Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dupree skrzywił się, potem nasrożył jak zawsze, gdy zaczynał intensywnie myśleć, a na

koniec pokręcił głową, choć nie był to bynajmniej gest negujący słowa szefa pionu

badawczego.

– Da się zrobić – odparł, nie wyzbywając się całej rezerwy z głosu. – Jednakże w takiej

formie przeróbka potrwa na pewno dłużej.

– Te wahadłowce i tak muszą zrobić po jedenaście albo i dwanaście kursów, więc czasu

powinno wam wystarczyć nawet na ich odmalowanie – zażartował Fitz.

Uśmiechnięty dyrektor kopalni rozłączył się, nadal kręcąc z niedowierzaniem głową.

Zamiast niego na wyświetlaczu pojawił się Hondo.

– Coś jeszcze? – zapytał Święcki.

– Tak, kapitanie. Od godziny dobija się do nas doktor Pallance. Nie wymienił go pan przed

wyjściem, więc zbywałem go tak grzecznie jak umiem, ale przed momentem zrobił się bardzo

natarczywy.

– Jeśli czegoś chce, niech załatwi to z tobą.

– Byłem na tyle przewidujący, że mu to zaproponowałem.

– Odmówił, jak rozumiem?

– Twierdzi, że to ściśle tajne łamane przez poufne. I tylko dla pańskich oczu.

– Akurat… – Henryan westchnął ciężko.

– Mówi, że trzeba to załatwić, zanim szpital zostanie ewakuowany.

Święcki spojrzał na wyświetlany w rogu ekranu czas. Pallance i ostatni ludzie z jego ekipy

powinni zameldować się na terminalu za dwie i pół godziny.

– Jeśli znowu się odezwie, możesz mi go podesłać – zadecydował po dłuższej chwili

wahania.

– On cały czas wisi na otwartym łączu – odpowiedział natychmiast Toranosukenjiro.

– Dawaj go w takim razie.

Kilka sekund później usłyszał znajome sapanie. Celowo nie włączył wizji. Nie chciał, żeby

doktor widział, gdzie się teraz znajduje i z kim.

– Chciał pan ze mną rozmawiać – rzucił niecierpliwym tonem.

– A, to pan, kapitanie – ucieszył się Pallance. – Nareszcie. Wspomniałem panu wczoraj, że

mam sprawę. Pamięta pan, zaraz po kolacji… Chodzi o jednego z naszych pacjentów.

Chciałbym, żeby pan coś zobaczył.

– Czy to naprawdę takie ważne? – zapytał zdegustowany Święcki. – Mam naprawdę napięty

harmonogram. Dupree właśnie mi zameldował, że ma ogromne problemy z kontenerami.

– Szczerze? – Doktor wydawał się podenerwowany. – Sam nie wiem, co o tym wszystkim

sądzić, dlatego chciałbym, aby pan przyjrzał się tej sprawie.

– Musi być pan taki tajemniczy, doktorze? – zaśmiał się Henryan.

– Proszę mi poświęcić kwadrans. – Pallance zignorował pytanie. – Do ośrodka doleci pan

w siedem minut, drugie tyle zajmie panu powrót. Jeśli w ciągu pozostałej minuty nie

przekonam pana do pozostania na miejscu dłużej, zapomnimy o całej sprawie. Proszę tylko

powiedzieć, na którą mam podstawić grawiolot.

– Nie ma mnie w tej chwili w kolonii. Staramy się znaleźć jakąś kryjówkę dla tych, którzy

tu pozostaną…

– Rozumiem. – Doktor wpadł mu w słowo, jakby się obawiał, że ta rozmowa dobiegnie

zaraz końca. – Jest pan teraz sam?

– Nie. Obok mnie siedzi szef pionu badawczego korporacji.

– Może pan włączyć pole osobiste?

– Chce pan, żebym aktywował ekrany izolacyjne?

– Tak. Pokażę panu coś, co jest ściśle tajne.

– To jakiś żart?

– Nie, zapewniam, że nie.

– Chwileczkę. – Zamiast stawiać zabezpieczenia, Święcki wyjął z kieszeni naczolnik

i aktywował transmiter.

Równo minutę i piętnaście sekund później zerwał urządzenie z głowy. Z jego miny trudno

było wywnioskować, czy lekarz bardziej go zirytował swoimi tajemnicami czy też

zainteresował. Wystarczyło jednak, że otworzył usta, by wszystko stało się jasne.

– Jak szybko wrócimy do kolonii? – zapytał Fitza.

