Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Parsknąłem.

– Doprawdy? Zabiłeś człowieka, a dwóch poważnie poraniłeś.

Zmarszczył brwi.

– Biedny, naiwny człowieku. Tak ci powiedzieli? Nikogo nie zabiłem i nie miałem takiego zamiaru. Wszyscy żyją i czują się dobrze. Jak chcesz, możesz zadzwonić do nieboszczyka.

– Ale przecież twój potwór gryzł ich…

– Dobrze wiesz – przerwał – że śmierć może nastąpić wówczas, gdy uszkodzone są ważne organy. Mój raptor zadawał jedynie ból. Nie zauważyłeś, że przy ostatnim polowaniu chwycił za biodro?

– To był gamedec! Uśmiechnął się pobłażliwie.

– Żaden gamedec. Zwykła płotka z Magic Light Industries, asystent któregoś z przydupasów Hannibala.

– Jak to?

– Przynęta. Trochę się znał na hakerstwie, więc udawał gamedeka, czyli ciebie. Wiedzieli, że spróbuję go unieszkodliwić. Twój kamuflaż był lepszy. Dałem się nabrać.

Przypomniałem sobie spojrzenia Ambera. Zdawało mi się, że mnie uspokaja, tymczasem szukał wsparcia! Jak bardzo zmienia się postrzeganie w zależności od stanu wewnętrznego. Wtedy byłem przekonany, że to opanowany weteran, teraz, gdy przypominałem sobie jego oczy, nie miałem wątpliwości, że gościł w nich strach!

– Ale dlaczego to robiłeś? – spytałem. – Nie odpowiedzieli na moje żądania. Zbaraniałem.

– Jakie żądania?

– Nie powiedzieli ci? Oczywiście. Pewnie również nie wiesz, kim są?

– To biznesmeni…

Zaśmiał się. Miał krzywe zęby.

– Jacy biznesmeni! To najgrubsze ryby w akwarium. Hannibal Knee…

– Chyba Hunt? – przerwałem. Uderzył pięścią w stół.

– Jaki Hunt? Człowieku! To Knee, prezes Magi Light Industries! Pozostali to Nick Hammond, właściciel Global Industries, Leonard Jay, szef Manu Electrics, i inni: Marcin Takeda, Hans Stein i George Ortend, prezesi. Sami prezesi! Kto normalny wchodzi w taką grę? Nie pomyślałeś o tym? Gry są piękne i barwne: to miejsca, gdzie się odpoczywa! Po cholerę komu świat, gdzie dookoła czai się niebezpieczeństwo? Oni pławią się w luksusach. Nie znają stresu. Więc szukają go w HHG. Więc im, kurwa, dałem stres. Wiesz chociaż, po co cię wynajęli?

– No…

– Rajcuje ich przygoda, ale nie aż tak, by dać się zabić. Nie poinformowali cię, że mają zgrabne programiki, których zadaniem jest wylogować ich na moment przed fatalnym końcem? Pewnie, że nie. Dlatego padł na nich blady strach: pokiereszowałem dwóch, choć nie powinienem.

Wytrzeszczyłem oczy Krzywo się uśmiechnął. – No? No widzisz, biedny gamedeku?

– O jakich żądaniach mówiłeś?

– Nie przypuszczasz chyba, żebym był durnym psychopatą? Jestem idealistą. Od kilku miesięcy ich szantażuję. Prosiłem, żeby zaczęli płacić pracownikom za nadgodziny przestali zmuszać ludzi do pracy ponad siły, zatrudnili więcej osób tam, gdzie mniejsze zespoły nie dają rady. Zero odzewu.

– Czy ty trochę nie przesadzasz? To naiwne.

– Ja przesadzam? – wychrypiał – Ja, kurwa, przesadzam? Wiesz, jak się traktuje pracowników w dzisiejszych czasach? To są obozy pracy, nie firmy! Luzie się wykańczają, tracą zdrowie, o życiu rodzinnym zapominają, a jak się dopominają o swoje, co słyszą? „Jak się nie podoba, droga wolna!” Moja żona, moja kochana Pamela – zagryzł wargi – pracowała dla tego chuja, Hannibala. Teraz gryzie ziemię, bo jeździli na niej jak na łysej kobyle. Brała robotę do domu, opieprzali ją, ochrzaniali, a ona się stresowała. Mówiłem: Kochanie, daj spokój, to tylko praca, a ona się bała, marniała i w końcu padła na serce.

Co miałem powiedzieć. Rozłożyłem dłonie.

– Kiedy zaatakowałem po raz pierwszy przestraszyli się, ale uznali to za przypadek. Po drugim wezwali ciebie. Nie zastanawiali się długo. Psułem im, skurwysynom, zabawę. – Spojrzał na mnie mokrymi oczami. – Wykorzystali cię! – wrzasnął – Rozumiesz?! Okłamali i wykorzystali, bo tylko to potrafią! Chcieli przy twojej pomocy mnie uciszyć! Żeby móc wreszcie, pohasać po tym jebanym Happy Hunting Grounds! Żeby im żaden śmieć nie dyktował, jak mają traktować drugiego człowieka! Bo oni, bogowie zasrani, wiedzą lepiej!

