mieściło mu się bowiem w głowie, że dowództwo floty może utrzymywać tajną placówkę na
planecie nielegalnie wydzierżawionej jednej z największych korporacji.
Coś tu nie gra, i to bardzo – uznał, przyglądając się widocznej w oddali ściętej piramidzie
gmachu stojącego pośrodku rozległego kompleksu, w którym miał wylądować za niespełna
minutę. Z tego, co wiedział, doktor Pallance zajmował się także pacjentami cywilnymi. Co
więcej, EB zatrudniło go nawet na etacie konsultanta medycznego, dzięki czemu spędzał kilka
dni w tygodniu po drugiej stronie muru i – jak widać – stał się szybko jednym z prominentów
kolonii na Delcie. Taki wizerunek średnio współgrał z wyobrażeniami Święckiego
o szefowaniu tajnej instytucji rządowej.
Grawiolot opadł wolno na jeden z podestów lądowniczych, a gdy jego wysuwane nogi
spoczęły na okrągłej kratownicy, ta opuściła się szybko do wnętrza przestronnego hangaru.
Kilka sekund później Henryan opuścił ciasną kabinę i stanął twarzą w twarz z otyłym
doktorem.
– Proszę za mną – rzucił Pallance, nie podając mu nawet dłoni. – A pan niech poczeka tutaj,
jeśli łaska – zwrócił się do Fitza.
Szef pionu badawczego wzruszył ramionami. On chyba też nie lubił tego człowieka. Być
może wie o nim więcej niż pozostali – pomyślał Henryan.
Przepuścili trójkę sanitariuszy eskortujących przenośną komorę stazy do stojącej na
sąsiednim lądowisku sanitarki i ruszyli w kierunku czekającej już windy, by zjechać nią
dwanaście pięter niżej. Poziom minus sześć – pomyślał Święcki. – Kto buduje na tak głębokim
zadupiu podziemne kompleksy szpitalne, zwłaszcza w czas pokoju?
Doktor ruszył przodem. Utykał lekko na lewą nogę, czego Henryan nie zauważył podczas
wcześniejszych spotkań. Pocił się także mocno, jakby nie nawykł do tak szybkich ruchów. Cały
kark i potylicę miał zroszone wielkimi, połyskującymi tłusto kropelkami. Może to nie do końca
objaw zmęczenia…
Za załomem sterylnie czystego łukowato sklepionego korytarza minęli drzwi zabezpieczone
skanerem genetycznym, potem trafili na drugie, identyczne. Za nimi znajdował się cel tej
krótkiej podróży; kilka kroków dalej trafili do niewielkiego, niemożebnie zagraconego
gabinetu z holowyświetlaczem zamiast okna – co w podziemnych kompleksach tego typu nie
było niczym dziwnym. Pallance opadł natychmiast na wygodny głęboki fotel, wskazując
gościowi nieco tylko skromniej wyglądające siedzisko po drugiej stronie blatu.
– Tutaj możemy mówić bez obaw – poinformował Henryana. – Nasi wubecy zwinęli się już
godzinę temu, więc choć monitoring wciąż działa, nikt nie podejrzy ani nie podsłucha naszej
rozmowy.
– Przejdźmy zatem do rzeczy – poprosił Święcki, nie do końca wierząc w zapewnienia
lekarza.
Zdążył już postanowić, że będzie uważał na to, co mówi, i na wszelki wypadek nie poruszy
żadnego tematu związanego z wczorajszym spotkaniem.
– Oczywiście. – Doktor aktywował terminal, a potem przesunął wirtualny ekran
wyświetlacza nad blat i powiększył go czterokrotnie, by gość dobrze widział każdy szczegół
prezentowanych mu dokumentów.
To były rysunki, dość surowe i proste, ale na pewno nie nakreślone ręką dziecka. Na
każdym z nich Henryan widział znajomy, gruszkowaty, trochę nieforemny kształt.
– Niesamowite – mruknął, przerzucając kolejne pliki. Następne szkice okazały się jeszcze
ciekawsze. Przedstawiały dość szczegółowe, choć równie oszczędne w kresce przekroje
jakichś pomieszczeń: hangaru z wieżą, do której przycumowano wiele małych jednostek, plany
kolistych korytarzy i na samym końcu postać… anioła. – Dlaczego nie pokazał mi pan tych
obrazków wcześniej?
