Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jesteśmy tym, skąd przychodzisz i tym, dokąd zmierzasz – odezwali się razem.

– Ja dziecko i j a ideał? – Otóż to.

– To miło. Wasz widok ma mi w czymś pomóc? – Będziesz go pamiętał.

Dobre i to, pomyślałem. Najbardziej pokrzepiała mnie myśl, że pozbyłem się przeklętego demona.

– A ostateczna odpowiedź? Przecież musicie ją znać.

Zaśmiali się.

– Znamy ją. Ostateczna odpowiedź to odpowiedź udzielona w danej chwili.

– A Bóg?

– Och, Bóg jest osobisty. Dlatego jest ideałem, doskonałością i wszechobecnością.

– Bo jest osobisty? – Oczywiście.

– Czyli każdy ma innego Boga?

– Ależ totalitarne myślenie. Co cię inni obchodzą? Przecież ich nigdy nie poznasz! Dlatego ważny jest tylko jeden Bóg: Twój. Bo to Bóg całego wszechświata. Takiego, jaki znasz. W wielkiej przenośni jesteśmy obrazami Ojca i Syna.

– I Ducha Świętego? Zachichotali.

– W swoim czasie i na niego przyjdzie czas!

Byłem przekonany, że tym razem zielony pasek jest prawdziwy. Koniec gry, pointa, do widzenia. Bez strachu zdjąłem kask tylko po to, by ujrzeć nad sobą wielką gębę Normana.

– A kuku!

– Odpieprz się, odwal! Podam was do sądu! Harry zdębiał.

– Zwariowałeś? Dzwonię do ciebie od kilku godzin. Czyżbym w czymś… – rozejrzał się – przeszkodził?

Leżałem sztywny, nieruchomy, jakbym wpadł w katatonię. Powoli podniosłem rękę do oka. Zapomniałem zdjąć soczewki. To zwykły telesens.

– To naprawdę ty?

Blondyn pokręcił z niesmakiem głową.

– Za dużo siedzisz w tych światach. Musisz odpocząć.

– Ale to ty?

Modliłem się, by nie usłyszeć znienawidzonego: „Gratuluję, Aymore”.

– To ja. Stary poczciwy Harry. Odetchnąłem.

– Wiesz co? Przepraszam cię, ale rozłączę się. Muszę odpocząć, a przede wszystkim wyjąć to świństwo z oczu.

– Soczewki? Walktel? Robi wrażenie, nie? – Piorunujące.

– No dobra, jak tak, to tak. Zadzwonię później. – Harry?

– Hm?

– Wierzysz w diabły?

Odłączyłem nanowtyczkę i ściągnąłem kombinezon. Wspaniałe, realne odczucia. Wydłubałem soczewki. Położyłem je obok walktela, na łóżku. Prysznic był przyjemniejszy niż w czasie rozgrywki. Wisiałem chyba z godzinę. Obiecałem sobie golenie, a potem wielkiego drinka. Starłem z lustra parę i zdrętwiałem. Obok mojego odbicia ujrzałem Lirota. Sięgnąłem do oczu. Nie znalazłem soczewek. Spojrzałem jeszcze raz. Bies uśmiechnął się.

– Nie szukasz przypadkiem Ducha Świętego?

– Na rany Zbawiciela – powiedziałem martwym głosem. – Zwariowałem.

– To nie psychoza – odezwał się diabeł. – I nie gra. To flashback. Nawrót.

– Mam halucynacje?

– Można to tak określić. Ja wolę mówić, że otworzyłeś trzecie oko…

Spojrzałem na swoje oblicze. Pośrodku czoła zamajaczyła przymknięta powieka. Potarłem oczy. Te prawdziwe.

– Oko wewnętrzne. – kontynuował. – Gra spowodowała otwarcie szlaków neuronalnych dotąd nieaktywnych. Nic niecodziennego. Sokrates miał swojego Dajmoniona, Carl Gustav Jung Filemona, a ty będziesz miał Lirota.

– Zawsze będę cię widział?

– Nie sądzę. I nie pyskuj. Pamiętaj, że jestem od ciebie mądrzejszy. Aha, zmieńmy to imię. Może nie Lirot, ale Leroy? Albo Lee Roth?

10. 3 listopada

Skóra na jej ramieniu była ciemna, twarda i na pięta, jakby gruba na centymetr. Pewnie od morskich kąpieli. W błękitnych oczach odbijały się dwa księżyce: różowy i purpurowy Miękki szept ledwie przebijał się przez huk oceanu.

– Torkil. Torkil.

Zimny dotyk na twarzy Otworzyłem oczy i zaraz je zamknąłem z solennym postanowieniem, że teraz obudzę się naprawdę.

– Torkil – bardzo ładny baryton.