Trafiłem w moment zeskoku co do nanosekundy. Wyprostowałem się i podniosłem ręce.

– Nie strzelajcie! Już jest niegroźny! Obejrzałem się. Potwór rozwiał się w powietrzu. Łowcy patrzyli oniemiali. Na ich twarze wypełzł uśmiech. Wrzasnęli z uciechy.

– Brawo, bracie! Znakomicie! Podeszli i klepali mnie po plecach. – Ale rodeo!

– No, to jest klasa! – pochwalił Nick Hartman vel Hammond.

– Mówiłem, że jest najlepszy? – wykrzykiwał Hannibal Hunt vel Knee.

– Niech ucałuję tę gębę! – zbliżył się Hans Zack vel Stein.

Patrzyłem na nich z obrzydzeniem.

– No – odezwał się Hannibal – dawaj adres tego drania.

– A co z nim zrobicie? Jego twarz stwardniała. – To już nasza sprawa.

– Oddacie go policji? W końcu zamordował człowieka.

– To cię nie interesuje. Adres – powtórzył. Pozostali otoczyli nas wąskim kołem.

– A może ja powiadomię policję?

– Twój kontrakt dobiegł końca. Bądź profesjonalistą.

Odetchnąłem głębiej.

– Muszę panu coś powiedzieć, prezesie Knee… Zesztywniał. Podobnie jak reszta łowców.

– Wiem o wszystkim. O ultimatum, waszych prawdziwych stanowiskach, nawet o tym, że w wyniku napaści velociraptora nikt w istocie nie zginął. Pobledli.

– Sukinsyn – wysyczał Nick – ja go zaraz… – wymierzył we mnie działko.

– Zaczekaj – powstrzymał go przewodnik. – Widziałeś, co zrobił z gadem? To spec.

– Dlaczego nie chcieliście się zgodzić na jego żądania? Tak trudno traktować człowieka jak człowieka? – Nikt nam nie będzie siłą dyktował warunków! – Bo od pozycji siły to wy jesteście, prawda?

– Chrzanisz. Nie znasz praw rynku?

– Nie. Od kilkunastu lat nie mam nad sobą szefa. Otyły mężczyzna brzydko się uśmiechnął.

– Myślisz, że nie potrafimy cię zmusić? Tutaj może jesteś mocny, ale jak wyjdziemy… W realium może ci się stać prawdziwa krzywda, wiesz?

– Nazywasz się Hannibal Knee? – spytałem.

– Tak i oświadczam, że jeśli nie dasz tego adresu, nie będzie dla ciebie bezpiecznego miejsca na świecie.

Pacnąłem prawą dolną ósemkę wydając polecenie Janowi Sandersowi. W powietrzu zamajaczył ekran. – Co to jest?! – krzyknął Hans.

Obraz ukazywał nas od góry Projekcja była zatrzymana w momencie, gdy zeskakiwałem na ziemię. Pacnąłem siódemkę. Film ożył i zaczął odtwarzać naszą rozmowę. Naciskając na prawy dolny kieł ściszyłem głośność.

– Nagranie to pozostanie w posiadaniu moim, mojego wspólnika, właściciela drapieżnika oraz w depozycie u notariusza. Jeśli stanie mi się jakaś krzywda… rozumiecie?

Larry Joy vel Leonard Jay podszedł, żeby dać mi po gębie. Pacnąłem lewą górną jedynkę. Czas zwolnił. Uchyliłem się od ciosu i strzeliłem go w żuchwę. Powoli wyleciał w powietrze. Wyłączyłem spowolnienie. Rozległ się głuchy jęk. Ziemia zadrżała, gdy uderzył w nią plecami.

– Uspokój się, Jay – Hannibal patrzył, jakby chciał mnie pożreć. – Rozumie pan, że w tej sytuacji nie możemy dokonać transakcji.

– Ależ oczywiście – uśmiechnąłem się. – Pożegnam panów.

Wzniosłem rękę w geście wylogowania.

– Ach, zapomniałem – odwróciłem się do ponurej gromadki. – Wasz ulubiony gad wróci. Unieszkodliwiłem go tylko czasowo.

– Będzie nas dalej dręczył! – wyrwało się Jozuemu.

– Może przyjmiecie go do kompanii? Naprawdę niewiele się różnicie.

Stałem w oknie, patrzyłem na nocną panoramę Warsaw City i odtwarzałem w pamięci przebieg sprawy. Nie wiedziałem, jak długo uda się Janowi pozostać nieuchwytnym. Nie miałem też pewności, czy paczka Hannibala nie zdecyduje się na usługi innego gamedeka. I oczywiście nie miałem pojęcia, jakie mój następca zajmie stanowisko.

Przez kilka dni dane mi było uczestniczyć w kolejnej odsłonie odwiecznej walki dobra ze złem, lewicy z prawicą, tańcu czarnej i białej kropli splecionych w symbolu jin jang. Wspomniałem podmokłe tereny Happy Hunting Grounds. Dobrze, że nie muszę tam wracać. Wypiłem łyk brandy. Bursztynowy płyn spłynął gorącą strugą do żołądka. Odetchnąłem. Nocne powietrze pachniało ozonem i ulotnym aromatem beztroskiego dzieciństwa.

26
{"b":"691511","o":1}