– Na śmierć o nich zapomniałem – wyznał doktor. – Dopiero wczoraj podczas kolacji,
kiedy omawialiśmy plany ewakuacji kolonii, zaczęło mi świtać, że znam skądś kształty
okrętów, które znalazły się w ostatnim biuletynie wydziału. Że już je gdzieś widziałem. No
i przypomniałem sobie o wszystkim. Nie mogłem jednak mówić o tym otwarcie przy tamtych,
rozumie pan?… – usprawiedliwił się na koniec, zawieszając znacząco głos.
No tak, my, żołnierze, i oni, cywile – zakpił w duchu Święcki.
– Skąd pan ma te rysunki?
– Jeden z moich pacjentów je narysował – odparł natychmiast Pallance.
– I jest pan pewien, że zrobił to niemal trzy miesiące temu?
– Całkowicie. Sam kazałem je zarchiwizować. Proszę spojrzeć na daty powstania tych
plików.
Henryan sprawdził. Faktycznie, wszystkie rysunki zarejestrowano w systemie ośrodka na
początku sierpnia, na długo przed pierwszym atakiem.
– Jak to możliwe?
– Nie mam bladego pojęcia. – Lekarz rozłożył ręce. – Dlatego zwróciłem się do pana.
– Kim jest ten człowiek?
– Jego dane osobowe zostały utajnione – wyjaśnił Pallance. – Dla nas był tylko numerem
siedemnaście.
Redukowanie ludzi do numerów źle się kojarzyło Święckiemu. Nagle to miejsce stało się
jeszcze bardziej… złowrogie.
– Przepraszam, że pytam, doktorze, ale gdzie my się właściwie znajdujemy?
– Kiedyś nazywano takie miejsca „czarnymi więzieniami”, kapitanie. Mogę powiedzieć
tylko tyle, że na oddział zamknięty trafiają tu ludzie, z których wyciągamy co trzeba, zanim
trafią do kolonii karnych albo pod sąd. Przeróżni terroryści, wywrotowcy i separatyści. Nie
uwierzy pan, jak wielu ludzi pociąga wciąż ta chora ideologia.
– Ulokowanie więźniów politycznych tuż za granicą prawie półmilionowej kolonii nie było
chyba najlepszym pomysłem – zauważył Henryan.
– Wręcz przeciwnie – skontrował doktor. – To idealne miejsce. Ulietta leży na samym
krańcu Rubieży. Wylatują stąd tylko ludzie wtajemniczeni… – Podniósł ostrzegawczo palec,
widząc, że kapitan otwiera usta. – Nie w ten projekt, tylko w układ pomiędzy Radą a EB. Cała
reszta kolonistów zapieprza na swoje utrzymanie, dziękując bogom i prezesom za to, że ich
rodziny po raz pierwszy w życiu widzą wschód słońca, mogą się kąpać w ciepłej wodzie
i jeść coś więcej niż tylko pozbawioną smaku proteinową papkę. Poza tym szpital stanowi
świetną przykrywkę. Dzięki naszemu otwarciu na problemy kolonii ludzie święcie wierzą, że
to najzwyklejszy w świecie ośrodek dla weteranów.
Jak to mówią, najciemniej bywa pod latarnią – pomyślał Henryan, uznając, że nie ma sensu
drążyć tego tematu. Tym bardziej że czas naglił, a on miał znacznie ważniejsze rzeczy do
zrobienia.
– Wracając do naszego pacjenta, nie wie pan, dlaczego go tu umieszczono?
– Obawiam się, że nie. Zazwyczaj otrzymujemy wytyczne, to znaczy nie my, lekarze, tylko
czarni. W jego przypadku było tylko jedno zalecenie. Pełna izolacja.
– Nie zdziwiło to pana?
– Nie. Czasami miesiąc, a nawet tydzień całkowitego odosobnienia wystarcza, żeby
zmiękczyć nawet najbardziej zatwardziałego bandziora, ale…
– Tak?
– W jego przypadku było inaczej. Nigdy nie dostaliśmy nowych rozkazów, więc siedzi tam
już prawie dziewięćdziesiąt dni.
– Mogę z nim porozmawiać? – zapytał ostrożnie Święcki.
– Nie widzę problemu – odparł spokojnie Pallance. – Kazałem go już przygotować na
widzenie.
– To może potrwać… – zastrzegł Henryan.
Zdawał sobie sprawę, że ośrodek jest właśnie ewakuowany. Admiralicja wysłała po
pensjonariuszy swojej placówki niewielki okręt szpitalny, który przed godziną wszedł na
orbitę Delty. Cały personel medyczny zajmował się więc przygotowaniem do transportu kilku
setek pacjentów z oddziałów jawnych, głównie żołnierzy i marynarzy, którzy przechodzili
rehabilitację po nieszczęśliwych wypadkach, o jakie nietrudno we flocie. Część z nich trafiła