Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Poczekaj, Norman, daj mi tę przyjemność – niespodziewanie odezwała się pani Eim. – Kiedyś nie wykorzystałam okazji.

Przypomniał mi się virtuality show i nieprzyjemny widok wylotu lufy. Tym razem odległość była mniejsza, a Pauline nieskora do rozmów. Boże! Być zabitym przez kobietę! I to taką, która będzie z tego czerpać przyjemność! Napiąłem wszystkie mięśnie.

Co miałem do stracenia? Rzuciłem się na nich jak jakiś opętaniec. Pauline odchyliła się na oparcie i wystrzeliła. Norman również oddał strzał. Pociski wywaliły wielkie dziury w ścianie. Jeszcze żyję! Zanim Harry odzyskał równowagę, zamachnąłem się, żeby mu wytrącić pistolet. Chybiłem. Zakląłem w duchu. Niemal czułem miejsce na plecach, które za chwilę rozedrze salwa Pauline. Łowiąc każdą mikrosekundę życia, skoczyłem na mężczyznę… i przeleciałem na wylot. Odwróciłem się. Znieruchomieli. Patrzyłem na nich oniemiały Stali jak manekiny Przewrócony fotel lekko się kiwał na poręczy. Podszedłem do postaci Normana. Wyciągnąłem rękę. Utonęła w garniturze.

– Fantomy?!

Machnąłem ręką. Cios przeleciał przez obraz głowy. – Rany boskie! Fantomy?!

Chwyciłem się za serce.

– Cholerne dowcipnisie! – wrzasnąłem i nieporadnie zaatakowałem widma. – Kto to zrobił?

Wyłuskałem z oczu soczewki. Zapomniałem je wyjąć przed wejściem. Postacie zniknęły Rzuciłem szkła na biurko. Gardło ściskała fala grozy.

– Tak mnie nastraszyć! – darłem się w stronę, gdzie przed chwilą stali niedoszli mordercy – Tak mnie nastraszyć! Przez ten walktel! Norman! Masz przesrane, wydymańcu! Przesssrane!

Masowałem rozfalowaną pierś. Opadłem na fotel. – Dostanę zawału. Kurwa, zawału dostanę przez ten dowcip.

Ogarnęła mnie furia.

– Dowcip! Dowcip! Do dupy ci, Norman, wsadzę nanowtyczkę za ten dowcip! – Odchyliłem głowę, by głębiej odetchnąć.

Rozwiązanie zagadki było proste. Asasynami byli Harry i Pauline. Z tych dwojga tylko Harry miał kompetencje, żeby napisać program. W którym sklepie kupowałem tę zabawkę? Sprzedawcy musieli być w zmowie z tym idiotą. Dostaną ode mnie, oj, dostaną… Stres powoli się wypłukiwał. A Pauline też oberwie. Przecież musiała mu udostępnić personalnego skina. Pokręciłem głową. Pauline, Pauline, jesteś taka mądra, a dałaś się namówić na głupi numer. Przecież to się mogło źle skończyć. Podniosłem głowę. Człowiek to dziwna istota. Prawie się uspokoiłem. Pewnie odchoruję stres za kilka dni.

Podszedłem do holomonitora. Uruchomiłem tablicę połączeń. Usiadłem. Jednak jestem jeszcze słaby. Na ekranie pojawiła się gęba programisty.

– Okropny chuju, coś ty mi zrobił – zacząłem oględnie.

– Gratuluję, panie Aymore – odpowiedział dziwnie zgrubiałym głosem.

– Wstawiłeś pogłos do modułu brzmie…

Twarz blondyna przemorfowała się w facjatę rogatego demona.

– Harry! Daj spokój! Mam dość kawałów!

– Jest pan pewien, że wybrał pan właściwy numer? – odpowiedział głęboki baryton zwielokrotniany skompresowanym echem. – Jest pan pewien, że zdjął soczewki?

Odruchowo sięgnąłem do oczu. Niczego nie znalazłem. Głupawo wpatrywałem się w nierealną kozią fizjonomię.

– Myśli pan, że zna pan rzeczywistość? Kto panu zagwarantuje, że przez całe życie nie nosi pan soczewek, innych soczewek?

To jakaś paranoja.

– O? Widok demona jawi się jako dziwny?

Na popielatym pysku pojawił się przelotny uśmiech. – A przecież podania, legendy, bajki, filmy? Nie sądzi pan, że z czegoś się wzięły?

Westchnął. Poczułem jego oddech.

– Kiedyś ludzie wierzyli w euklidesowską geometrię. Dzisiaj wiedzą, że Grek, choć mądry, zbłądził. Żyjecie w świecie założeń, które pomagają systematyzować otoczenie i dzięki temu nie zwariować. A to tylko banalne, ordynarne założenia. Na przykład że to, co pan widzi, jest holoprojekcją. Tymczasem materia ma tę właściwość, że jest ciągła jak… hm… jak bioguma do żucia.

