Sprawdziłem pocztę. Jane przekazała adres bramy i numer swojego konta bankowego. Wszedłem na stronę DPW i zalogowałem się. Poproszony o uiszczenie opłaty, podałem numer panny Seymour. Za chwilę stałem przed menu z ubraniami. Przywdziałem kolczugę ozdobioną fantazyjnymi naramiennikami wraz ze stosownymi dodatkami. Z talerza ozdób wybrałem skromny tatuaż na policzkach. Na broń obrałem obosieczny topór noszony na plecach. Byłem gotowy Wydałem instrukcję transportu do wskazanego przez Jane miejsca i za chwilę podziwiałem rzadki las, wysokie paprocie, kolorowe ptaki krzyczące wśród listowia, głęboko błękitny kolor nieba cudowną muzykę otaczającą mnie ze wszystkich tron. Byłem w Deep Past World!
Niedaleko kamiennego portalu, z którego się wyłoniłem, stała panna Seymour.
– Standard? – spojrzała rozczarowana. – Sądzi, że taki obieżyświat jak pan dorobił się jakichś artefaktów.
Uśmiechnąłem się półgębkiem. Postanowiłem nie odpowiadać na zaczepkę.
– Gdzie jest ta świątynia?
– Poprowadzę pana.
Szedłem za nią i powoli zaczynałem żałować, że nie jestem piękny i bogaty Zaprosiłbym wówczas pannę Seymour na drinka. A tak mogłem co najwyżej popatrzeć.
– Nie widzę innych Graczy – zagaiłem.
– Mało ich – przyznała. – Przenieśli się na wschód i polują na smoki. Tutaj nie ma już dzikich zwierząt. Weszliśmy z Henrym, by trochę odetchnąć od realium. Potem zamierzaliśmy wyruszyć na łowy. I gdyby nie ta diabelska świątynia, już od dwóch dni bawilibyśmy się wraz z innymi – w jej głosie słychać było wyraźne rozżalenie.
Henry był głupcem, włażąc do jakiegoś budynku, kiedy obok miał taką świątynię rozkoszy, pomyślałem. Za niewielkim wzgórzem, porośniętym przez skrzypy i widłaki, rozpościerała się kolorowa dolina okryta kobiercem wysokich, słodko pachnących kwiatów. W jej centrum przycupnęła okrągła kaplica. Zatrzymałem się i odetchnąłem. Od tej chwili każdy szczegół mógł mieć znaczenie. Otworzyłem menu screenshotów i uwieczniłem obraz całej niecki. Potem ruszyłem w ślad za przewodniczką. Wraz ze zbliżaniem się do budowli monumentalne tony ustąpiły miejsca melodii dziwnie nostalgicznej, granej na zwielokrotnionych smykach, punktowanej głębokimi uderzeniami bębna i miękkimi odciskami basów. Układ łąki zdawał się być pozbawiony wzoru. Kamienne bloki świątyni również.
– Pozwoli pani – odezwałem się – że najpierw sam obejrzę obiekt, a potem, jeśli uznam to za stosowne, zadam kilka pytań.
– Zgoda.
Dziewczyna usiadła na pobliskim kamieniu. Otworzyła okno podglądu innych zakątków świata i pogrążyła się w zadumie.
Uruchomiłem notatnik i włączyłem nagrywanie. Dla wygody zwiększyłem jaskrawość krawędzi obiektywu i kontrast obrazu.
– Deep Past World, dzień zero, godzina… – włączyłem chronometr – czternasta czasu lokalnego. Sektor… – zerknąłem na mapę. – F 45 łamane na D 334. Narzeczony klientki, Henry.. Jak pani narzeczony ma na nazwisko?
– Wallace! – odkrzyknęła Jane.
– A więc Henry Wallace uwięziony został w tym obiekcie dwie doby temu…
Okrążyłem strukturę, poszukując wystających elementów, kamieni innego koloru czy zwyczajnych przycisków, które mogłyby pełnić rolę dźwigni, lecz, jak się tego spodziewałem, nic nie znalazłem. Ściana, wykonana z bloków piaskowca, była stosunkowo gładka, wsparta na niskiej podmurówce z otoczaków. Wróciłem do wejścia. Wyglądało zwyczajnie. Pomiędzy dwiema białymi kolumnami mieściły się dębowe gładkie drzwi z pojedynczym kasetonem. Mosiężna klamka nie dawała się poruszyć nawet pod najsilniejszym naciskiem. Nie było dziurki na klucz. Cofnąłem się i przyjrzałem portykowi. Zdawało mi się, dostrzegłem wyryty niewielki napis. Przybliżyłem raz. Rzeczywiście były tam greckie litery układa się w ciąg: kappa, alfa, lambda, omega, sigma. Zrobiłem zdjęcie. Odszedłem dalej i przyjrzałem budowli na tle drzew i wzgórz. Nie odnalazłem prawidłowości. Obszedłem całą dolinę, od czasu do czasu robiąc fotki i rzucając zdawkowe zdania do nagrywarki. Potem przyszła pora na wspinaczkę. Na szczęście pobliskie dęby i jesiony były stare, rosochate i chętnie przyjmowały gości. Obserwacje poczynione z wysoka również nie przybliżyły mnie do tajemnicy. Szpiczasty dach kaplicy pokryty był drewnianym gontem. Szczyt zdobiła niewielka złota iglica zakończona kulką. Odwiedziłem jeszcze kilka drzew, patrząc z różnych kątów i szukając powiązań. Badania zajęły mi kilka godzin. W końcu ponownie zbliżyłem się do gmachu i postanowiłem przejść do drugiej fazy.
