film, zaznaczyłem wektor i otworzyłem zapis czasu Włączyłem „play”. Program wykonał zadanie i automatycznie przeszedł do następnych pomiarów. No no, sprinter z niego zawołany. Zrobiłem najazd na nogi. Obróciłem ekran, by lepiej zobaczyć stawy skokowe. Komputer dalej liczył prędkości. W pewnym momencie kątem oka dostrzegłem jakiś przeskok, Zatrzymałem zapis i cofnąłem. Play Znowu skok w prawym górnym rogu. Cofnąłem. Play. W prawym górnym rogu jest… zegar! Chronometr wskazywał piętnastą dwanaście. Obok biegły sekundy i ich mniejsze dziesiętne i setne siostry Raptem wskaźnik przeskoczył na piętnastą czternaście. Psiakrew! W HHG nie ma domyślnej opcji zegara! Nerwowo wydałem dyspozycję wyłapania anomalii czasowych. Raport wskazywał, że w trakcie ataku dokonano ośmiu manipulacji.
Zaczynało mi świtać rozwiązanie. Sterujący bydlęciem śledzi przebieg akcji, po czym cofa czas i dopasowuje ruchy skurczybyka do posunięć myśliwych!
Spojrzałem w okno. Padał deszcz. Nie tęskniłem za moknięciem. Przypomniałem sobie sprawę Bronka Adamskiego vel Bruno Adelheima. Odkąd złamał zasadę gierczanego czasu, pojawiało się coraz więcej programów odkształcających. Widocznie twórca raptora posiadał jeden z nich. Gracze nie mieli pojęcia, że wykonują akcje, które są analizowane i zapisywane. Po cofnięciu czasu przeciwnik znał ich posunięcia i potrafił określić kierunki pocisków. Wspomnienia uczestników były resetowane. Dobry program temporalny mógł stworzyć iluzję ciągu zdarzeń. Nawet posiadanie zegarka niewiele zmieniało. Odmierzałby minuty jakby nigdy nic. A że w HHG nie ma żadnych pomocniczych wskaźników w polu widzenia…
Opadłem na fotel i jeszcze raz puściłem projekcję.
Spojrzałem na Marka. Biedny draniu. Oberwało ci się, bo nie miałeś szans. Nikt nie miał. Patrzyłem, jak strzela, pociąga za spust… Zaraz, jak on za ten spust pociąga? Miałem dość niespodzianek. Cofnąłem zapis i wykonałem zbliżenie na palce. Wykonywał nimi dziwne ruchy. Paralityk czy co? Wtedy zrozumiałem. Amber otwierał niewidzialne okna. Instynkt uruchomił czerwony alarm.
Następnego dnia Harry przysłał mi najnowszą wersję spowalniacza czasu. Nie byłem pewien, czy spełni swoją funkcję, ale wolałem go mieć niż nie mieć. Dostarczył też świeżego „śledczego”. Choć się dopytywał, nie wtajemniczyłem go w szczegóły Dla jego bezpieczeństwa.
Wizyta w szpitalu skończyła się zderzeniem z szeroką piersią ochroniarza, który burknął, że „ma zakaz”. Widząc tępą, zaciętą gębę zrozumiałem, że przekupstwo nie wchodzi w grę. Medinformator twierdził, że Mark żyje i oprócz stanu poszokowego, nic mu nie dolega. Nie dawało mi spokoju pytanie, dlaczego wynajęli drugiego gamedeka, nie informując mnie o tym. I czy tylko przypadkiem bestia wybrała właśnie jego? Odpowiedzi nie znałem. A czas uciekał. Musiałem zdać raport zleceniodawcom.
Spotkanie wyznaczyli w tym samym miejscu. Tym razem nie zrobiło już na mnie wrażenia. Człowiek się przyzwyczaja.
Wyjaśnienia czasowego triku przyjęli z wyraźnym zainteresowaniem. Kiwali głowami, patrzyli na projekcję, śledzili przeskakiwanie zegara i coś między sobą szeptali.
– Teraz wszystko wydaje się jasne, panowie – podsumował Hunt. – Gratuluję, panie Aymore. Pańskie odkrycie wyjaśniło naprawdę bardzo wiele.
– Tyle – odezwał się Nick – że to jeszcze nie koniec.
– Tak jest – podjął Hannibal. – Trzeba terrorystę wyśledzić.
Pogoda była piękna. Świeciło słońce, śpiewały ptaki, a mnie… zalewał pot. Kuloodporne kamizelki są doskonałymi izolatorami. Skradaliśmy się półkolem, Tym razem szedłem w centrum. Nie obciążałem się niepotrzebnym balastem. W kaburze zwisał zwykły ośmiostrzałowiec. Nie zamierzałem go używać. Towarzysze wzięli swój sprzęt, bardziej dla kamuflażu niż z ochoty na polowanie. Całe szczęście zresztą, że byli uzbrojeni, bo po drodze trafił się skrzydlaty potwór – skrzyżowanie pterodaktyla z wężem – oraz dwa tyranozaury, które – wbrew dawnym poglądom paleontologów – nie umiały biegać. Strzelaniny były miłym przerywnikiem ponurych myśli, które zżerały mój mózg. Bałem się. Mówią, że najgorszy jest lęk przed strachem. Tak też było w istocie, bo gdy zza zarośli wyskoczył nasz number one, właściwie poczułem ulgę.