Wyciągnął szponiastą łapę. Ku mojemu przerażeniu brunatne przedramię pokryte szczątkowymi łuskami i rzadką szczecią przeszło przez płaszczyznę ekranu i spoczęło na blacie biurka! Chciałem krzyknąć, ale tylko się zakrztusiłem. Czart podniósł się i pochylił w kierunku monitora. To znaczy w moim kierunku. Z płynnej przestrzeni projekcji wychynęła druga ręka, rogi, pysk, potężny kark najeżony wyrostkami, bary z długimi, rozchodzącymi się ku górze rogowymi odrostami, a za nimi cały gigantyczny tułów wraz z przepisowym ogonem i kończynami dolnymi zaopatrzonymi w imponujące racice. Demon z gracją stanął obok mnie. Palce stóp wydały ciche, głębokie tąpnięcie.

– Bez obawy – z bliska jego głos brzmiał jak oddech miechów montowanych przy kościelnych organach. – Nie jestem złym diabłem. Nazywam się Lirot.

Przełknąłem ślinę.

– Och tak, wiem – ciągnął. – Wydaje się panu, że moje istnienie jest niemożliwe. Mentalność ludzi zawsze nas, biesów, śmieszyła i trochę – zaszurał kopytem – brzydziła: „Niemożliwe, niemożliwe”. Malutki i głupi ród ludzki wypowiada to słowo milion razy na sekundę. Jakby wiedział, co jest możliwe, a o nie. Widzi mnie pan? I wydaje się panu, że istnieję?

– W istocie mi się wydaje i mam nadzieję, że to tylko zwid – wychrypiałem.

Jego śmiech brzmiał jak odległe echo gromu.

– Niech pan sięgnie ręką w okolice potylicy. Czuje pan?

Pomacałem.

– Nic tam nie ma.

– Doprawdy? Nie wyczuwa pan zgrubienia pod skórą? No tak, nikt z pana rasy go nie czuje, bo ukryty tam… byt, który dla łatwiejszego zrozumienia nazwę, hm… chipem, usuwa z pola zmysłów informację o swoim istnieniu: człowiek go nie widzi, nie percypuje dotykiem, nawet chirurg operujący tę okolicę bezwiednie ominie go, niczego nie rejestrując. Nie wiedział pan, że wszyscy go mają?

– Nie.

– Ale to możliwe, nieprawdaż? Ma pan tyle odwagi, żeby go zerwać? Będzie bolało.

Zawahałem się.

– Nnie wiem, gdzie go szukać…

– Jeśli pan się zgodzi, zdezaktywuję go. Bez obawy. My, diabły, egzystujemy w wielu wymiarach. Mój pazur przejdzie przez skórę w niezauważalny; sposób.

Przez chwilę milczałem. – Zgoda.

Wyciągnął sękatą rękę. Z tyłu szyi poczułem mdlący dotyk, a może mi się wydawało. Faktem jest, że raptem zgasło światło i zniknęła fonia.

– Zachowaj spokój – usłyszałem w głowie. Chciałem coś powiedzieć, ale nie potrafiłem. Drętwymi rękami grzebałem w okolicach ust. Nic nie czułem. Z okalającej ciemności wydobyłem słabiutkie i niewyraźne zarysy otoczenia. Mój gabinet w odcieniach czerni i szarości, bez głębi. W absolutnej ciszy. Obróciłem się w stronę towarzysza. Jego masywny kształt był ledwie widoczny Doświadczałem jakby przebywania na dnie oceanu: byłem niemy, głuchy, niedowidzący znieczulony.

– Oto twoje niedorozwinięte zmysły. Te prawdziwe. Oczy w zaniku. Inwolucja zakończeń nerwowych skóry, degeneracja ucha wewnętrznego. Tak widzielibyście świat, gdyby nie dobrodziejstwo mojej rasy, która nie dość, że pomogła wam mapować otoczenie, to jeszcze pozwoliła ułomnym mózgom owe mapy obrabiać. I co? Jaka jest rzeczywistość, biedny człowieku uzależniony od zmysłów? Gdybyś wiedział, jak my, demony, postrzegamy świat, nigdy nie zaznałbyś spokoju.

Jego kształt przybliżył się. Z trudem dostrzegłem powiększające się szpony. Rozbłysły kolory. Wybuchły dźwięki.

– No. – Potwór nie odrywał ręki. – A teraz mała modyfikacja.

Kolor powietrza uległ ledwie dostrzegalnej zmianie. Usłyszałem dziwne, głębokie brzmienia wypełniające eter. Podszedłem do okna. Nad Warsaw City unosiły się straszliwe budowłe najeżone ostrzami, wypustkami i rogami. Z dysz umieszczonych pod spodem wydobywały się kłęby smolistego dymu przysłaniającego rdzawe słońce. Między gmachami kursowały pękate kształty podobne do sterowców. Powietrze przecinały dziesiątki rogatych, skrzydlatych stworzeń. Pod tym wszystkim tkwiło przycupnięte miasto. Mniej wspaniałe od tego, które pamiętam.

– To, co widzisz, jest bardziej zbliżone do prawdy niż znana ci panorama. Choć oczywiście nie jesteś w stanie percypować w sposób dany biesom…

34
{"b":"691511","o":1}