Uniosłem powieki. Poświata Warsaw City, przefiltrowana przez salon i wpadająca wąską szparą do sypialni, nadała surrealistyczną głębię pochylającej się nade mną fizjonomii. Twarz androida. Gwałtow-‘ nie się cofnąłem i oparłem o zagłówek. Zza krawędzi’ materaca, który raptem zdał się tratwą ratunkową sunącą po rozhukanych falach, wyrastała postać żywcem wzięta z komiksów o superbohaterach: polerowane naramienniki, ramiona i przedramiona poznaczone kreskami łączeń, korpus połyskujący niezrozumiałymi detalami i zwoje bioder z zaznaczonymi liniami serwomechanizmów. Szerokie pancerne stopy wyżej łydki zbliżone kształtem do ludzkich oraz masywne kolumny ud. Szerokokątne soczewki optyczne.

Próbowałem wydusić z siebie coś sensownego. Zamiast tego z trudem przełknąłem ślinę. Motomb! W istocie był to pierwszy model, z jakim miałem okazję się spotkać.

– Zdaje ci się, że się nie znamy – burknął. – Ale tylko złudzenie. Zresztą uwielbiasz sytuacje, kiedy nie jesteś pewien, czy to, co widzisz, istnieje, czy może istnieje, ale inaczej.

Pochylił głowę.

– Przyspieszyło ci serce. To śmieszne widzieć wnętrze ludzkiego ciała. Co dzisiaj jadłeś?

– Ale… – wyjąkałem. Doprawdy, czasem lepiej jest milczeć.

– Wystarczy zagadek.

Po takiej kwestii zwykły człowiek powinien usiąść lekko się rozluźnić. Maszyna stała. Nie podlegała ludzkim odruchom.

– Jestem Peter „Crash” Kytes. – Pete?!

– We własnej osobie, choć – znowu potrząsnął ramionami – nie do końca we własnym ciele.

– Dlaczego o takiej porze…

– I tu dochodzimy do sedna. Potrzebuję pomocy. A może… – usłyszałem cichutki szelest dochodzący zza jego głowy Tylna kamera. – Obaj potrzebujemy. Że o społeczności zoenetów nie wspomnę.

– Co ty do diabła opo…

– Pamiętasz trzeci listopada? – Dzień zoeneta?

Oczywiście, pamiętałem. Tydzień wcześniej…

Umówiłem się z Pauline i Normanem niedaleko bramy. Przed założeniem kombinezonu ładnie się uczesałem, ogoliłem, użyłem nawet perfum. Rzecz jasna, poza poprawieniem samopoczucia nie miało to żadnego znaczenia. Kilka przysiadów, test łoża, zasobnik, nanowtyczka, hełm na głowę i moim oczom ukazał się ekran dewitalizacji. Wydałem instrukcje i powitałem znajome uczucie utraty kontroli nad fizycznym ciałem i jej odzyskania, lecz już nad ciałem wirtualnym. Strona Brahmy była ukwiecona, rozkrzyczana entuzjastycznymi hasłami, skrząca się reklam i linków. W menu skinów miałem do wyboru jedną jedyną, własną, oficjalną skórę z potwierdzonym Indywidualnym Numerem. Strojów było znacznie więcej. Wszystkie z naszywkami, z „prawdziwych” materiałów. Pogodę zapowiadano ciepłą, zdecydowałem się na cienką koszulę i beżowe spodnie. Podszedłem do wrót, pchnąłem je i wkroczyłem w świat Brahmy.

Nieopodal kolorowił się tłum, do którego, jak mrówki do kopca, ściągali coraz liczniejsi goście. Pod niebem przepływały transparenty: „Witamy w Brahmiel”, „3 listopada – dniem zoeneta!”, „W sieci nieśmiertelność!” i inne, których nie zdążyłem przeczytać.

– Torkil! Tutaj! – Pauline wyglądała jak zwykle olśniewająco: długie nogi, krótka spódniczka, oślepiająco biała koszula z żabotem. Aksamitka. Jeszcze kilka takich spotkań i się oświadczę. Zawsze powtarzam, że mężczyzna, który ma zamiar złożyć kobiecie poważną propozycję, przez miesiąc powinien z nią obcować z zawiązanymi oczami. Inaczej wzrok go omami, biedak wybąka nieszczęsną propozycję i będzie stracony. Obok stał Harry. Zdaje się, że miał odmłodzonego skina.

– Witam uroczą panią i kochanego przyjaciela – objąłem ich. – Norman, czy przypadkiem nie zapomniałeś o uaktualnieniu skóry?

Blondyn uśmiechnął się z satysfakcją. – Mam jeszcze miesiąc.

– Czyli wyglądasz o niecałe pięć lat młodziej?

– Yes.

– Widzisz, Pauline? Harry powinien być kobietą. zawsze tak ustawi terminy, żeby wyglądać urodziwiej niż w rzeczywistości.

– Czy nie zapominasz, że mówisz do przedstawicielki płci pięknej? – zmarszczyła brwi.

– Właśnie miałem ci powiedzieć, że wyglądasz jak ożywiona poezja, w związku z czym brak mi tchu. – Komplement przyjęty.

Podeszliśmy do jednej z bramek wpuszczających gości. Strażnik wbity w szafirowy mundur wręczał holokulary i uproszczone modele walktela. Przyjrzałem się prezentom. Oczywiście znaczki Novatronics.

36
{"b":"691511","o":1}