Pacnąłem lewy górny kieł. Czas zwolnił. Z radością stwierdziłem, że spowolnieniu ruchów ulegli nie tylko łowcy, lecz także raptor. Rzuciłem się w jego kierunku, wykonałem skok i wylądowałem na jego grzbiecie. Stwór wierzgał w sztucznym, baletowym tańcu. Dostrzegłem zdziwione twarze myśliwych ruszających wargami niczym ryby w akwarium. Pacnąłem czwórkę i przytrzymałem. Czas zwolnił jeszcze bardziej. Nacisnąłem prawy górny kieł. Otworzyło się okno „śledczego”. Wybrałem opcję podążania do adresu, objąłem szyję gada w miłosnym uścisku i zacząłem się modlić. Pasek postępu akcji mozolnie piął się do celu. Przypomniałem sobie nudne wykłady Normana: „Pamiętaj, dopóki w grze coś widzisz, jest to tylko mentalna projekcja. Kiedy tego dotykasz, wchodzisz w kontakt z miejscem generacji programu. Możesz wtedy wyśledzić źródło. Dotyk, tak realium, jak i w światach, jest zmysłem, który w najprostszy sposób prowadzi do prawdy”.
Otworzyłem oczy. Pasek minął połowę. Zwierz tańczył pode mną niczym otyła madonna wypełniona helem. Wzbił obłok powoli odkształcającego się kurzu. Byłem jak żeglarz na rozkołysanym pokładzie fregaty. Poprzez tuman widziałem zdenerwowanego Hannibala; krzykiem i gestem zakazywał im strzelać. Lufy powędrowały ku ziemi, połyskując chromowaną stalą. Nick podnosił palec i pokazywał mnie innym. Coś wołali. Pasek wskazywał dziewięćdziesiąt procent. Zlustrowałem sytuację. Łowcy stali w półkręgu z opuszczoną bronią. Velociraptor wierzgał, lecz jego twórca nie mógł sobie poradzić z moim programem. Gdy w miejscu paska postępu mignął napis „subject found”, niemal krzyknąłem z radości. Powstrzymałem się, bo mój nienaturalnie cienki głos mógłby kogoś przestraszyć. Nie dość, że wyglądam dla nich jak rozmazana plama, to jeszcze miałbym piszczeć? Zeskoczyłem ze stwora, wyłączyłem spowolnienie i wylogowałem się.
Nie pamiętam, o czym myślałem, przebierając się, wzywając taksówkę i jadąc pod wykryty adres. Może o niczym, skoro zdecydowałem się na wizytę w domu mordercy, bez broni, bez zabezpieczenia, nie powiadamiając nikogo. Nazywał się Jan Sanders i mieszkał w niewielkiej wieżycy, blisko centrum Ursynou. Nie pukając otworzyłem drzwi i wpadłem do ciemnego mieszkania. Dopiero gdy ujrzałem jego sylwetkę słabo oświetloną poświatą monitora, zrozumiałem, że wszedłem do jaskini lwa.
– Brawo, Aymore – zamiast ryku lwa usłyszałem ponury szept. – Program śledczy zdradził twoje personalia. Czuję się zaszczycony. Bohater virtuality show Novatronics. Siadaj.
Ekran ukazywał zatrzymaną scenę tuż po tym, gdy zeskoczyłem z gada.
– Twój program – odezwał się z cienia, wskazując wąskie krzesło – był o dziesiątą po przecinku na wszy niż mój. Przejął sterowanie strukturami temporalnymi i mogłem tylko czekać.
– Nie uciekałeś?
– Po co? Elektroniczne ślady przy transakcjach i tak znaczą mój trop. Wolałem porozmawiać tutaj, we własnym mieszkaniu, niż się tłumaczyć w supermarkecie.
– Dałeś się złapać, ot, tak? Przywykłem już do ciemności. Dostrzegłem jego okrągłą twarz i uśmiech.
– Nie, drogi Torkilu, to ty dałeś się złapać. Zjeżyły mi się włosy. Ma tu łazienkę?, pomyślałem, czując ucisk na pęcherz.
– Na pewno już się wylogowali – odezwałem się – i próbują cię namierzyć poprzez mój komputer – blefowałem.
Ponownie się uśmiechnął. Miał dość poczciwą twarz. Jak to pozory mylą.
– Nikt się nie wylogował. Widzisz ten ekran? – wskazał wyświetlacz. – Zaraz jak wyłączyłeś spowalniacz, przejąłem kontrolę. Trzymam ich w tym stanie od ponad pół godziny. Nie wiedzą nawet, że zniknąłeś. Mógłbym to robić do ich zasranej śmierci, czyli aż przestanie działać gamepill, ale nie jestem okrutny.