– Jeśli polecimy nad zatoką, powinniśmy być na miejscu za szesnaście minut.

– A do ośrodka admiralicji?

– Jeśli przycisnę, pięć minut później.

– Poświęci mi pan następne pół godziny?

Olivernest zauważył rozgorączkowanie kapitana. Nie pytał, co Pallance mu pokazał, gdyż

wiedział, że niektórych tajemnic, zwłaszcza wojskowych, lepiej nie znać.

– Nie ma problemu. Chłopcy czekają tylko na mój znak, a ten mogę przekazać im zdalnie.

.

CZTERY

Grawiolot Fitza przelatywał tuż nad prostokątnymi dachami drukowanych seryjnie domów.

Oprócz wieży i kilku wysokich gmachów należących do władz korporacji wszystkie dzielnice

kolonii zabudowano morzem identycznych parterowych bungalowów. Ich pomarańczowe,

a czasem też różowawe sześciany zajmowały całe pole widzenia. Przysadziste sześcienne

klocki otaczały ciasnymi szpalerami sieć równie podobnych do siebie ulic i biegnących co

kilka przecznic linii kolejki magnetycznej. Dla żołnierza, który przywykł do unifikacji, nie był

to specjalnie przygnębiający widok – niejedne koszary floty wyglądały podobnie, choć na

pewno nie były tak rozległe jak to górnicze miasto. Czy ten krajobraz mógł się podobać

cywilom? Tego Święcki nie był już taki pewien, jednakże zdaniem kolonistów nikt się

przecież nie przejmował. Zwłaszcza tutaj, na dalekich krańcach Rubieży.

Korporacja dostarczała robotnikom podstawowych wygód, ale o całą resztę musieli zadbać

sami. Zarobki w kopalniach tego systemu nie należały do najniższych, ale też nie płacono

w nich tyle, by ludzi było stać na rozbudowę – czyli drukowanie modułowych przybudówek –

dlatego górnicy skupiali całą uwagę i energię na przydomowych ogródkach, dzięki którym ich

rodziny miały zdrowsze i bardziej urozmaicone menu. Pomiędzy wysokimi płotami

z prefabrykatów roiło się więc od foliowych rękawów i miniaturowych szklarni, a nawet

zwykłych grządek, na których uprawiano najpopularniejsze ziemskie i modyfikowane owoce

oraz warzywa. Delta była rajem dla rolników – przy tak niewielkim kącie nachylenia osi na tej

szerokości geograficznej lato nigdy się nie kończyło, choć przy tej orbicie okołosłonecznej

i przy tej prędkości ruchu obrotowego rok trwał aż dwadzieścia trzy miesiące standardowe,

a doba była dłuższa od ziemskiej o pięć godzin, cztery minuty i piętnaście sekund.

Na przedmieściach kolonii zrobiło się luźniej; domy były większe, stały też

w prawdziwych, otoczonych murkami ogrodach. Nawet ulice wydawały się szersze – zapewne

za sprawą pokrytych zielenią poboczy – a pawilony rozrywkowe i handlowe zdobiły niemal

każde skrzyżowanie. Tak żyła tutejsza klasa średnia. Ludzie z piątego i czwartego szczebla

hierarchii służbowej. Inżynierowie, technicy, nadzorcy. Nadal niewiele znaczący

w korporacji, ale ważniejsi od zwykłych robotników. Część z nich zarabiała na tyle dobrze, że

stać ich było nawet na posiadanie własnych środków transportu. Lśniące smukłe maszyny stały

dziś w przeważającej większości nie na podjazdach rezydencji, tylko na parkingach

przylegających do stacji końcowych kolejki. Drogie pojazdy porzucono jak resztę dobytku,

gdyż ustalone przez admiralicję limity bagażu wynosiły maksymalnie osiemdziesiąt

kilogramów na osobę w przypadku arek i dwadzieścia pięć, jeśli ewakuowany miał trafić na

zwykły transportowiec. Cała reszta musiała się zadowolić tym, co zmieści w kieszeniach.

Kierowany przez Fitza grawiolot minął ostatnie zabudowania i otaczający je wysoki na

kilkanaście metrów mur, za którym Deltą wciąż niepodzielnie władała natura. Tylko jedna

droga – także otoczona ogrodzeniem, tyle że znacznie niższym – łączyła miasto z niewielkim

ośrodkiem należącym do admiralicji, tym, o którym wspomniał minionego wieczoru szef pionu

badawczego. Początkowo Henryan traktował jego słowa jako zwykłe przejęzyczenie. Nie

41
{"b":"577817","o":1}