flotylla Obcych należy do czegoś w rodzaju rodzinnego syndykatu zbrodni, a agresywność
ma’lahnów wynika wyłącznie z faktu, iż próbują wymazać z Drogi Mlecznej rasę
inteligentnego „bydła”, za której stworzenie mogliby zapłacić galaktyczną anatemą.
To było tak niedorzeczne, że sam uśmiechał się pod nosem, gdy o tym myślał. Wątpił, by
oficerowie przy zdrowych zmysłach uwierzyli w tę część opowieści. Z drugiej strony zdawał
sobie sprawę, że ludzie muszą poznać całą prawdę, ponieważ gdy Rada odkryje próbę
zatajenia części faktów, może zrobić się niewesoło.
Maszerując w kierunku grodzi, przed którą stali na straży żandarmi, zdecydował ostatecznie,
że pominie tylko to, co postawiłoby go w złym świetle. Resztę wyzna jak na spowiedzi. Tak,
to najlepsze rozwiązanie, niech oni się martwią o resztę – uznał, gdy przepuszczano go do sali,
w której czekała komisja.
.
OSIEMNAŚCIE
Święcki podjechał łazikiem na koniec toru numer trzy. Tego, który zdaniem głównego
inżyniera kopalni był najbardziej zagrożony. Prace przy umacnianiu filarów trwały. Nie
przerwano ich nawet wtedy, gdy kilkanaście metrów nad robotnikami przeleciał kolejny
kontener z rudą.
Zanim Henryan zdążył podejść do najbliższego pylonu, nad jego głową przemknął
w całkowitej ciszy ogromny cień.
– Jak wygląda sytuacja? – zapytał, przechodząc z kanału ogólnego na częstotliwość
nadzorcy odpowiedzialnego za ten odcinek prac. Drań siedział w sterowni. Tacy jak on nie
ryzykowali niepotrzebnie, ale spijali całą śmietankę, gdy przyszło co do czego.
– Konstrukcja pozostaje stabilna, ale nawet pański pomysł zastosowania klamer tylko
odwleka nieuniknione.
Po konsultacjach z dowódcą pionu inżynieryjnego Henryan zaproponował, by górnicy prócz
podpierania toru rozporami owijali najbardziej uszkodzone fragmenty filarów szerokimi,
termoformowalnymi obręczami z plastali, jak robiono to czasem na wrakach, by utrzymać
pękające elementy konstrukcji w całości.
– Ile czasu nam zostało? – zapytał.
– Pół godziny, nie więcej – odpowiedział nieznany Święckiemu z nazwiska i twarzy
pracownik nadzoru kopalni.
– Nawet jeśli pańscy ludzie założą więcej klamer?
– Człowieku, klamry muszą coś spinać, a plastobeton, z którego zbudowano te filary, kruszy
się teraz jak kreda. Każdy start tworzy setki nowych mikropęknięć. To cud, że ten ejektor
jeszcze funkcjonuje.
– Rozumiem, ale nie odpuszczajcie. Ratujcie ten tor do samego końca. Liczy się każdy
ładunek – przypomniał nadzorcy, zapewne niepotrzebnie.
Wszyscy, zarówno ludzie z zarządu, jak i zwykli górnicy, wiedzieli doskonale, o jak wysoką
stawkę grają. Święcki wyjaśnił im to dokładnie w długim, osobistym przemówieniu
wygłoszonym przed kilkoma godzinami. W tym momencie na księżycu Delty nie było nikogo,
kto by wcześniej nie wyraził zgody na morderczą pracę. Nawet ten asekurant ze sterowni
zaaprobował warunki postawione przez dowódcę operacji ewakuacyjnej, choć jak widać, nie
zamierzał ryzykować bardziej, niż musiał.
Święcki spojrzał na znikające w mroku klify, za którymi w wybitym miliardy lat temu
kraterze znajdowały się hałdy wydobytej w tym systemie rudy. Na szczycie skalnej ściany
widział plastalowe konstrukcje emiterów pola siłowego, którym chroniono składowiska przed
kosmicznym śmieciem.
– Xavieric! – Henryan znów zmienił kanał, by wywołać dyrektora kopalni.
Kilka godzin temu przeszli na ty. Ciężka praca łączy ludzi nawet tak się różniących jak oni.
– Jestem! – Dupree odezwał się niemal natychmiast, choć pewnie też miał pełne ręce
roboty.
– Możesz mi podesłać pod trójkę jakiś grawiolot? – poprosił go kapitan.
– To chwilę potrwa – uprzedził dyrektor.