– Okay – mruknąłem do siebie – skończyliśmy oglądanie, przechodzimy do osłuchiwania…
Nie zauważyłem, że od dłuższej chwili obserwuje mnie zleceniodawczyni. Wydawała się zdegustowana.
– Przez tyle czasu nic pan nie znalazł? – zapytała, nie kryjąc rozdrażnienia.
Wyłączyłem nagrywarkę.
– Szanowna panno Seymour – ukłoniłem się dwornie. – Raczy pani wybaczyć, lecz sądzę, że mamy do czynienia z robotą profesjonalisty Pozwoli pani zatem, że będę postępował zgodnie ze wszystkimi zasadami, bo jeśli je złamię i coś przeoczę, będzie pani musiała zaaplikować Henry’emu elektrowstrząsy.
To nie była przenośnia. Wyjście z gry bez procedury oznaczało dla mózgu szok porównywalny do serii potężnych elektrycznych wyładowań w obrębie całej kory mózgowej. W najlepszym wypadku kończyło się to bólem głowy. Częściej występowała amnezja i halucynacje – pozostałości ze świata. Zdarzały się, choć rzadziej, długo trwające stany paranoidalne, majaczeniowe, a w końcu – sporadycznie – przypadki utraty osobowości, a nawet śmierci.
Dziewczyna umilkła. Poprawiła się na prowizorycznym siedzisku i zacięła usta. Przybliżyłem ucho do drzwi. Cisza. Osłuchiwanie murów również nie przyniosło rezultatów. Potem przyszła kolej na obmacywanie i opukiwanie. Gdy zapadał zmierzch, miałem za sobą pełny zestaw badań, który absolutnie niczego nie ujawnił.
Nieopodal dostrzegłem kamienny krąg przeznaczony na ognisko.
– Jest pani kleryczką? – rzuciłem. Skinęła głową.
– Niech pani rozpali ogień. Robi się zimno. Otworzyła menu czarów: w powietrzu przed nią zawisła księga. Wybrała zaklęcie zapalające i wycelowała w palenisko. W powietrze strzelił wesoły płomień.
Usiedliśmy na trawie. Przestrzeń dookoła wypełniona była graniem cykad, pohukiwaniami puchaczy i szumem drzew. Gwiazdy błyszczały jak brylanty. Gdzieś daleko na wschodzie żarzyła się łuna. Być może to łowcy świętowali ubicie kolejnego smoka. Albo odwrotnie. Po raz nie wiem który zdumiałem się nad fenomenem gier: człowiek nie odczuwał senności ani znużenia, bo cały czas jakby spał. Moje ciało spoczywało gdzieś tam, w Cotomou, i odbywało przymusowe leżakowanie. Wspomnienie realnej rzeczywistości, zwanej w gierczanym slangu „realium”, było tak ległe, że zdawało się ułudą.
– Teraz nadszedł czas… – powiedziałem i przestraszyłem się własnego głosu; kilka godzin milczenia zrobiło swoje – …żebym zadał kilka pytań.
– Myślałam, że się nie doczekam – patrzyła nieruchomo w ogień. – Nawet pan nie wie, jak nudne jest obserwowanie pańskiej pracy.
:– Nie denerwuje się pani losem narzeczonego?
Żachnęła się.
Henry to dżentelmen. Dopóki działa jego łoże gamepill, nie będzie panikował. Znam go. Poza tym wie, że w razie czego zmienię mu zasobnik i podam następną dawkę prochu.
Zmarszczyłem czoło w niemym podziwie.
– Przejdźmy do interesujących mnie kwestii – ponowiłem. – Niech pani opowie ze wszystkimi szczegółami, jak się tutaj znaleźliście i jak Henry wszedł do świątyni.
Skrzywiła się.
– Niewiele mam do powiedzenia. Weszliśmy dwie i pół doby temu. Tą samą bramą, którą wszedł pan. Trochę pobiegaliśmy i cieszyliśmy się otoczeniem. Potem Henry dostrzegł tę kaplicę i zaproponował, byśmy się razem pomodlili. Za dwa miesiące mamy ślub. To miała być medytacja za nasze szczęście. Zgodziłam się. On wszedł pierwszy, a ja jeszcze przez chwilę patrzyłam na świat. Wie pan – uśmiechnęła się niewinnie – euforia po wejściu.
Skinąłem głową na znak, że rozumiem. Nawet mnie odurzał DPW. Fotorealistyczna jakość obrazu i krystaliczny dźwięk dawały pełnię złudzenia. Na dodatek doskonale imitowane zapachy, poruszenia powietrza, strefy chłodniejsze i cieplejsze, i jeszcze ta słodka muzyka – można się było zachłysnąć.