłam na nie istniejący płód mojej obłąkanej imaginacji, a w środku miałam wyłącznie granitową, niezłomną niewiarę w rzeczywistość. Coś tu musiało być nie tak, takie rzeczy są naprawdę niemożliwe, powinien chyba rozwiać się zaraz w powietrzu, okazać duchem, ewentualnie może mnie zamordować…
– Umie pan pływać, oczywiście? – spytałam znienacka, czując budzącą się we mnie pretensję, nie wiadomo, do niego czy do losu.
– Umiem – odparł z łagodnym rozbawieniem, nie okazując zaskoczenia. – Jeśli chodzi o wodę, umiem chyba wszystko. Można powiedzieć, że jest to mój ulubiony żywioł.
– Umie pan jeździć na nartach?
– Bardzo dawno nie jeździłem, kilka lat…
– Umie pan zapewne także strzelać? To znaczy, trafia pan w to, w co pan chce trafić?
– No, raczej tak…
– Prawo jazdy pan ma?
– Mam, ale…
– Pilotować te takie różne w powietrzu pan umie?
– Niektóre. Natomiast ze wszystkich umiem skakać z| spadochronem.
Pretensja we mnie rosła w dość dużym tempie.
– Fechtować się pewno też pan potrafi? – powiedziałam beznadziejnie. – Mam na myśli te różne szpady, szable i inne bagnety?
– Owszem, kiedyś mi to nawet dość nieźle wychodziło Czy można wiedzieć, po co pani ten egzamin? Należy do sposobów rozgryzania?
Patrzyłam na niego przez chwilę niedowierzająco, pełna oburzenia, niepewna, co właściwie mam z tym fantem zrobić.
– A zatem pana nie ma – powiedziałam stanowczo. – Nie wiem, czy pan sobie zdaje z tego sprawę, że nie może pan istnieć naprawdę.
– Na Boga, dlaczego?
– Ponieważ ja pana wymyśliłam. Bardzo dokładnie wymyśliłam akurat coś takiego jak pan. Zdaje się, że z wyjątkiem jednej jedynej cechy, posiada pan wszystkie inne i ja osobiście uważam to za jakiś głupi i niezrozumiały dowcip. O tyle zresztą przerasta pan moje wyobrażenia, że miał pan być nieco mniej piękny, w naturze pan trochę przesadził. Czy został pan może sztucznie zrobiony?
– Nie wydaje mi się. Raczej mam wrażenie, że zostałem zrobiony w sposób zupełnie naturalny. Ciekaw jestem bardzo, jakiej to cechy mi brakuje?
Przyglądał mi się z zaciekawieniem, trochę rozbawiony, a trochę jakby zdegustowany. Nie miałam najmniejszego zamiaru wyjawiać mu, że ową cechą, której nie posiada, jest niewłaściwy stosunek do mnie. Nie leci na mnie energicznie…
– Sytuację mogłoby teraz uratować tylko jedno – oświadczyłam, pomijając jego pytanie. – Powinien pan okazać się bandytą, przestępcą, zgoła zbrodniarzem i zadźgać mnie pod jakimś krzewem któregoś ciemniejszego wieczoru. Wówczas uznałabym, że wszystko idzie właściwą rzeczy koleją, świat stoi na swoim miejscu, a rzeczywistość nie popełnia dzikich wybryków.
– Naprawdę bardzo mi przykro, że nie mogę zadowolić pani w tej mierze. Nie jestem przestępcą, ani tym bardziej zbrodniarzem, i do zadźgania pani odczuwam żywą niechęć. Czy nie dałoby się jakoś bez tego obejść?
– Nie wiem. Może to się czymś zastąpi… Właściwie nawet dość łatwo było domyślić się, czym.
Zajmował się tu mną nie bez powodu i nie miało już najmniejszego znaczenia, w czyim imieniu to czynił, pana Palanowskiego czy pułkownika. Obaj jednakowo byliby zdegustowani moimi odstępstwami od roli Basieńki, która to rola stała mi się już do reszty kamieniem młyńskim u szyi. Gdybym nie wrąbała się w tę całą romansowo-przemytniczą mierzwę, mogłabym teraz swobodnie, we własnej postaci, na gruncie całkowicie prywatnym, badać szczegóły żywego tworu mojej wyobraźni. Mogłabym w sposób dowolny dociekać tajemnic jego egzystencji, bez obaw, że zaszkodzę tym nie tylko sobie, ale także państwowej instytucji, która nie omieszka pobłogosławić mnie za dociekliwość. No i wyglądałabym jednak nieco inaczej…
Przyglądał mi się tak, jakbym wyglądała zupełnie inaczej.
– Potrafię także doić kozy – poinformował mnie uprzejmie. – Jeśli interesuje panią pełny wachlarz, moich umiejętności…
– A krowy? – spytałam mimo woli.
– Krowy łatwiej.
– Nawet gdyby umiał pan doić hipopotamy, to mi nie tłumaczy, dlaczego pan właściwie spaceruje po tym parszywym skwerku. Żadnej rogacizny tu nie ma…
– Hipopotamy to nie rogacizna.
– Matko Boska! No więc nosorożce, wszystko jedno! Też ich tu nie ma. Dawno się już zastanawiam, co pan tu robi. Mieszka pan w pobliżu?
– Owszem, parę ulic dalej.
– Długo?
– Zaraz, niech się zastanowię… jakieś trzynaście lat. Myśl, że sama tu mieszkam piętnaście i niepojęte jest, jakim cudem mogłam go do tej pory ani razu nie spotkać, sprawiła, że na moment straciłam wątek. Z wysiłkiem wróciłam do tematu, zdecydowana narazić się na najgorsze, byle tylko rozstrzygnąć chociaż część wątpliwości.
– I bywa pan tu systematycznie? Ciekawa jestem, czy nie zauważył mnie pan wcześniej, na przykład ze dwa miesiące temu, albo może w zeszłym roku. To nie znaczy, żebym uważała, że koniecznie muszę się rzucać w oczy, ale przypadkiem…?
Milczał tak długą chwilę, że aż mnie zaczęło coś dławić.
– Spaceruję tu od niedawna – powiedział wreszcie. – Lubię myśleć chodząc, a ten skwerek mam po drodze… Zauważyłem panią, owszem, kilkakrotnie…
Znów zamilkł. Dławienie zintensywniało. Zaraz mi rąbnie, że to wcale nie byłam ja…
– Odniosłem dziwne wrażenie – powiedział z namysłem. – Jakby się w pani coś zmieniło. Dwa miesiące temu wyglądała pani jakoś inaczej, przy czym nie umiem sobie wyjaśnić, na czym polega różnica. Szczerze mówiąc, cały czas mam ochotę panią o to zapytać, ale nie wiem, czy to nie będzie z mojej strony natręctwo?
Brzmiało to szczerze. Tak szczerze i tak niewinnie, że zamilkłam. Pchało mnie do wyjawienia prawdy z siłą cyklonu. Powstrzymałam się ostatkiem sił, czując równocześnie, że łgarstwo mi przez usta nie przejdzie. Zapomniałam, że nie on o mnie miał się dowiadywać, tylko ja o nim.