– Jak długo?
– Do kwadransa. Wszystkie maszyny są teraz w terenie.
– Dobra, zapomnij – rzucił Święcki.
– Jeśli potrzebujesz podwózki, mogę sprawdzić, kto w najbliższym czasie będzie
przelatywał w pobliżu trójki.
– Nie zamierzam wracać do kopalni – wyjaśnił Henryan. – Chciałem przyjrzeć się czemuś
z większej wysokości.
– Pogadaj z robotnikami, może mają żyroplatformę – poradził dyrektor.
– Cóż to za cudo? – zdziwił się kapitan.
– Urządzenie do kontroli wysokich instalacji. Powinni mieć tam co najmniej jedną. Jakoś
musieli prześwietlać górne partie pylonów.
– A ile osób ta platforma może zabrać?
– Maksymalnie dwie, w wyjątkowych sytuacjach trzy, ale przy przeciążeniu ma ograniczone
pole działania i na pewno nie zaleci za wysoko.
– Jaki jest jej maksymalny pułap?
– W tych warunkach nie więcej niż sto metrów, licząc od stabilnego podłoża.
Sto metrów… Święcki spojrzał na niemal pionowe skały, ich wysokość sięgała w pobliżu
toru osiemdziesięciu, może nawet dziewięćdziesięciu metrów.
– Toto lata tylko w górę i w dół czy można tym też manewrować?
– Silniki strugowe mogą przesunąć żyroplatformę w poziomie, ale gazu masz na raptem
kilka korekt.
– To powinno wystarczyć – mruknął Święcki. – Dzięki. – Rozłączył się i przeszedł znowu
na kanał ogólny. – Panowie, potrzebuję żyroplatformy. Jeśli to możliwe, z operatorem.
Nie czekał długo.
– Co mam zrobić?
Skrzywił się, gdy usłyszał kobiecy alt. Kolejne faux pas.
– Chciałbym, aby wzniosła się pani na maksymalny pułap tuż przy klifie, a potem
przeleciała nad skały i wykonała drugie wznoszenie, wykorzystując klif jako podstawę. Czy to
możliwe?
– Da się zrobić – odparła, choć w jej głosie wyczuł lekkie wahanie, a może raczej
zdziwienie tak nietypowym żądaniem.
– W takim razie spotkajmy się przy podporze numer jeden.
Wskoczył do łazika i ruszył w stronę wylotu tunelu. Kolejny kontener przemknął nad nim,
gdy przejeżdżał pod szyną działa elektromagnetycznego. Zahamował ostro i zadarł głowę.
Z obu filarów posypał się pył. Na jego oczach jedna z obejm osunęła się nieco. Nadzorca nie
kłamał. To wszystko runie lada moment i nie pomogą zastrzyki plastobetonu ani plastalowe
podpory, którymi stemplowano gęsto każdy element toru, aby odciążyć filary.
Gdy przybył na miejsce, operatorka żyroplatformy już na niego czekała. Przypominające
ścięty stożek urządzenie stało obok na ciągniętej za większym modelem łazika platformie.
– Jest pani pewna, że to się uda? – zapytał po tym, jak przeszli na ustaloną częstotliwość.
– Teoretycznie nie powinno być problemu, ale musi pan wiedzieć, że nigdy wcześniej nie
próbowaliśmy takich akrobacji – zastrzegła.
– Zawsze musi być ten pierwszy raz – zażartował, wspinając się na szczyt urządzenia.
Wsiedli do sięgającego im pasa kosza i zapięli pasy bezpieczeństwa. Potem operatorka
uniosła kciuk, a gdy Święcki nie zareagował, poruszyła ręką, jakby go poganiała. Nie znał
robotniczych zwyczajów, ale domyślił się, że to jakiś sygnał. Odpowiedział podobnym gestem
i platforma ruszyła.
Wznosiła się wolno, jakby była rakietowym odpowiednikiem ślimaka. Kołysała się też
nieustannie, lekko, ale to wystarczyło, by Henryan poczuł wdzięczność dla projektantów,
którzy nie zapomnieli o porządnych zabezpieczeniach. Gdy żyroplatforma znalazła się nad
szczytem klifu, kobieta włączyła na moment dysze manewrowe.
Przesunęli się równie wolno nad czarne jak węgiel skały. Tam pompy zadziałały jeszcze
kilkakrotnie.
– Dalsza podróż w górę będzie możliwa po chwili postoju w miejscu – wyjaśniła
operatorka.
Święcki skinął głową. To był jej żywioł, nie zamierzał się wtrącać.